
pi kok
Użytkownicy-
Postów
48 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez pi kok
-
Koszmary, nocne mary, wspomnienia jak wrzód pękające pod tupotem snów. Nikt się nie zainteresuje, ani też nie zapyta od niechcenia; Czy abyś śnił dobrze? Chyba nie! Masz zmarszczony przód twarzy. To nie są te frazy, co konwenansem obleczony jest świat jawy. A przecież jak wskazuje jeden mądry z drugim, determinacja człowieka bierze się ze snu. O yeah! Wcale przyjemny dźwięk rozpruł delikatną zasłonę nocy. Mózg jako organ zawiadujący zdecydował, że nastał właściwy moment na wytrącenie z równowagi zawieszenia pomiędzy bytem a niebytem. Jesteś, ale jakby cię nie było. Oddychasz wolniej i śnisz. O tym, co się zdarzyło, mogło wydarzyć albo też nie. Nie-realność osnuta na kanwie organoleptycznej zmysłowości. Wielce abstrakcyjne; jak kropki, kreski oraz plamy na płótnach współczesnych producentów sztuki. Skąd się ona bierze, ta Sztuka? Kto konstytuuje te konkretne kropki, kreski oraz plamy, jako ta właściwa Sztuka? Stało się; pierwszy dylemat dnia. Za nim jeszcze nastąpiło namacalne usuwanie resztek snu z ust i powiek; ruchy okrężne w prawo i w lewo. Ruchawość ręką przed lustrem świadczy o posuniętym braku niewinności. Totalny ekshibicjonizm; jakby się chciało powiedzieć, że Oni zżarli jabłko, zobaczyli własną nagość i się ubrali. Ona (ta nagość) nie przeszkadza mi. Akceptuję ją, toleruję to. Pokonałem Go. Zaraz, chwilę! Kogo? A, nikogo. Wydawało mi się. Trzeba się ubrać. Tylko w, co? Byle co, aby ciepło. Tu przyjemnie, a tam nie. Tam śluzówka zamarza w otworach, tam męskość widoczna kurczy się w porach. Tu nie. Trzeba jeść. Zdrowo czy niezdrowo? Kolejny problem rozstrzygnięty niewidzialną ręką opatrzności pociągająca za sznurki realności. Pchasz do gęby to, co masz. Mielisz, miażdżysz i połykasz. Trawisz i wychodzisz w kierunku, który ci nie leży. „Błogosławieni Cisi albowiem oni będą pokrzepieni” Kurwa, nie chce być cisym, ani też błogosławionym. Chcę być po środku, bardzo zadowolonym. Naiwni wmawiają innym naiwnym bzdury, ku pokrzepieniu serc mimo że wygląda ten fakt zupełnie inaczej; Szczęśliwi Ci, co maja rozsądną pracę blisko domu. Szczęśliwi Ci, co dużo zarabiają a w konsekwencji dużo wydają. Szczęśliwi ładni i przystojni, bo strojni. Etc. Czarne kikuty przebijają się szkieletem przez granat nocy. Jest dzień ale jest noc. Kierunek już został obrany, wskazany, zaakceptowany, wymagany. Umowa pomiędzy stronami.
