Na jałowej pustyni, na ziemi bez życia
Delikatnym krokiem przechadzam się z ukrycia
Wpół zgniłe nasiono wrzucam w bezdenny otwór
Wyrośnie z niego cudowny Edenu ogród
Wsród suchych wydm wędruję, dopóki nie zginę
Mój głuchy krzyk wywołuje błota lawinę
W mig zając ślepo biegnie, zdradliwie szeleści
Wspinając się po wielkiej drabinie bez szczebli
Uciekam z tego świata, jak najdalej stąd
Na betonowej tratwie pod wodospadu prąd
Jak ludożerczy rekin pustoszący rzeki
Ja twórcą rzeczy pięknych, od zbrodni daleki
Zamęt w umyśle, para, postacie więdnące
Dajcie pomyśleć... zaraz... to takie męczące...
Jaskrawa gwiazda, niewidoczna dla oczu mas
Lecz gdy wybuchnę, ujrzycie mój potężny blask
Nie umrę, tylko jak prometejska wątroba
Odrodzę się na nowo, popłynę w tok słowa
Ziemia zmieni swój kształt, wyleję wodę z koryt
Świat uschnie, zrobię ślad - pomieszam roku pory
Wytrę wierzbom łzy, wnet otworzę twoje oczy
Lecz będzie już za późno, przejdź na stronę nocy
Wzbiję się ku niebu jak ptak, co uciekł z klatki
Pióra krwią straceńców wypełnią próżnię kartki
Przekroczę piekła bramy, wrócę jako feniks
Śpiących was zastanę, ubranych w czarnej bieli
Wymierzę sprawiedliwość, przyjmę rolę kata
Sodoma i Gomora stolicami świata
To dla tych, co zginęli od własnego jadu
Bogatych, co swą duszą dążą do nieładu
Martwych - wyblakły pomnik, mech na wieńcu
Dla tych, co nie mają czucia w sercu.