jak Syzyf pracy swej nie znam końca
kłaniając się nisko losowi i słońcu
wzbijam wzrok swój daleko za siebie
nie znam przyczyny upadków na ziemię
upalne słońce z pogardą mnie pali
w górę dźwigam swój ciężar, nadzieja w oddali
odurzam się nią, walczę wytrwale
lecz ciężar za duży, znów mnie powali
czy kiedyś koniec będzie mojej udręki?
czy los mój pozwoli wolnym być w końcu?
to brak pokory wpajanej tak często
i brzemię mi daję palić się w słońcu
piekło tak bliskie memu sercu się staję
niezwyciężonym się czuję, upadam, powstaję
przerażenia czas o zbliżającym się końcu
wizualizacja marzeń…
lecz nadzieja w sercu zostaję…