-
Wstajesz od snu rankiem przestraszony, przez obowiązek rutyny do posłuszeństwa zmuszony, (Nie przez muchy, jak wskazuje intuicji fakt) lecz banalnością okryty strach, że może być zimno w ręcę i nos, że bułką z masłem nie doświadczy cię los Wstajesz zaskoczony swoim przerażeniem Niechętnym światu błyskasz spojrzeniem Spotykasz potem ten sam wrogi wzrok Zamyślonych porannych widzisz co krok Pędzą smagani poczuciem bezsilności w kierunku ulotnej, tak ważnej szczęśliwości
-
Samogłoska, spółgłoska, dźwięk, słowo, zdanie, myśl o; moralności lub jej braku, miłości albo nienawiści, kobietach i mężczyznach(jeśli to tylko o kobietach), pieniądzach, prawie, przy kawie. Cały dzień, pół dnia, ranek po nocy przed południem jestem zdefiniowany przez ziemskość lecz nie przez ziemistość jeszcze. Odbić się od siebie i poszybować w górę. Cały dzień, pół dnia, ranek po nocy przed południem. Chciałbym. A potem, w ciągu czasu liniowego zgodnie ze schematem poprzednik –następnik nastąpi ogląd rzeczywistości.Popołudnie. Ale jeszcze nie teraz. Teraz budzę się do traumy bycia ze sobą i innymi. Ohyda.Nie żebym mocno chciał. Tchórzliwie nie mogę nie chcieć być tu i teraz. Niech to szlag trafi. Idę ulicą pod prąd. Ciągle to samo. Paradoks architektoniczny. Początek i koniec w tym samym miejscu. Idę stojąc, stoję idąc. Nic się nie zmienia. Widać dym z daleka. Wąska nitka szarości umykająca do nieba. Pustka betonu w tle. Po środku stary jednopiętrowy dom. Stoi tam od wieków. Świadkiem zbrodni był wielu. Okiennice z przerażeniem patrzą przed siebie, drzwi oniemiałe otwarte z trwogi, nie chętnie zapraszają w niegościnne progi. Wchodzę w ten świat nieprzychylności jak nóż gładko w otchłań. Nie było gości. Starość na drewnianych ścianach pokątnie rozczesuje pajęczynę włosów, leniwie leżąc na stołach i szafach. A dym? No cóż, to tylko wrażenie. Marzenie. Uświadamiam sobie niechęcią do gościa od Dziadów.Prześladuje mnie na rynkach, placach. AM rodacy- widzę na każdym obsranym przez gołębie pomniku. Nawet w śnie mnie prześladuje, chuj jeden. Stoi po uszy w gównie recytując te swoje strofy o Litwie. Bicz obowiązków strzela mi nad uchem. Zanurzam palec w pozorny ruch świata. Przemieszczam się w kierunku narzuconym przez konieczność. Znowu jestem widzem. Patrzę tępo na swoją trenerkę. Jak zaszczute zwierze w cyrku. Znaczy się, uczyć będzie sztuczek. Nie bardzo mnie interesuję, to co ma do przekazania. Alfa i Omega na dzisiaj. Rusza ustami jak ryba. Nic nie słyszę. Skupiam się raczej na wyobrażaniu sobie jak zachowuje się w sytuacji jeden na jeden, jak wygląda w czarnych, białych, różowych pończochach. Wizualizacja niemożliwości. Tyle mogę. Obiekt kończy niemy bełkot informacyjny. Znika mi z oczu. Konglomerat umysłów wakruk. Fabryka ostatecznego przeznaczenia. Nie wiem, jak się tam znalazłem. Musze wyjść. Tak jak klasyk z filmu. Wstaję i wychodzę na zewnątrz. Stoję w szarości stolycznego popołudnia z tymi cholernymi przeciągami i tłokiem. Jakiś smutny anioł-wysłannik firmy odzieżowej próbuje wcisnąć mi opłatek z siankiem. Niby że już taka maksymalna konsumpcja in saecula saeculorum? Zrewidować swoje emocje względem takich przejawów wspólnoty.Imperatyw. Pogodzić z faktem, że wszystko jest do