Spadają pod okna jak błędy w czyichś pamiętnikach:
futryny próchnieją, klamki rdzewieją – ja liczę
i na nic nie liczę; dalej wciąż liście. Jeden na drugim jak wieża,
ktoś grabi je czasem, pali ognisko. Herbata na czas,
mydło na ręce i mydło na oczy. Rutyna obejmuję rutynę
w zaułku spojrzenia jak masz na wino i spierdalaj
A jutro? – człowieku, jutro znowu zapowiadają deszcz;
więc woda – ta ciecz – procentuję lejąc się wodospadem.
Naturalne zjawisko niechcianej grawitacji. Pamięć
przyciąga suszę – odpowiedź na śniadanie. Zostaje:
mięso w kolorze reklamówki, wynalazek bez patentu,
zwolniony produkt w kopulacji z delirium.
Opadzina wchodzi między nas jak w pasaże ciepłych
żyrandoli. Promień dwóch złotych toczy się po bezbarwnym
linoleum szkła. Czasem zmywa kurtynę ze starego kumpla
z ogólniaka albo koleżanki co była jak Solane co noc.
Panie Albercie, to pytanie które chcę panu zadać nie jest
święte: Dlaczego ten wiatr tak ciągle kurwa wieje?