Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pociągowy Poeta

Użytkownicy
  • Postów

    32
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Pociągowy Poeta

  1. dziękuję bardzo za ten, jakże pozytywny, komentarz
  2. mętnodcień splecione frędzle szalika rozplatać próbuję lecz to nie splot a zrost włókna stopliwe z barwą jak pamięć z niemocą w szkliwo zatapiam z czerwienią procent czerń do czerni agresja do pocałunku zieleń do brązu kłamstwo do oddania rozrywam frędzle zaciekle końce rozdzierają się pierzaście a niezdarne uczuć stopy nietrwałe jak szkliwo pękają między palcami ściekają nerwomięsień namiętny zrost rozdarty odetnę frędzle naciekłą plamę solą zasypię mętnodcień na widok wystawię poczekasz aż wypłowieję nowy szalik już robię
  3. dziękuję bardzo :) cieszy mnie wielce zrozumienie czegóż chcieć więcej? :)
  4. Samozdrada W chwili usnąłem Utknąłem I ziemia zatrzęsła się Pod naporem jego stąpania Ściany waliły się A ja utknąłem Usnąłem przecież I kolory wstąpiły Piedestał Twój zmalał A wydłużył członek Z natchnieniem chłonąłem promienisty ból Bo w końcu waliły się Waliły Ten strach, którego nie było Tylko niepewność, czy tak można Czy wypada, czy to jednak złe A może trochę Na spróbowanie, by głód zaspokoić I na smak, by pragnienia się pozbyć Więc usnąłem I waliły się Waliły A ja utknąłem Próbując samorozgrzeszenia Przyjmując ciało Swe i Twe jak komunię
  5. dziękuję za komentarze o szmince nie pomyślałem, i w ogóle widzę, że tutaj ludzie przeszukują drugie i trzecie dno i w ogóle :) ale miło, że ktoś szuka zrozumienia a co do lubienia, Roklin :) mi też się nie podoba i taki był zamyśl - nic w nim się ma nie podobać
  6. mielonka :) właśnie to miałem na myśli :P frustracja przy śniadaniu mnie dopadła, musiałem zwrócić, wybaczcie
  7. późne śniadanie zabijam pająka rozdeptuję robactwo wyrywam chude owłosione odnóża z odwłoka sączą się wnętrzności powyginane nienaturalnie nogi drgają w spaźmie rozgniatam raz jeszcze na miazgę chyba mamy w mieszkaniu mole przekroję tę stwardniałą bułkę pokroję masło w plasterki pokroję goudę w plasterki pokroję port salut w plasterki by zabić smak tej kiepskiej szynki
  8. Peron I teraz odjeżdża Okno otwarte i oczy rozwarte I usta też Może uśmiech? Czy wolisz łzy? Albo po prostu oddychaj I poczuj to suche słońce i rażące myśli kwiaty akacji W chmurach na wschodzie widzisz ułomność swoich marzeń Bo tak naprawdę one umarły Spalone przez mętny zapach kwiatów akacji i brak deszczu Więc teraz odjeżdża Na zachód ku różom i czerwieniom Ku nieobecności nadziei Nieobecności mojej Zastygła Susza
  9. jest w sumie 5 z czego 3 świadomie stłoczone - uważam, że są umotywowane, jeśli chce się komuś coś wytknąć, lub aby podkreślić tryb rozkazujący
  10. trochę za dużo i jeśli już się czepiać :) to 28 lutego chyba, że chodzi o 28 luty z kolei
  11. budynki za szybą czarnopiaskowe domy otworzyły Ci usta i zabroniły myśleć - odebrany dar analizy bytu a wraz z nim wymazano wątpliwą moralność Twą w ich miejsce - czarnoszary blok z wypalonymi oknami z wyraźnymi śladami poparzeń i rozjechaną szczęką kontrastuje z dymnobłękitem nieba ono jednak pozostaje odległe tożsamo z Twoim poczuciem szacunku dla Twojego ciała i ciała Twoich braci uklęknij padnij na kolana i módl się by między czarnopiaskiem a czarnoszarością znalazła się choć jedna czerwona cegła Twojej prawdziwej krwi by wróciła myśl, ale nie moralność
  12. CZAS WYBORU Siedzi w swoim fotelu. Tym ustawionym w kierunku okna. Patrzy przed siebie szukając czegokolwiek. Nie. Szuka czegoś innego, czegoś, co się zmieniło. Na parapecie stoi doniczka z jeszcze zieloną begonią. Nie podlewa jej już ponad dwa tygodnie. Czeka na jej śmierć. Obserwuje, jak listki powoli tracą siłę, jak z żywej zieleni zmieniają swą barwę w zieleń ostateczną. Różowe, delikatne kwiatki pozbywają się własnej urokliwości na rzecz matowego odejścia, do roślinnego nieba. Za podwójną szybą pada deszcz. Bębni cichutko o metalowy parapet za oknem. Tam, za oknem nie ma już begonii. Jest na tyle wspaniałomyślny, że schował ją trzy dni temu z powodu późnojesiennego chłodu. Teraz widzi ją dokładniej. Chce, aby umarła nie przez pogodę, tylko przez niego. Chce poczuć, jak to jest, mieć na sumieniu roślinę. Już nie człowieka, zwierzę, ale właśnie roślinę. Po raz czterdziesty dziewiąty słucha etiudy Chopina, tej siódmej z opusu dwudziestego piątego. Tonacja cis-moll, tempo lento. Wsłuchuje się w niewyrażalne uczucia, jakie niesie z sobą ten doskonały utwór. Słucha go, i czuje spokój. Przedostatnie wejście tematu, zdwojona oktawa w basie, chromatyka sunąca przez pół klawiatury i akord, z powodu którego słucha wciąż tej jednej etiudy, pełen bólu? żałości? smutku? Nie. Zbawienie przed nadchodzącą w piano, rysującą wyraźnie, a zarazem ostrożnie swą dźwiękową drogę, śmiercią. Koniec. I znów początkowy, swobodny recytatyw. Po raz pięćdziesiąty. Coś się zmieniło. Begonia straciła bezpowrotnie jeden ze swoich kwiatów. Tak, tego wciąż szuka. Siedzi wygodnie w swoim fotelu. Fotelu okrytym brązowym pokrowcem. Siedzi swobodnie, ręce ma na oparciach. Siedzi w bezruchu i obserwuje swoją begonię. I na nią przyjdzie kolej. Słyszy, jak ktoś otwiera drzwi od mieszkania. To Maria, opiekunka. Wchodzi, wita się, idzie do kuchni, po chwili przynosi szklankę wody, podaje pięć tabletek, tych co zawsze. Dwie białe, dosyć duże, okrągłe, dwie czerwone, małe, też okrągłe, i jedną białą, podłużną. Opiekunka wraca do kuchni i mówiąc jakieś niezrozumiałe słowa przygotowuje posiłek. Gdy wraca, tabletek już nie ma, a woda wypita. Maria kładzie talerz na taborecie stojącym obok fotela, po prawej. Po chwili przynosi jeszcze sztućce, życzy smacznego i wychodzi. Zamyka dokładnie drzwi. Pięćdziesiąty szósty raz. Etiuda dopiero się zaczyna. Trzeba zjeść. W przeciwnym razie nie można będzie obserwować begonii. Jajko sadzone, gniecione ziemniaki i fasolka szparagowa, polana roztopionym masłem z tartą bułką znikają powoli z talerza. Deszcz cały czas bębni o szyby. Z begonii odpada kolejny kwiatek, a jej liście są coraz słabsze. Wiszą i z niezwykłą lekkością odrywają się, by upaść na drewniany, pomalowany na biało parapet. Deszcz pada przez całą noc, ale teraz powoli ustaje. Za oknem, niebo okupują szare chmury, ludzie idą do pracy, jak co dzień. W pokoju nie świeci się żadna lampa, mimo, że jest ciemno. Nadchodzący grudzień zabija ostatki zieleni widoczne gdzieniegdzie na klombie pod kamienicą. On siedzi i słucha etiudy, tej samej, co wczoraj i przedwczoraj. Tej, co od dwóch miesięcy wypełnia raczej puste, a przestronne mieszkanie. Obserwuje swoją begonię, decyduje o jej życiu i śmierci, więc jest to jego begonia. Skazana. On wstaje i podchodzi do okna. Postanawia znów spojrzeć na tych ludzi, co chodzą codziennie do pracy, po południu wracają do domów, a rano idą znów do pracy. On nie oddaje się takim bezdusznym zajęciom, patrzy i decyduje. Chodnikiem, pod kamienicą idzie para, oboje koło trzydziestki. Kłócą się, mężczyzna podnosi na nią rękę, potem są już spokojni. Idą dalej. Znikają za rogiem. On patrzy. Już nie oddaje się chwilowym pokusom, przed decyzją długo się zastanawia. Po południu przychodzi Maria. Tak jak zawsze, wchodzi po cichu, zdejmuje płaszcz, wiesza go na stojącym samotnie w przedpokoju wieszaku. Nie spiesząc się idzie do kuchni, po drodze witając się i nie uzyskując odpowiedzi. Najpierw przynosi tabletki, dwie białe, dosyć duże, okrągłe, dwie czerwone, małe, też okrągłe i jedną białą, podłużną, i szklankę wody. Wraca, aby przygotować obiad. Tak jak zawsze. Ale on widzi różnicę, Maria jest zmęczona, nie ma ochoty więcej tu przychodzić, i zapewne poznała kogoś, bo uczesana jest staranniej, dwuczęściowy kostium w kolorze bordo jest nowy, a zapach niedrogich, ale niezłych perfum ciągnie się za nią, jak welon za suknią panny młodej. Po kilkunastu minutach przynosi talerz z gulaszem i kaszą jęczmienną polaną ciemnym, aromatycznym sosem. Odnosi pustą szklankę do kuchni, żegna się i wychodzi, dokładnie zamykając drzwi. Tak jak zawsze, lecz on zauważa różnicę. Maria śpieszy się, udaje, że jest spokojna, ale jej serce bije szybciej niż zwykle. Jej dłonie są delikatnie spięte i gdy nie zajmują się niczym drżą ostrożnie. W oczach iskrzy się podniecenie. Tak, poznała kogoś. On wstaje, podchodzi do okna uważając, by nie dotknąć przez przypadek umierającej begonii. Wygląda i obserwuje, jak Maria w pośpiechu opuszcza klatkę i idzie w kierunku ławki ustawionej pod klombem zmrożonym zimowym wiatrem. Siada i jak gdyby nigdy nic, spogląda niecierpliwie na zegarek. Czeka, ale nie długo, po trzech minutach przychodzi mężczyzna, wysoki brunet w brązowym płaszczu. Wita się całując Marię w prawą dłoń. Maria wstaje, mężczyzna bierze ją pod rękę i spokojnym krokiem ruszają w stronę centrum. Wysoki brunet i nie za wysoka szatynka, pasują do siebie. On wraca na swój fotel wsłuchując się w środek etiudy, niepewnie optymistyczny, jeszcze nie wiedzący o nadchodzącej w piano śmierci. Siada i zaczyna jeść póki gulasz jest jeszcze ciepły. Maria gotuje wyśmienicie. Gulasz jest pyszny, a sos z dodatkiem cynamonu delikatnie łechce podniebienie. Teraz już rozumie, Maria nie przyjdzie jutro. On po prostu wie. Begonia jeszcze próbuje walczyć, lecz jej liście uginają się pod naporem jego myśli. Tym razem decyduje o roślinie, to całkiem inne uczucie. Jest mu nawet żal. W niczym mu nie zawiniła. Rośnie tylko na jego oczach, właściwie, teraz gaśnie w jego myślach, a kwiaty i liście spadają na drewniany parapet. Od białych, lekko już zabrudzonych ścian odbijają się ciche dźwięki etiudy. Z powodu braku mebli, tworzy się osobliwe, głuche echo. On siedzi na swoim fotelu. Jest zły. Maria nie przyjdzie dzisiaj. Zbliża się godzina, o której ktoś zwykle otwiera drzwi i wchodzi, wiesza płaszcz, wita się i idzie do kuchni przygotować posiłek. On wstaje i idzie do okna. Omija begonię, nie chce na niej wyładować swojej złości. Chodnikiem, pod kamienicą idą ludzie, ulicą jadą samochody. Złość musi go opuścić. Przygląda się przechodniom. Maria też tam jest, idzie razem z mężczyzną, tym, co wczoraj po nią przyszedł. Śmieją się. Mężczyzna nagle puszcza Marię i szybkim krokiem wchodzi na jezdnię, jadący szybko samochód potrąca go. Ciało odbija się na dwa metry, z ust powoli zaczyna sączyć się krew. Nieme oczy zatrzymują się, martwe, wpatrzone w okno, z którego on spogląda. Już mu lepiej. Wraca do fotela, nie chce patrzeć, jak Maria podbiega do leżącego sztywno ciała. Etiuda kończy się, ale zaraz zaczyna się od nowa. Recytatyw budzi ją do życia, aby ponownie umarła. On już siedzi, przez chwilę zastanawia się, czy Maria przyjdzie do niego, przywitać się, powiesić płaszcz, podać tabletki, przygotować obiad... Nie. Maria już nie przyjdzie. On znów wstaje, słyszy, jak podjeżdża karetka, zabrać zwłoki mężczyzny, policja już stoi. Nie potrzebnie odjeżdżają. On patrzy na Marię, jak siedzi na krawężniku zapłakana. Po chwili jednak wstaje i idzie w prawo, ulicą, wchodzi na most. Staje na jego środku, wychyla się za barierkę, spada, żaden z przechodniów nie zwraca na nią uwagi. Pod mostem są tory kolejowe. Na parapecie, obok doniczki stoi pełna konewka. On bierze ją i podlewa obficie swoją begonię. Już zdecydował. Siada z powrotem w fotelu. Zamyka oczy, umiera. Maria nigdy do niego nie przyjdzie. Nadchodząca w piano śmierć, cichnie w pustym pokoju. 23.11.2001
  13. Dziękuję za te wszystkie komplementy. Nie wiem, czy aż tak piorunuje :) ale miło mi niezmiernie, że zmusił do przemyśleń.
  14. podróż powrotna wzgórzostopa szelest spodni konduktora z syntetyku sprawdź wiadomości może email może sms może randka może śmierć cokolwiek wieje chłodem z syntetyku a tam wzgórzostopa trochę patrzy a trochę się odwraca z drzewną kępą niczym wzgórze łonowe tylko dziury nie ma bezdziurawa i niema asfalt na niej jako uśmiech gruby konduktor sprawdził już bilety i nic nie przyszło
  15. Reakcją na rzekomą potwarz jest śmiech. Motywacja tego śmiechu jest otwarta do interpretacji - taki był zamysł. Kto tak naprawdę wie, dlaczego się śmieje? Może to wcale nie była obraza tylko prawda? A może to tylko taka gra łóżkowa? Pozdrawiam i dziękuję za komentarz :)
  16. podoba mi się natłok 'ą' :) przez to tekst przywołuje mi wsześniejszego Iwaszkiewicza i jego mieniące się dźwięcznie słowne rozlewisko bardzo pozytywne skojarzenie
  17. ten tekst ma bardzo dobry rytm. podoba mi się, bo niełatwo to osiągnąć. takie było zamierzenie? czy tak wyszło? :) jeśli mogę spytać :)
  18. dziękuję za komentarze :) obawiałem, że słownictwo nieodpowiednie na tym, jakże poetyckim, portalu, gdzie poeci piszą o wzniosłych uczuciach i barwnych krajobrazach najwyraźniej, nikogo to jednak nie razi :)
  19. Poranna obserwacja Mówi - Jebana Suka? Tak mnie nazywasz? Śmieje się Odpowiada - Trochę mnie poniosło, wybacz. Już wstaje Smutny przecież i brakuje mu czułości I rżnięcia Na stole kwiecie bzu w wazonie pęcznieje Purpurą Zabielona myśl i ciało wilgotnieje - Nie proś mnie.
  20. hm. pewnego rodzaju metafora? a dyrdymały, jak zazwyczaj i wszędzie wokoło :) ale co do ładu i składu się bardzo nie zgodzę - dekonstruktywizm (którego, broń boże nie jestem przedstawicielem, bo najpierw musiałbym naprawdę rozumieć, na czym on polega) jest niezwykle fascynujący - nie uważam, że jest w nim coś złego. niby dlaczego powinien być ład i skład? bo tak wypada? bo tak być powinno? to tylko i wyłącznie osobiste podejście. ja w pisaniu, jak i w muzyce, poszukuję oderwania od porządku, braku skutkowania i przyczynowości. czy coś w tym złego?
  21. a ja zazwyczaj w pociągu wielce rad z mojej młodości; co ma być - twarde jak kości i dalekie od uwiądu czy jednak w miejscu publicznym ten powód mojej radości na widok pewnych krągłości wypada czynić widocznym? takoż jurność młodociana czasem wcale nie jest chciana
  22. oboje bliźniacze wiesz, że on spadł w przepaść wiemy oboje zastanawiasz mnie z taką łatwością przyszło Ci pożegnanie tak wiem ja zawsze dłużej muszę być cucony po angażu tego pokroju pokroju w końcu całkiem powabnego ale Twoja lekkość i aniuansowość nieco mnie zmartwiła ta przepaść mnie martwi również w którą uciekł wspomniałaś o ostrożniejszym doborze przyjaciół na przyszłość a nie moglibyśmy tak na przeszłość? zamknąłbym oczy, szepnęłabyś słowo i już mielibyśmy przyjaciela z przeszłością wspólną, naszą, znajomą, i bliską jak pierś matki w niemowlęctwie naszym i zrozumiałą dla nas jak nasze myśli bliźniacze czy dzielenie się przy współtworzeniu to już kazirodztwo? podniecająca koncepcja, nie sądzisz?
  23. Oj, w takiej sytuacji darowałabym bym sobie pisanie Ty z dużej litery :P haha :) ależ czemu? kurtuazja przede wszystkim :)
  24. wbijam Ci te słowa w serce zaraz potem w umysł krwawiące oba i widzę, jak przegnita moja włócznia języka przenika w Twoją jaźń i oświeca myśl czerpię perwersyjną rozkosz z widoku rozlewającej się wkoło czerni moich kłamstw uwielbiam to, bo daje mi siłę i samoświadomość bo ujednolica brak dążeń w strukturze trwania oczekuję bezprzyczynowości i bezskutkowania oczekuję aż ta czerń zaleje całe naczynie mojej normatywnej społecznie dziury i przeleje się na zewnątrz, zaplami mi koszulkę i majtki, ale śmierdzieć nie będzie bo co przegnite, zostaje w Tobie i gnije tam jeszcze bardziej zmieniając wnętrze w cuchnące gówno
  25. no właśnie nie wiem, po co te myślniki chciałem w ogóle dać niełzy, niekrew bo chciałem je jakoś zjednoczyć w jeden wyraz, a nie żeby było 'nie łzy, nie krew' żeby to wyraźnie był jeden twór słowny, a nie po prostu zwykłe przeczenie i w wersji pierwotnej bez myślników było i razem pisane. sam nie wiem pozdro
×
×
  • Dodaj nową pozycję...