dupy. Pogoda się zbiesiła. Pada, nie biały wyobraźnie pobudzający puch, pada w wersji mnogiej przezroczysty deszcz. Ten konkretny opad atmosferyczny związany nijak z poczuciem uczestnictwa w sferze narzuconego sacrum. Po przecież my, to dobro największe. Przywiązanie współczesnego człowieka -JA poległo na całej linii i dogorywa w rynsztoku pod postacią spazmatycznych skurczów wymiotnych z powodu braku śniegu. -Tego nie można potraktować z przymrużeniem oka-tak mówi mi moja szanowna rodzicielka,kiedy leżę na tym trotuarze wątpliwości pod tabliczką W co wierzyć. Wstyd oblewa mnie rumieńcem. Dotykam swoim niewyrobionym intelektem przyczyny smutku tradycjonalistów w postaci żeńskiej w liczbie jeden.Iluminacja! Spada na mnie ogromna kula światła powodując zrozumienie.SZCZENIACKI EGOIZM. Wracam do miejsc dawno zużytych. Podobno dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki? Tak stereotypowo. Tym wszystkim co tak myślą, chce powiedzieć że chuja wiecie. Nie można wejść do tej samej rzeki dwa razy, ponieważ to nie ta sama rzeka. Pukam do drzwi swojego niby sumienia. Tak sobie pomyślałem, że ta personifikacja ducha zrobi mi dobrze. Mieszka w domu z wielkiej płyty, otoczonym przez inne domy z wielkiej płyty. Drzwi otwiera kobieta. Mierząc mnie niechętnym wzrokiem wykonuje gest wywołujący. Wypływa. Moje sumienie wielkości metr sześćdziesiąt z kawałkiem.Chudzina z kępką luźno połączonych źdźbeł włosów na szczycie swoich możliwości. Mówi o Bogu lub też o bogu. Moje sumienie jest świadkiem Jehowy. Taki ma zawód. Hobbystycznie zajmuję się piciem gorzały i wmawianiem sobie depresji. Ustawka za piętnaście minut na dole. Palę papierosa. Słyszę ciężkie kroki. Moje sumienie. Widzę je. Co jest, kurwa? Razy dwa. Ono i jej brat. Idziemy małymi ulicami, małego miasta pozbawionego wściekłego pędu ku szczęśliwości.Pijemy wódkę, gdzieś po za kontekstem codzienności. Zadaje pytania. Odpowiadam szczerze jak na pierwszej spowiedzi. Naiwnie. Wierząc w to, co widzę wewnętrznym oglądem przepuszczonym przez wykrywacz kłamstw zamontowany w krtani. Woda w rzece za plecami płynie zgodne z teorią panta rei. Nic w niej nie jest takie same. Ciągły ruch. Permanentna zmienność.Gapię się tępo w niewidzialny punkt, unikając spojrzenia na swoje sumienie razy dwa. Podwójny świadek. Ono i jej brat. Są tam jak dwa kolosy strzegące bramy wyjścia z obezwładniającej apatii. Mojej?Nie wiem. Palimy ofiarę ze śmieci przeszłości. Nie pomaga. Śpiewa szlagiery o miłości. Mój wyrzut. Jego brat tępo się kiwa szukając bezwładnie pionu. Mam dość tego katharsis. Wyzuty z nadziei na odpuszczenie win oddaje się codziennej rutynie zdań oznajmujących. Tak. Nie . Nie wiem.Słyszę dźwięk palców stukających o suche drzewo. Zostaje chyba rozgrzeszony. Sformlizowana pokuta ma coś z preparatu umieszczonego w formalinie. Nie rozkłada się pod wpływem czasu. Trochę wyblakła przez słońce służy kolejnym pokoleniom.Wybawiony uciekam od przeszłości. Nie jestem szczęśliwy. Stoję z zadartą głową na ruchliwej ulicy. Tłum gna z lewej na prawą i odwrotnie.Myśl że szczęście, to możliwość kreowania świata tak jak się chce. Według własnego widzi mi się.Nie daję mi spokoju. Muszę się ciągle naginać do wysokiego mniemania świętych krów z pod znaku Akademii Teoretyczności Niepraktycznej, grubych portfeli panów i złomem obwieszonych pań pijących kawę. Wkurw maksymalny, kiedy doświadczam idiotycznej logiki dwuwartościowej-Może pan albo nie może pan- powtarzanej przez zidiociałe kobiet zza biurka. Powtarzają tą samą mantrę z uporem niewolnika, nie zdjąć sobie sprawy z konsekwencji. Nie śmiąc nawet wnikać. Wysoko w górze na świetlnej tablicy cyfry informują o moim długu.Że niby tyle muszę zapłacić, za to że jestem. Ni chuja!- myślami kontestuję ponurą prawdę. Widzę ją.Kobietę swoich marzeń. Naturalny obiekt pobudzający wyobraźnię. Skryty za potocznym pośpiechem krzyczę. Nie to, co chcę.Samo się krzyczy, bez mojego udziału. -Moja Droga, nie czuję abym mógł prowadzić rozmowę dzisiaj. To co widzę, nie jest naturalnych kształtów, kolorów i rozmiarów. Proszę więc abyś dała mi odrobinę przestrzeni oraz czasu na pozbieranie rozsypanki wyrazów, która zalega mi w świadomości. Jest wielce prawdopodobne , że mogę "obrzygać" twoje Ja żrącym płynem luźno połączonych słów, które to fermentowały mi w materii szarej od jakiegoś czasu. Zadzwonię lub napiszę albo też nie. -Twoja inność, spojrzenie jest cenne- komplementuje nie przekupnie. Może jest tylko dobrze wychowaną. Odchodzi na zawsze w kierunku innym niż chciałbym. Oświecony zostałem wiedzą empiryczną,zrozumieniem chwili bieżącej. Wiem gdzie jestem. Znajduje się w kupowni, która etymologię swojej nazwy czerpie nie z określenia pobudek konsumpcyjnych jak bym chciał, ale z powodów wydalniczych, jak bym nie chciał. Każdy taki system służy jednemu celowi. Wydalaniu niepotrzebności. Mój jest zasyfiony odpadkami, które niekontrolowanie wypełniają mi egzystencję, tworząc pejzaż na który sobie nie zasłużyłem. Kto jest więc winny?Brak odpowiedzi. Strumień świadomych idei zaczyna się rwać. Dziury nicości pojawiają się nieregularnie. Frazy rozkładają się na cząstki pierwsze. Znikają zmęczone, pozostawiając mnie w jednostkowości nocnego odczuwania. Zasypiam. Jasność wciska się w zawiesinę szarości. Pociąg z tą samą monotonią co zwykle stuka w szyny. Podróżni rozrzuceni po siedzeniach próbują dośnić swoje sny. Tęsknie do przeszłości gapiąc się tępo na lazur śródziemnomorski, ostrą fizjonomię gór, pastele nizin doświadczam tylko ulotnych dotknięć rzeczywistości zapisanych na tęczówce oka.
-
Szukać odpowiedzi na pytanie gnębiące nie jest czymś zajmującym Ponieważ nie starcza słów powiedzianych Ponieważ myśl nie pasuje do ram widzianych Ponieważ pojawia się ciągle zwątpienie w istotę i istnienie Ciężko niesie się takie brzemię - niedzielne nadzieje
-
codzienny potok-koniec
pi kok odpowiedział(a) na pi kok utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Zerwana nić zrozumienia przepada w odmęt zapomnienia Ślizgając się po falach wzburzenia Czeka na chwilę Bez pożegnania czy też współczucia Oddaje tchnienie krótkiego istnienia -
I stała się przeszłość teraźniejszością, teraz nasiąka codziennością Pytam się; czy tak musi być, że ktoś jest winny siebie? Oddanie się byle komu nie stanowi problemu, jutro będzie do przeżucia Beznadziejnie czas płynie, przegrana jest nagrodą, nie ma zwycięzcy
-
Cisza zaległa potwornie milcząca Myśli nie brzmią cynizmem skrzeczącym Patrzę z nadzieją na ruch powietrza Co wzniesie mnie Ponad popioły U bramy wolności W stroju żebraczym W losie tułaczym Stoję i czekam
-
Milczysz odległością Nie mówiąc listami o sobie Nic- między nami stało się Czy mam być w żałobie I topić oczy Po Tobie? Od-nowa Dzień mija co dzień Potem przychodzi sen Szarpany wspomnieniami Są tam gdzieś obok Dumnie przechadzając się z trwogą Swoją drogą Już Niedostępne
-
Wrzesień będzie pachniał Przeszłością lata i upałem świata Jednostkowością widzenia Tęsknotą wspólnego milczenia Plotkować będą drzewa o tym, co Im dolega Tym snującym się w pośpiechu Pojedynczym
-
chcialbym juz zniknąć zapaść sie do raju w którym, mógłbym nie martwić się życiem rodzaju do którego przyszło należec mi, przypadkiem, jednym tchnieniem szarym zmartwieniem Nie musiałbym sie dziwić wszystkiemu od nowa, zgłębiać wiedzę tajemną kochać żałować
-
Mały fragment Ciebie Gdzieś błaka mi się Po niebie Nie szczególnie przejmujący Aksamitem Bijący W świadomość zbłakaną Nad ranem pijaną Wspomnieniem Pachnącym
-
Naucz się języka ojczystego! Przykazał głos nie-boski Tu spółgłoski A tam samogłoski Treść immanentną Czasem wykrętną Upersonifikowaną Rozbebłaną-Poznasz-poradził głos Nie-boski
-
Marzy mi się przeszłość ulepszona Wymazana z braków Prawie udoskonalona Bez szczekania i pjania Bez oczu zmrużania Bez Ciebie - Już niekochana
-
Wyraziłem się wczoraj w języku Shakespeare’a What the fuck-You silly prat? Urzekła mnie prostota i siła Języka kraju Shakespeare’a Bedąc w dylemie Ze rodzine pogrzebie w otchłani zapomnienia Na rzecz owej Pani co w kanonie ma "To be" razy dwa Zrezygnowałem
-
Stolyca już mnie nie zachwyca Kraków łudzi i nudzi We Wrocławiu kiełbasy zimne podają A w Czechowicach-Dziedzicach Autobusy się spóźniają Londyn śmierdzi kebabem Manchester trąci banałem Liverpool stoi nad wodą I burze tam częste chodzą Southport to kurort staruszków A Pudsey jest dla leniuszków Bradford to stolica curry A piejzaż tam ciągle bury Leeds.Właśnie co z Leeds? Ano nic.Rozwija się szalenie. Wspomnień niewiele, kiedy Świat z kiosku masz
-
Stoją ludzie na peronie Stoją niczym żywy mur Każdy ładnie przyczajony Do momentu pisku kół Pociąg staje Nowy, śliczny Drzwi otwiera jakiś bies Zgoda znika Czar wnet pryska Przecież każdy siedzieć chce Tu paniusia pcha swą córe Tam dyrektor skacze w góre Milion ludzi tłoczy się No bo każdy siedzieć Chce
-
Tytuł nie jest przemyślany. Ot impuls. Dziękuje za komentarz.
-
dziękuje
-
dziękuje
-
Wyszedłem z teraźniejszości Nie ma mnie tu! Teraz szczęśliwy Latam wśród snu
-
Dzień się stawał- Rozdzierał ciało nicości Wyzwalał z jednostkowości Śmierdział odchodami Krzyczał hałasami- Tym czym jest
-
Stanąłem nad rzeką - już nie dziką i rwąca Zwykłą, uregulowaną Korytem brudny oddech pchająca Spojrzałem w odmęt Szlam się pietrzy w dole Nie był to cud stworzenia - raczej koniec istnienia
-
Tu i teraz Wygrać w loterię Wziać walizkę i wyjechać -nie na wczasy Na zawsze W paszcze świata wpaść hulaszcze Uciec -Od tego Wszystkiego-Znajomego Z mlekiem matki wyssanego W szkolnej ławce wpojonego Z tęknoty wymyślonego Z głodu doświadczonego Tu i teraz
-
Zabić Tę-która pokolenia karmiła Tę- za którą gineły miliony Albo Sprzedać jak niewolnicę na targu, Za drobne