Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Doskonale nieobecna

Użytkownicy
  • Postów

    8
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Doskonale nieobecna

  1. Noc była spokojna, wypełniała ją szczelnie doskonała cisza miękka niczym aksamit. Było już tak późno, że wszelkie żywe istoty spoczywały pogrążone w głębokim jak wnętrze studni śnie. Zza wyblakłych żaluzji okalających plastikowe okna biła pomarańczowa poświata. Zdawałoby się to rzeczą nader dziwną, w samym środku nocy, której niebo miało intensywny, niemal czarny odcień, upstrzony gdzieniegdzie – jedna na drugiej – mlecznymi punkcikami gwiazd. Wystarczył rzut oka na widok za oknem, by zagadka wyjaśniła się sama. Był styczeń. Ziemię pokrywał śnieżnobiały puch, odbijający żółtawe światło latarni. Jakby w zadośćuczynieniu nocnym przechodniom za swój niespodziewany nadmiar tego roku. Na nic jednak zdały się jego uczynne starania, gdyż nikomu nie przyszło do głowy, by błąkać się w mroźną noc po mieście. „Do diabła, jest jaśniej niż za dnia”, pomyślała z irytacją dziewczyna siedząca na parapecie, z którego obserwowała martwą przestrzeń za szybą. Mimo to otworzyła lekkim ruchem okiennicę. Ostrożnie wciągnęła do płuc lodowate powietrze. – Idealne – rzekła sama do siebie, po czym wyjęła z paczki ostatniego cienkiego papierosa i podpaliła go wyciągniętą ze sfatygowanych dżinsów zapalniczką. Nie paliła już od miesiąca. Był to bardziej pewien rytuał niż akt z jej czynnym udziałem. Poczekała, aż trzymany w dłoni, wypalił się samoistnie. Westchnęła i zgasiła niedopałek. Stary, kuchenny zegar, o którym jej babcia zwykła mawiać, że ma własną duszę, wybił dokładnie dwanaście razy. Ding dong! Raz. Ding dong! Dwa. Ding dong! Trzy. Wyliczała na głos. Każde kolejne uderzenie było jak odczytywany wyrok. Dlatego delektowała się przerwami między nimi, które pulsującym echem rodziły nadzieję. Nadzieję podobną do tej, jaką odczuwa tonący, gdy uda mu się złapać kolejny głęboki haust powietrza, nim zakrztusi się nim i wycieńczony podda się falom. Ding dong, po raz dwunasty. Klątwa się wypełniła. Za późno już, by się odwrócić i zrobić tchórzliwy krok w tył. I dobrze, bo wcale nie zamierzała wracać. Wprost przeciwnie. Sięgnęła smukłą dłonią do tylnej kieszeni. Wyciągnęła z niej pomiętą, kremową kartkę. Zaczęła pieczołowicie wygładzać zgięte rogi papieru. Bilet w jedną stronę. Poznań – Gdańsk. Pospieszny. Równe pięćdziesiąt złotych. Tyle kosztował ją bilet drugą klasą do szczęścia. Ucieczka od codziennego schematu zdarzeń do bólu powtarzanych. Przypadkowych dialogów i godzin rozmów z lustrem. Opróżnionej niegdyś do połowy butelki i kieliszka napełnianego łzami. Dokładnie taką cenę liczył detoks od wspomnień i wyniszczającej powoli, choć skutecznie trucizny, jaką było to miasto. Pełne ślepych uliczek fałszywej tęsknoty, wspólnych niegdyś zielonych ławek pokrytych teraz błotem i rdzą, podobnie zresztą jak jej uczucia. Szukania odbić wyidealizowanej rzeczywistości w mijanych kałużach i wreszcie tych zdradliwych witryn sklepowych. Ale nie, nie takich zwykłych sklepów spożywczych czy odzieżowych. Od znaczących, tak pozornie nieważnych, a jednak najważniejszych. Najbardziej chciała uciec przed witryną sklepu na Dąbrowskiego, w której wciąż stała urocza lampka nocna z granatowym kloszem. Planowana do wspólnej sypialni. I przed wystawą sklepu na Wojskowej, która nadal eksponowała meble do ich niedoszłego salonu. Pamiętała