Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Maria_Czarnota

Użytkownicy
  • Postów

    41
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Maria_Czarnota

  1. Gdy się wypalisz Jak świeca nagrobna Gdy wyczerpiesz zapas energii Podarowanej na życie Gdy się zużyjesz jak maszyna I zaczną się awarie Wtedy dojdą do wniosku Że szkoda cię remontować I odstawią na boczny tor Gdy zawadzasz i psujesz widoki Bo nie pasujesz do wnętrza Wystawią cię na strych Jak przestarzały mebel Nie będzie w tobie godności antyku Może przyjdzie z latami Gdy patyna czasu Pokryje twoją historię I obrośniesz pnączami mitu
  2. Czy my się naprawdę kochamy Czy nam się tylko wydaje A może jak dwa drzewa w sadzie Ocieramy się tylko gałązkami I szemrzemy ciepłe słowa Czy nadajemy na tych samych falach Znaną nam i radosną melodę Tańcząc w jej rytmie Namiętne tango miłości A może odnależliśmy się przypadkowo Wpadliśmy na siebie jak dwa meteory Odłamki z dwóch różnych planet I pozostaniemy dla siebie Nieodgadnionymi bytami tajemnicą Czy należymy do siebie całkowicie Całym sercem i duszą Przenikamy się wzajemnie jak cień z cieniem Bez wyraźnych granic oddzielenia A może odnalazłeś we mnie tylko źródło rozkoszy I tak się rozsmakowałeś Że upojenia wciąż mało Czy jesteśmy bogatsi wzajemnie O naszą wspólną przynależność Jak bogata staje się ziemia Gdy słońce nad nią wschodzi Użyczając jej dobrodziejstw urodzaju A może zamykamy się w sobie I nie przenikamy wzajemnie Bo skorupa własnej miłości Narastająca latami bez poświęceń Strzeże pazernie granic własnego świata Czy jesteśmy w pełni gotowi By poświęcić swe życie jedno drugiemu I razem zawsze kroczyć drogami życia Jak ziemia wierna jest słońcu I zawsze krąży wokół raz wyznaczonym torem A może wciągnęliśmy się wzajemnie W ułudną wspólnotę bycia Żywiąc nadzieję że moc naszego oddania Dokona cudu przemienienia jak na górze Tabor I olśni nas boskim blaskiem
  3. Szczęście moje,sen się ziścił! Jesteś centrum moich myśli, Kwintesencją życia mego, Jego alfą i omegą. Wzbudzasz moje rozczulenie, Gdy przygarniasz mnie ramieniem. Gdy cię nie ma, świat się kręci, Lecz niemrawo i bez chęci. Kazdym słowem, każdym gestem Sprawiasz, ze wciąż z tobą jestem. Nic uroku nie pomniejszy, Jesteś dla mnie najwazniejszy. Jakoś łatwo mi przychodzi Przebaczenie, gdy zawodzisz. Łatwo ponieść mi ofiarę, Jesteś dla mnie niebios darem. Sprawy moje, sprawy twoje Budzą równe niepokoje, Więc twój smutek, troska każda Jest i dla mnie bardzo wazna. Chcę od wiatru cię oslonić, Chcę od deszczu cię ochronić. Rozwiać chmury, burze przegnać, Łaskę niebios ci wyjednać.
  4. Nie mam siły płakać Mokra już chusteczka Zabrakło na świecie Mego dzieciąteczka. Zagasła na niebie Gwiazda betlejemska, Pozostała tylko Dola moja ziemska. Dzień się smutnie chyli Już ku wieczorowi, Nie powróci więcej Syn z dalekiej drogi. Jak łotra i zbira Męczyli, bolało. Nie mogłam ratować, Choć serce pękało. Leży teraz w grobie Jezusa cząsteczka. Czemuście zabili Mojego Syneczka?!
