Mam wrażenie, że z dnia na dzień przegrywam w tej grze. Lgnę w banale.
Chciałbym się stąd wyrwać, poczuć flejwor tego, czego mało kto zasmakował. Jestem inny - tak wiem.
Nie chcę tkwić tu gdzie wszyscy, w kotle bezrefleksyjnego konformizmu. Boję się.
Kurewsko boję się uciec, robić to na co mam ochotę - żyć na luzie. Ludzie wybierający tą ścieżkę to indywidualiści, dlatego często są skazani na samotność, czyli to czego najbardziej się obawiam. Już chyba sam moment śmierci w poczuciu wspólnoty jest mniej przerażający od uczucia pustki w sercu, tego, że jesteś skazany sam na siebie.
Upijam się coraz częściej, bo się boję, tego, że w końcu polegnę na polu bitwy, bez żadnego żołnierza, wsparcia, bratniej duszy u boku.
Piję sporo, w końcu sam siebie muszę widzieć podwójnie, oszukując tym i siląc się, że nie jestem sam.