jeszcze jego uśmiech pełen satysfakcji, gdy w ostatnim odwiedzonym tamtego dnia sklepie meblowym, wreszcie znaleźli coś, co odpowiadało im obojgu. Na końcu listy był Plac Wolności i sklep jubilerski. Bo tak naprawdę od niego się wszystko zaczęło. I od pewnego letniego popołudnia, kiedy przyszedł z kwiatami i szampanem. Dostał awans, o którym marzył od roku. Okazja była podwójna, jak się później okazało. Po pierwszym kieliszku wyciągnął obrzydliwie drogi, a zarazem powalający swoim pięknem pierścionek zaręczynowy i spytał czy zechce być jego już na zawsze. Do końca, aż nie uschną razem ze starości, a ich prochy zostaną ze sobą zmieszane i rozrzucone na szaleńczym wietrze. I wtedy padła śmiertelna groźba potwierdzona najszczęśliwszymi, ociekającymi łzami wzruszenia trzema głoskami „tak”. A później uprawiali seks. Raz. Drugi. Trzeci. Każdy lepszy od poprzedniego, choć mogłoby się to wydawać niemożliwe. Pierwszy jeszcze nieświadomy, pijany radością. Kolejny zawierający wciąż nutę niedowierzania i gorejące szczęście. Ostatni wreszcie potwierdzający narzeczeństwo nie tylko potem, ale i krwią zabrudzającą satynową pościel w dodatku do cudownie obolałych nad ranem splecionych w czułym uścisku ciał. Było to niespełna dwa miesiące temu. Czuła, jakby mniej. Jednocześnie miała świadomość, że minęło dość czasu, by zdążyła zbudować sobie wizję raju, która miała spełniać się każdego kolejnego dnia, aż do tego ostatniego, spędzonego niezmiennie w jego ramionach. Potwierdzała się ona i łudziła ślepym szczęściem, bezgraniczną miłością pierwszy tydzień, drugi, trzeci. Aż w końcu niebo jej raju nabrało koloru piekielnych płomieni i przestało być rajem. Musiał minąć kolejny tydzień, drugi, trzeci, by zrozumiała, że „tu” oznacza już nie tyle ziemski Eden, co tę drugą złą stronę tęczy, a krwawy nieboskłon gotów zawalić się jej na głowę z hukiem o tyle większym, o ile brzemiennym. Wtedy kupiła bilet. Czterdzieści siedem minut po północy na dworzec Główny w Poznaniu podjechał pociąg pospieszny do Gdańska. Młoda dziewczyna z włosami roztańczonymi od wiatru przytuliła się do młodego blondyna wyglądającego jak jej lustrzane odbicie, różniące się jedynie zbyt jasnym kolorem włosów. Nieco przeciągnęła uścisk, a co za tym idzie – pożegnanie. Wręczyła mu list. Poprosiła, by dotarł do adresata nie wcześniej, niż gdy pociąg będzie w połowie drogi do jej krainy tysiąca snów i ani jednej nieszczęśliwej nocy. Stukot obcasów odliczał kolejne minuty. Pięćdziesiąta druga, pociąg ruszył. Był mroźny, lutowy dzień. Zza chmur wyzierały nieśmiało słoneczne promienie. Młody ciemnowłosy mężczyzna z uśmiechem pełnym satysfakcji odbierał właśnie poranną pocztę. Wśród sterty nadającej się mniej bądź bardziej na makulaturę dostrzegł znajomy charakter pisma. Spojrzał zdumiony na śnieżnobiałą prostokątną kopertę, na której widniały pospiesznie wypisane litery układające się w jego imię i nazwisko. Nie musiał szukać danych nadawcy. Zniecierpliwiony, rozdarł papier. Na małej karteczce znajdowała się krótka wiadomość, ogarnął ją wzrokiem: „Jestem w ciąży. Wyjechałam z miasta, więc nie szukaj nas. Skrzywdziłeś mnie, ale nie pozwolę, żebyś zniszczył życie również mojemu dziecku. Kiedyś cię pozna. Historię o tym, jakim potworem się okazałeś. Dlatego odpuść, tym razem odpowiedź brzmi: nie”. Mężczyzna już się nie uśmiechał, a w jego dłoni mienił się od słońca obrzydliwie drogi, skalany tą historią pierścionek zaręczynowy.
