Nazwałem ich: Erwin i Klementyna
Pamięć, sięgająca dziesiątek lat wstecz znosi
rzewność i smutek, nie zrozumienie.
Pamięć obojga różna od siebie, choć lata splątane,
wspólna pościel: zdyszana miłość blizna zaprzeszła,
jak też współudział w zatroskaniu nad stołem,
z podpartym podbródkiem. Obok toczył się obłęd.
A oczy tej kobiety pomarszczonej i siwej, choć wyblakłe piękne są.
Jakby dziewczyny mijanej chwilę przed, nastoletniej, z zadartym
nosem i włosami spinką zebranymi z czoła.
Ciemność jest aż tak bliska, że uznana za swoją,
świat zbudowany z pojedynczych ludzkich złudzeń.
Tak wiele już lat błądzimy, a ja nie potrafiłem. Coraz dalej.
I smutno bo jestem niemy, gdy u progu wyzucia
oczekuje Życie, świata światłość. „Jeżdżą autobusy,
jeżdżą?” zapytuje, po czym odchodzi do swego staruszka
który czyha już na przyjazd. Jest pierwszy dzień świąt
Bożego Narodzenia. Być może że czerpią ze zdroju, nie wiem.
Bardzo zgodnie rozmawiają, jak powinno być; przez lata wygładzeni.
Ale na tylnym siedzeniu autobusu siadają skuleni,
i przez skostniałe mrozem szyby wyglądają
na blade światła szyldów i choinek, chyba z utęsknieniem.