Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'aborygeni' .
-
Andy Fishlock, zwany przez kolegów Patyczkiem, wracał z nadmorskiego kurortu, gdy jego niedużą awionetkę pociągnęło coś w dół. Kompas kręcił wskazówką na wszystkie strony: lecieli nisko nad górską krawędzią, później długim, najeżonym ostrzami skał wąwozem, omal nie uderzając w zbocze góry o zarysie foremnego stożka. Za ostatnim wzniesieniem wzlecieli nad płaską równinę, a wówczas igła kompasu wróciła na miejsce i pokazała właściwy kierunek: południowy-wschód, zaznaczony gdzieniegdzie kępami kuflików i jeszcze rzadziej konarami przyschniętych akacji. Nazajutrz Patyczek wysłał w to miejsce geologa zaopatrzonego w magnes o kształcie końskiej podkowy. Do magnesu przylegały grudki ziemi w każdym miejscu na drodze zataczającej szeroki krąg. — Ile tego jest? — zapytał Patyczek po przylocie geologa do bazy. — Cała góra. — Duża? — Gdyby wydobywać sto milionów ton rocznie, to nawet przez stulecie nie wykopiemy wszystkiego. Patyczek wstrzymał oddech. — Żeby jeszcze może było przewidzieć cenę rudy… — Aktualnie pięćdziesiąt dolarów za tonę i zwyżkuje. Przez cały dzień i następny, Patyczek zamknięty w gabinecie wykonywał rachunki. Trzeciego dnia wezwał prawnika w celu sporządzenia aktu zakupu dużego obszaru ziemi. — Jest jeden problem. — Prawnik próbował ostudzić entuzjazm Patyczka. — Ta ziemia to święte miejsce dla czarnuchów. Patyczek nie lubił gdy go zniechęcano przeszkodami. Tupnął nogą i oświadczył zdecydowanym tonem: — Ta ziemia należy do śmiałka, którego stać na poniesienie ryzyka! Tydzień później prawnik i główny księgowy, prowadzeni przez czarnoskórego tropiciela dotarli na święte miejsce. Był wczesny poranek, ale słońce wzeszło żwawo i wypełniło pustkowie gorącym powietrzem, zmuszając mężczyzn o bladej cerze do głębokich oddechów i ocierania potu z opuchniętych twarzy. — Dziadku, ile chcecie za tę górkę? Siedzący naprzeciwko obrzucił ich spojrzeniem, nie wykonując najmniejszego ruchu. Był to przedstawiciel starszyzny, człowiek o ciemno-brązowej, porytej bruzdami twarzy, szerokim nosie i przenikliwych oczach. — Ile? — powtórzył pytanie księgowy, na co starzec potrząsnął zmierzwioną czupryną siwych włosów. — Góra nie na sprzedaż. — Naprawdę? A pomyśleliście, na co wam taka kupa piachu? — Księgowy poruszył czubkiem buta czerwony kamień. — W mieście będziecie mieć chłód i wodę, telewizję i wszelkie wygody. Tutaj tylko skwar i robactwo. — Wykrzywił usta z niesmakiem. Zapytany wstał z ławki i drżącymi rękami położył kopnięty kamień na poprzednie miejsce. — Kamień ma leżeć tutaj, tak samo my, lud Yindjibarndi… — Człowieku, nie gadaj głupot. Oto czek. — Księgowy wyrwał kartkę z wąskiej książeczki. — Więcej nikt nie da, bo to wprawdzie kawał gruntu, ale ziemia nieurodzajna. Starzec słuchał go cierpliwie, lecz słowa nie robiły na nim żadnego wrażenia. — Pokolenia przychodzą, pokolenia odchodzą… Ziemia jest dla wszystkich. — A to jeszcze zobaczymy — rzekł prawnik i na tym zakończono bezowocne pertraktacje. Na wieść o odmowie, Patyczek wpadł przed członkami zarządu w histerię, zasiewając wątpliwości w powodzenie misternie opracowanego planu, gdy szalę sukcesu na korzyść przedsiębiorcy przechylił szczęśliwy zbieg okoliczności: do miasteczka przywędrował kuzyn starca. Jego słowo było równie dobre, co tego, który odrzucił wspaniałomyślną ofertę i wkrótce w biurze Patyczka doszło do historycznej wymiany: sto tysięcy dolarów, czyli równowartość trzyletniej pensji za podpis na dokumencie własności, otwierającym wrota do niewyobrażalnego bogactwa. Odtąd zdarzenia pobiegły w błyskawicznym tempie: podczas gdy mistyczna góra była ogołacana przez buldożery i koparki z trawy i krzewów, kiedy układano tory dla super-ciężkich pociągów z przyszłej kopalni do oddalonego o czterysta kilometrów portu nad oceanem, prawowici właściciele sanktuarium wraz z rodzinami wysiadywali przed parterowymi