  2. @Marcin Erlin To nie jest moja sypialnia, także nie obrażam się ; ). Tekst jak najbardziej, od wu do żet, zmyślony. Faktycznie z tym motylem nie do końca przemyślany tekst. Pojawił się w głowie, więc zapisałam bez dłuższego zastanawiania, ot. Dzięki za opinię.
  3. O, proszę ; ). Miło dowiedzieć się co nieco o sławetnym doktorze Pe. Nasłuchałam się już sporo po pierwszych (organizacyjnych) zajęciach z nim. Niestety (?) nie byłam na nich obecna, aczkolwiek wrażenie wywarł na grupie niezłe. Miałam lekki stres, wchodząc na pierwsze (nieorganizacyjne) ćwiczenia. I zaskoczyłam się bardzo pozytywnie. Wyczekuję kolejnych zajęć. A co do fakultetów, to przecież zależy. Co roku są chyba inne zajęcia do wyboru, w tym trafiło się kilka ciekawie brzmiących, niestety plan mi nie pasuje tak, by załapać się na te, na które chciałam. Chociaż 'teatr hiszpański' wydaje się dość intrygujący. Co do pozostałych zajęć na polonistyce, póki co, moimi faworytami są: nauka o współczesnym języku polskim i poetyka. Co do HLP, przekonam się już za 2 tygodnie, po pierwszym kolokwium ; ).
  4. We wtorkowy poranek, gdy się obudziłam, nie było cię obok. Szukałam po omacku, ze wciąż zamkniętymi jeszcze oczami. Leniwie i nie do końca świadomie, kazałam obu dłoniom przemierzyć odległość śnieżnobiałej, pachnącej miłością pościeli, wzdłuż i wszerz. Ani śladu. Otworzyłam jedno oko, niespiesznie i ostrożnie, oślepiona blaskiem słonecznych promieni wdzierających się zza zasłon do pokoju. Po chwili oba już wlepiały się w tę głośną jak wykrzyknik pustkę prawej strony łóżka. Odszedłeś. A może wyszedłeś tylko na papierosa, bez słowa, nie chcąc mnie niepotrzebnie budzić. Za chwilę wrócisz, jak gdybym nie siedziała tu z przerażeniem wymalowanym mimiką. Pogłaszczesz po włosach, uspokajającym gestem i pocałujesz w czoło delikatniej od motyla siadającego na kwiecie. Wyszeptasz czułe wyznanie i przytulisz się ciepłym ciałem do moich pleców, pośladków i łydek. Gdy nie będę mogła zasnąć, zaczniesz liczyć moje blizny, wymyślając niezwykłe historie o ich powstaniu. Zasłuchana zasnę z głową na twojej piersi, a kołysanka rytmicznie bijącego serca będzie mi towarzyszyć do kolejnego poranka spędzonego w twoich ramionach. Łudziłam się pokrzepiająco. Jest już sobota. Wieczór. Ciebie nie ma wciąż.
  5. Kasia Katarzyna (choć zdecydowanie wolę pierwszą formę). : )
  6. Miło widzieć kolejną pozytywną opinię. W zasadzie nie sprawia różnicy, z przyzwyczajenia kilkuletniego tak napisałam (wszędzie mnie za te kropki 'tępią' ; )). Postaram się na przyszłość zapamiętać i zastosować do rady. Ps. Tylko nie pani, 20 lat toć ledwo z dzieciństwa się wyrasta. : )
  7. Toby - a więc bardzo mądrego nauczyciela miałeś ; ). Kawa bardziej poetyckim napojem może i jest, aczkolwiek za bardzo upowszechnionym. Gabrielu, dziękuję za pierwszy, w dodatku pozytywny, komentarz. Choć krytykę wszelaką widziałabym także chętnie.
  8. Dzisiaj rano kawa była za gorąca Poparzyła koniuszek języka podniebienie ręce trzymające kubek Może gdybym wylała wrzątek na język wcześniej - byłbyś nadal Słowa spaliłyby się żywcem trwalibyśmy w ciszy
×
×
  • Dodaj nową pozycję...