  5. Oswobodziłam się z twego ramienia Pod którym gniew żal i wstyd chowałam Lekko mi i pusto mi Rozpłakał się dzień skąpą mżawką Spod miazgi brudnego śniegu Ziemia szczerzy ironicznie zęby W taki dzień Tylko pijacy namiętnie i wzniośle bełkocą Ludzie miętoszą językiem Wyznania o złych humorach Niemiłych jak czkawka pijacka A ja przeżuwam wczorajsze dni Z ich wzniosłością i głupotą
  6. Skurczył się świat Jeszcze wczoraj Szeroki po horyzont Z morzem możliwości I tęczą marzeń A dziś Ogarnąć go może Dwoma rękami Jak gromadkę dzieci Dla których stać się musi Całym światem
  7. Pieć par oczu Spogląda z wyczekiwaniem Pięć par rąk Sięga by dać Pięć gąb chce jeść Pięć języków Miele krzyczy prosi Pięć nóg tupoce Pięć serc żąda czułości Ona ma Jedną głowę Jedną parę oczu rąk i nóg I jedno serce Coraz słabsze Trzy razy dziennie stawiane Pod pręgierzem kofeiny Aby się nie leniło I wytrzymało Od świtu do nocy Ma też napięte do kresu Struny nerwów By rejestrować każdą potrzebę
  8. Kobieta jak rzeka To mizdrzy się błyskotkami w blaskach słońca To ciemnieje jak głąb studni Marszczy się i nadyma za lada podmuchem Choc największe wichrzyce nie wyrwą jej z dna Groźna w czas powodzi Gdy pomieścić nie może nadmiaru wód I wypełniona po brzegi wychodzi z siebie Skromna mizerna w czasie suszy Opada z sił Pokornie czepia się dna Żebrząc o litość Kobieta jak rzeka Zmienna wartkością biegu za każdym zakrętem Burzliwie kipiąca złością Rozhukana jak potok górski Pieszczotliwie szemrząca leciutkim strumyczkiem Rozpędzona w oszalałym biegu I spadająca z łoskotem wodospadu Zdradliwą zaporą rzuconą pod jej nogi Rozbita w pył Białą pianą mydląca oczy By nie pokazać swej klęski Dostojniejąca w miarę lat Cierliwie znosząca monotonny szum czasu Macierzyńskim ramieniem przygarniająca dopływy I ciężko wzdychająca pod ich brzemieniem Mimo ubytku sił Znojnie tocząca ciężar wód ku ich przeznaczeniu Kobieta jak rzeka Choć taka zmienna w swym nurcie Przetacza się przez życie stałym torem Jak czarna linia na mapie Od wieków w jednym kierunku Od gór aż do morza
  9. Kiedy jesienią już wszystko Dokładnie obumarło, Bóg nie mógł wypatrzeć Na ziemską zgniliznę. Zwołał więc aniołów i rzekł: -Zanim się pocznie i odrodzi Nowe życie na szczątkach starego, Zakryjcie niemiłe widoki Czymś świeżym i czystym.- Po czym westchnął i stworzył śnieg. Pootwierali aniołowie podniebne luki I białymi skrzydlami zmiatali na ziemię Boskie westchnienie. Pracowali po bożemu- Rytmicznie, starannie, solidnie. Spływał na ziemię Rój białych muszek, Śniegowy puszek, Drobniutki maczek. I tak oto z bożej łaski, Przy wydatnym udziale aniołów Nastała zima. Na doskonałe boże dzieło Nie mógł długo wypatrzeć diabeł, Odwieczny wróg porządku i wszelkiej czystości. W piekielnych czeluściach Zwołał swoich poddanych, Zgraję łotrów, sabotażystów I rzekł: -Pójdziecię na ziemię zniszczyć Boga i aniołów robotę. Potargacie, pomierzwicie, ile się da, Rozkurzycie, w proch obrócicie Całe to boże cacko.- Wylazły na ziemię z piekielnej studni Olbrzymie hordy diabelskie Rozmaitej maści. A nuż dmuchać, A nuż kopać, A nuż wiercić, A nuż szarpać, A nuż targać, A nuż mierzwić! Wzdymała się i falowała boska tkanina Pod wpływem diabelskiego trzepotania. Drobniutkie niteczki, kłębuszki puchu Aż w niebo ulatywały I osiadały na szybach, Tak, że wszelkie widoki były przekreślone. Wszechpotężny Pan Bóg nie przedsięwziął jednak Żadnych środków zaradczych. Wiedział, że diabelskie możliwości Są ograniczone I rychło się wyczerpią. A kiedy się przesiliła diabelska moc, Zziajane szatańskie draby Legły pokonane na boskim kobiercu. Kurzawa opadła a śnieg leżał Bardziej puszysty, Bardziej delikatny, Świetlisty- Dla bożego i człowieka zachwytu.
  10. Zimowa zawierucha zimowa kurniawa Zaćmiła świat Białą zadymką W powietrzu gęstym od śniegu Nerwowo rozedrganym Czai się niepokój Wiatr pomrukuje złowrogo W gałęziach drzew Pojękuje boleśnie jak kobieta w połogu Wzmaga się rośnie Szarpie i zrywa Wyje nienawistnie jak opętaniec Lamentuje płaczliwie żałobnie przeciągle Stęka z wysiłku Dyszy ze zmęczenia Opada Po zimowych bezdrożach Grasują bezkarnie Zimowe węże i smoki Wijąc ogonami Waląc cielskiem w ziemię Rycząc w upojnej radości Jak złe duchy Toczą się po ziemi Obłoczki śniegowej zamieci Wiją się wiją jak wrzeciona Podskakują w górę I rozwiewają w szarej zadymce Po śniegowych zagonach Przewala się bezzkarnie Zimowy wiatr Wzbijając tumany kurzu Ślizga się po białej tafli Rozpryskując stopami Spokojną toń śniegu Czasem jak dziecko Podskakuje beztrosko Po gładkiej powierzchni I wlecze za sobą Cieniutkie pasemko Białego puszku Rżąc prychając parskając Kiedy złość go dopadnie Zaczyna huczeć jak wodospad Wrzyna się wściekle w śniegowe zapory Żłobiąc bruzdy usypując pagórki Chwilami cichnie dla nabrania oddechu A potem ze zdwojonym impetem Szarpie zębami śniegowe zapory Parska i pluje dookoła Rycząc jak stado dzikiego zwierza Kiedy nie może podołać Jęczy w rozpaczy Obsypuje twarz śniegiem Przewraca się Pada Zdycha w niemocy Zgestniałe zmęczone powietrze Zastyga w ciszy Do tej nuty przywiera skwapliwie Rozdygotane nerwowo serce
  11. Nie zamykajcie drzwi za sobą Tak szczelnie Że żaden szelest się nie wymknie Pozwólcie mi słyszeć wasz oddech I pulsowanie życia Dajcie mi miejsce przy stole Pozwólcie się ogrzać Waszą miłością W moim świecie zima Śnieg zapomnienia przykrywa wszystko Białym całunem Mrożą złe słowa i obojętność Kurniawy i zawieruchy poruszają przestrzeń Przesypują minione dni z miejsca na miejsce Tamują oddech uderzają w twarz Usypują zaspy wyrzutów sumienia Przez które przedrzeć się trzeba Do Bożego Królestwa A tymczasem bolą nogi I każdy ruch utrudniony Ale przebić się trzeba do przodu I nie upadać w drodze Bo miną zawieruchy Cisza otuli ziemię Srebrzysta poświata śniegu Olsni i zachwyci Na progu domu ojca
  12. Opuściłabym cię Jak drzewo upuszcza owoc Gdy nie może unieść ciężaru Jak rzeka góry Gdy wody jej ciążą ku dolinie Jak słońce ziemię Gdy znuży się dzienną wędrówką Ale Przerażają mnie suche konary Bez liści i owoców Bezruch wody w dolinie Mrok po zachodzie słońca Komu wykrzyczę swą złość Kto uwolni mnie Od strachu przed nocą I lęku przed myszą Kto zaświadczy realność świata Gdy braknie twoich ułomności
  13. Miłość moja Rozpłynęła się po zakamarkach I zalega nieruchomo Najtajniejsze cieśni Patrzę na ciebie gołymi oczami I dostrzegam najpierw Ciernie O które ranię sobie palce Dopiero jakiś wstrząs Pobudza nieruchome stawy I powoduje wylew miłości Patrzę na ciebie przez okulary czułości Pomiędzy kolcami wykwita róża Ostrożnie wysuwam rękę By ją zerwać Jest prześliczna i odurza zapachem Lecz mimo ostrożności Kłuje i kaleczy palce
  14. Zielona murawa Iskrzy się kropelkami w słońcu Wykąpana w deszczu Suszy swoje włosy Ciepłym podmuchem wiatru Drgają czule listki brzozy A zielone jabłka na jabłoni Wystawiają swoje policzki Do opalania Ptaki Buszują w gałęziach drzew Podśpiewując jazgocząc Brykając i swawoląc Ile sił Czy twój duch Panie Unosi się nad murawą Błyszczy w kropelkach deszczu Drga czule w listkach brzozy Pokrzepia jabłka nadzieją Na dojrzałość A ptakom użycza swobody I radości istnienia Powiedz mi Panie Co potrzeba Aby wypatrzeć twego ducha Nad murawą W listkach brzozy W tęsknocie jabłek Radości ptaków Powiedz mi Panie Co cię skłania Że jednym pozwalasz Wyczuć twego ducha A innym zamykasz oczy Przed sobą I nawet Nie pozwalasz się szukać Powiedz mi Panie Która z autostrad świata Do ciebie prowadzi I pomóż znaleźć Tę jedyną Aby w mnogości dróg wielu Niepotrzebnie nie błądzić
  15. Wstaje dzień Rozsuwa się ołowiana kurtyna Spoza chmur Niebo wystawia Swój promienny policzek I próbuje odgarnąć Strzępy brudnego pierza Zasłaniające widok Budzę się I spoglądam za okno Jasny kawałek nieba Wita mnie ciepłym spojrzeniem Na progu dnia I budzi nadzieję Na pomyślny bieg spraw Tłoczących się pod drzwiami Nowego dziś Czarne chmury Gromadzą się zewsząd I próbują wedrzeć W jasną przestrzeń dnia Albo przynajmniej zeszpecić Pogodny krajobraz Strzępami obaw Kolców raniących nadzieję Na dnie każdej radości Czai się kropla jadu By zaświadczyć Ułomność rzeczy I uodpornić Na cięższe doznania Ale też Za każdym zwałem chmur Nawet najgęstszych Kryje się czyste niebo I świeci słońce
  16. Kiedy nie masz w sercu Nie masz i na dłoni Po co wyciagasz więc rękę W fałszywym geście ofiarnym Przecież rychło spostrzegą Że dłoń jest pusta Wymedytowane Wykalkulowane Obliczone na zysk Małe uczucie Krótko trwa Słowa MOJE TWOJE Na tle natrętnego JA Zadźgają przed czasem Owieczkę ofiarną Nim spłonie Na ołtarzu miłości
  17. Każdy ma jakiś zadzior Bolące miejsce Strzaskany paluszka koniuszek Urazić może Delikatne dotknięcie Chłód albo gorąc Nieostrożny ruch I kiedy depną na odcisk Zaleją sadła za skórę Użyją ciosu poniżej pasa Zawyjesz z bólu I odruchowo Wymierzysz cios
  18. Bywają dni puste Z których nie da się wykrzesać Nawet iskierki Kazda sprawa Płytko Zanurza się w nurcie dnia Nie przemakając smutkiem Ani radością Szarej krzątaninie Wypelnianej z obowiązku Brak wyższych racji Nie brzęczy nawet Żadna melodia Życie toczy się W kategoriach fizjologicznych Na dnie pulsuje Sucha tęsknota Za życiem Któremu przydać potrzeba Boskiego blasku
  19. Ząb czasu Coraz śmielej Dobiera się do ciała I szarpie I kąsa I zgrzyta Szum w uszach Mroczki przed oczami Ból w stawach Zaprawiają smak życia Żółcią i octem Piętrzą się schody trudności Z zadyszką Czepiając się poręczy Przemierza przestrzeń dnia Od rana do zmroku Szukając ukojenia W bezruchu nocy Tak skąpej w łaskę snu Coraz częściej Nie daje rady Na przekór chęciom Służyć I pokornieje W niemej prośbie O pomoc
  20. Pracowite i skromne zycie Poświęciła dzieciom- Swoim, nie swoim. Szlachetność zyciorysu Udzieliła się twarzy, Której nie zeszpeciło Sześćdziesiąt sześć lat. Nadal ufnie Wyciąga ręce do ludzi W geście dawania, Choć poparzyła ręce W niejednym pożarze. Szare dni codzienne Spowite mgłą monotonii Nie odebrały blasku jej życiu, Które nadal jest kolorowe I warte zachodu. Po latach wielu Powraca do źródeł czasu I miejsc skąd wyszła W podświadomym przeczuciu Ostatecznego wydarzenia. Przedtem jednak Chciałaby pomóc Jak zawsze pomóc, Bo czuje się zdrowa. I choć złamana noga boli, To sól boheńska Przywraca sprawność I może nadal pracować. Siedmioro dzieci, Dziewięcioro wnucząt Ma duże potrzeby. Jakże im sprostać, Gdy czas nie po temu? Wyćwiczona w geście dobroci Świadczonej co dnia Oduczyła się myśleć O swoich potrzebach. Jeśli własna osoba Obchodzi ją cokolwiek, To jest nią troska, Jak zachować zdrowie I zyskać siły, By nadal służyć.
  21. Mieszka na cudzych śmieciach Przyklejona do cudzej rodziny W maleńkim pokoiku Z cudzymi meblami Jak powój opleciona Wokół cudzej doli Bez ambicji Nawet na własne łóżko Przez cienką ścianę Wsłuchuje się Jak szumią dni Cudzego żywota W kąciku którego Przycupnęła Na zawsze
  22. Porozmieniałam się na drobne Zgubiłam główny motyw melodii I trwam w tej męczącej kakofonii Pod wielkim znakiem zapytania Ładzę nieustannie rzeczy Szukam sensu w niemym osłupieniu Odfrunęły ode mnie dobre ptaki natchnienia Nie znajduję sposobu By przywołać je na powrót Czas przecieka przez palce bezowocnie Chropawo koślawo kroczę do przodu Ogłuszona trzaskiem dni Co nadeszły
  23. O, nigdy nie znużone W wiecznym umartwieniu Biedne serce! Roztapiasz się w udręce, Wątpisz w radości, Nasłuchujesz trwożliwie W momentach ciszy. A kiedy przyjść by mogło Odprężenie, Wynajdujesz powód udręki Na zapas. Realność, Nierealność, Prawdopodobieństwo Nie przeszkadza, By odbiegał sen, Uciekała jak wypłoszona ptaszyna Radość, A czarne widziadła Wiodły spór O skórę na niedźwiedziu.
  24. Z nogami na ziemi A głową w chmurach Żyjemy rozdarci sprzecznościami Karmieni ziemią Przemieniani mocą nieba Czasami musimy utytłać się w błocie By odczuć niebiańskie tchnienie
  25. O, nigdy nie znużone w wiecznym utrapieniu biedne serce! Roztapiasz się w umartwieniu, wątpisz w radości, nasłuchujesz trwożliwie w momentach ciszy. A kiedy przyjść by mogło odprężenie, wynajdujesz powód udręki na zapas. Realność, nierealność, prawdopodobieństwo nie przeszkadza, by odbiegał sen, uciekała jak wypłoszona ptaszyna radość, a czarne widziadła wiodły spór o skórę na niedźwiedziu. Ustawiczny trening utrapienia trwa. Co rok podwyższają poprzeczkę, więc trzeba się sposobić wciąż do nowych wyczynów. A może to tylko siła rozpędu, którą powoli wyhamować trzeba, bo kazda Golgota ma swoją chwałę zmartwychwstania?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...