segmentami na nowo wybudowanym osiedlu. Otrzymali wszystko, co jest potrzebne do życia i co im obiecano, z wyjątkiem jednej rzeczy: połączenia z krainą przodków i przeszłością. Przez pięćdziesiąt tysięcy lat był to ich dom, a zostali potraktowani z wrogością typową wobec przybyszów. Oderwani od tradycyjnych obrzędów, zdezorientowani i rozdrażnieni, nadaremnie szukali sposobu, żeby przeżyć kolejny dzień. Byli ludźmi kontemplującymi każdy moment życia: wody uwięzione w starorzeczach i odbijających światło półksiężyca, ptaki śpiewające miłosną pieśń, kropkowane ślady pustynnych węży, lecz teraz nie było na co patrzeć, bo jak okiem sięgnąć otaczały ich betonowe chodniki i płoty ze stali — takiej samej stali, którą niebawem zaczną wytapiać z ich góry. Patyczkowi było przykro, że sprawy przybrały tak niefortunny obrót. Nie żeby martwił go los rdzennych mieszkańców, lecz nie cierpiał być przedstawiany w negatywnym świetle. — To nieuniknione przy operacjach na taką skalę — pocieszała go przyjaciółka, której mąż również widział ogromne możliwości w eksploracji i górnictwie. — Tak, ale Zieloni oskarżają mnie o grabież cudzego majątku i dewastację środowiska naturalnego. Czemu nie napiszą, że daję pracę tysiącom ludzi? — Zainwestuj część pieniędzy w projekty rządowe, żeby podbudować nadszarpniętą reputację — radziła mu Rita. — Może nawet otrzymasz z tego tytułu ulgę podatkową. Patyczek nic nie odrzekł i patrzył zamyślony na kwiaty wrzosu oplatającego poręcze przy schodach. — Żyjemy tutaj na wyspie skarbów… — westchnął, nie podnosząc głowy. — Pomyśl tylko, jak wspaniałe miasta moglibyśmy wznieść pośrodku pustyni, gdyby nie te czarne moczymordy i anarchiści. Resztę popołudnia spędzili na werandzie, popijając whisky i grając duo: mąż Rity na skrzypcach, Patyczek na mandolinie, jego ulubionym instrumencie. Melodia wsiąkała delikatnie w niczym niezmąconą ciszę i uroczy krajobraz… Uwięzionym w getcie niewiele to pomogło. Tylko krewny przywódcy potrafił znaleźć chwilowo ukojenie: pił alkohol od świtu do utraty świadomości, a kiedy używki zabrakło, wąchał klej, a gdy klej stracił moc, wdychał opary benzyny, a jednak każdego dnia budził go strach w sercu i przez to jeszcze bardziej nienawidził siebie. — Jebać to! — wrzeszczał na całe mieszkanie i okładał pięściami swoją kobietę. Wyrwał umywalkę w łazience i potłukł ją o posadzkę. Kiedy próbowali go uspokoić, złapał za jakiś drąg i pobiegł do pobliskiego sklepu demolować wystawę. Prędko nadjechały trzy radiowozy, z których wypadli gliniarze uzbrojeni w broń palną i tasery. Czarny kamrat skoczył na nich niczym wściekły pies, a policja wolała nie dyskutować — obalili go na ziemię i porazili prądem z trzech paralizatorów jednocześnie, aż jego ciało wyglądało na bezwładne i pozbawione życia, a mimo to nadal aplikowano śmiertelne napięcie i zaciskano dłonie wokół szyi, aż przestał oddychać. Dopiero gdy nadjechała karetka pogotowia, policjanci zostawili na placu nierozpoznawalną postać, która jeszcze przed chwilą była przystojnym młodzieńcem. Zanim ambulans dojechał do szpitala, stwierdzono zgon. Wieść o wypadku szybko obiegła okolicę. Współplemieńcy zabitego wyszli na ulice, a wioskę spustoszyły zamieszki, prowadzące do starć z policją. Wielu wichrzycieli zostało aresztowanych i deportowanych do odległych więzień. Tam nierzadko padali ofiarami przemocy, co w kilku przypadkach doprowadziło do samobójstwa. Następnie miał miejsce pogrzeb. Rytualna ceremonia przyniosła tymczasowy spokój i zjednoczyła Aborygenów w żałobie. Chłopiec został pochowany w kłębach dymu ze spalonych liści na ceglastej, zasobnej ziemi, która rok temu skierowała niepozorny samolot do pamiętnego celu. — Teraz chadza z duchami przeszłości — obwieściła obecnym starsza osoba, stojąca nad grobem. — Wyprowadzi nas wkrótce z niedoli.
- 11 odpowiedzi
-
8
-
- opowiadnie
- eksploracja
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami: