Krztusiły się pola, suche jak ziemia
Pękata. Strupy zardzewiałe sklepu,
Gniótł ołów słońca, bezkresne jak stepu
Powłoki zbóż, bez końca, bez znaczenia.
Więc siedzę na betonie sklepu i nic.
Nic. Stado trocin na flaneli spija
Pot co gęstnieje na torsie. Kurz. Niczyja
Pora. Żar na blachach sklepu. Sklepu rys.
Krzak włosów skrzepnięty na żylakach nóg.
Do roboty cza. Gniecie ołów nieba
Powłoki zbóż bez końca i ostów stóg
Ostatni toast. Oranżadę latem
Lubię – na miejscu – do roboty trzeba.
Nic. Butelki gong o sliską ceratę.