Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

panna zwyczajna

Użytkownicy
  • Postów

    9
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez panna zwyczajna

  1. nie znałam jej wcześniej nigdy nie odwiedziła mojego teraz nie wpadła nawet na herbatę była zawsze nieosiągalna i taka obca pewnego razu przyszła we śnie uśmiechnęła się tylko i powiedziała zostaję nadal nie znam jej imienia niektórzy zwą ją miłością dla mnie przybiera twój kształt
  2. odkąd tu jesteś mam niebo na wyciągnięcie ręki dotykam zaczynam wierzyć drżę już tylko troszeczkę upewniasz mnie każdego dnia ciepłem dłoni spojrzeniem tym uśmiechem tylko dla mnie i kiedy jesteś blisko a ja słyszę bicie twojego serca marzę jedynie żeby czas przestał biec
  3. Miałam wtedy osiem może dziewięć lat… Nie pamiętam. Zresztą nieważne. A może tak ważne, że wolę się nad tym nie zastanawiać? Może tak smutne, że boję się o tym myśleć? Bo przecież w moim wieku to wstyd się bać i smucić? Chyba najlepiej będzie jak zacznę raz jeszcze… Miałam wtedy osiem może dziewięć lat i wierzyłam w Mikołaja i w to, że wszyscy ludzie są dobrzy, no i w przyjaźń do grobowej deski wierzyłam. Bo przyjaźń to była podstawa w moim kilkuletnim życiu. (I w sumie nadal jest, choć podchodzę już do niej nieco ostrożniej…) I miałam przyjaciół. Najlepszych przyjaciół pod słońcem, co to podzielą się chipsami, pograją w gumę bez narzekań, że ciągle wygrywam. Takich przyjaciół to mi mogli wszyscy zazdrościć. (Wszyscy, to znaczy ci z sąsiedniego osiedla.) Moją najlepszą przyjaciółką była Ewka, najładniejsza i najweselsza dziewczyna z naszej paczki. (Bo tak, mieliśmy swoją paczkę, ale o tym później) Byłyśmy z Ewką nierozłączne, zawsze chodziłyśmy razem, do szkoły i ze szkoły razem, na przerwach razem i razem w jednej ławce, ba, nawet ciuchy miałyśmy takie same. I nie kłóciłyśmy się nigdy. No dobra, prawie nigdy, ale to „prawie” będzie dalej. Mieliśmy na naszym osiedlu najlepszą paczkę na świecie, taką co to: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Znaliśmy się od zawsze, bo wiadomo jak to jest w takich małych mieścinach. I byliśmy jak rodzina. Cały czas po powrocie ze szkoły spędzaliśmy razem. Uwielbialiśmy się bawić w zawody. Te zawody to były po prostu biegi po naszych ulicach, start i meta zawsze przy domku Ewki, było fantastycznie. A że nigdy nie udało mi się wygrać? Przecież to nie miało znaczenia, bo u przyjaciół nie ma przegranych i wygranych. Prawda, że nie ma? Czekaliśmy długo, wałęsając się po południami po lasach w poszukiwaniu przygód, aż wreszcie się doczekaliśmy: wakacje! Jaka to była radość; nawet ta radość z otrzymania wymarzonej lalki „Barbie” od Mikołaja nie może się równać z tym ,czym było dla nas wspólne lato. Już na samym początku okrzyknęliśmy chórem, że to będą nasze najlepsze wakacje. I nie pomyliliśmy się. To były moje najlepsze wakacje, a wszystko dzięki drewnianemu domkowi… Bo przecież każdy marzył kiedyś o takim domku na drzewie, do którego można uciec, gdy w prawdziwym domu nie za wesoło, bo tata znów krzyczy na mamę, bo mama przez to płacze, a na ciebie nikt nie zwraca uwagi? A szczególnie takiemu małemu człowiekowi potrzebna jest własna kraina szczęśliwości, do której wstęp mają tylko twoi przyjaciele i to koniecznie poniżej dziesięciu lat. No bo przecież dziesięć lat to już prawie jedenaście, a jedenaście to już nastolatek. Nie, to nie dla nas. My lubiliśmy swoje osiem (może dziewięć) lat. Ale wracając do tej krainy… U nas przybrała ona postać drewnianego domku (ale nie na drzewie a na ziemi), najpiękniejszego domku jaki tylko można sobie wyobrazić. Zbudował go dla nas tata Ewki, i zrobił w nim prawdziwe drzwi i okno też zrobił, takie że można było przez nie wychodzić! Jacy byliśmy wniebowzięci, gdy go pierwszy raz ujrzeliśmy na tym zarośniętym polu koło domu Ewki, spełniło się nasze marzenie! Bo tak. To było właśnie nasze marzenie. Mieliśmy w końcu oficjalne miejsce dla naszej paczki, której po długich i męczących głosowaniach (oraz zużyciu tony chipsów i litrów coli) nadaliśmy nazwę „KPWJ”… Szczerze? Do dziś nie wiem dlaczego właśnie tak i czy miało to jakiś ukryty sens. Ale to już chyba teraz i tak bez znaczenia. Sami pomalowaliśmy nasz domek, a przy tym świetnie się bawiliśmy i naprawdę nie rozumiem, dlaczego mama miała taką niezadowoloną minę, gdy po tym malowaniu wróciłam do domu. Rodzice bywają czasem naprawdę bardzo, bardzo dziwni… I w środku też pięknie wystroiliśmy nasz kochany domek, Ewka przyniosła zielone firanki na okienko (jej mama była krawcową), a ja taką fajną półkę co mi ją wujek, który jest stolarzem, zrobił. I każdy przyniósł coś od siebie. I było pięknie. I mieliśmy swoje miejsce. I byliśmy szczęśliwi., tak szczerze, może trochę naiwnie, ale szczęśliwi. (Wspomnienie tamtego szczęścia często do mnie wraca i wywołuje bezwarunkowy uśmiech na mojej twarzy.) Rodzicom też się bardzo spodobała ta nasza chatka, bo przynajmniej mieli nas z głowy na cały dzień. Ale to tylko taki smutny wniosek po latach. Niestety. Wakacje leciały nam jak szalone. Codziennie spotykaliśmy się całą bandą „KPWJ” w domku i bawiliśmy w nim do wieczora (oczywiście z przerwą koło szesnastej, gdzie z bólem serca a wcale nie żołądka biegliśmy na obiad do swoich domów). I jak każda poważna paczka przyjaciół mieliśmy też swoją ulubioną zabawę: zabawę w listonosza. Wyglądało to tak, że każdy znajdował sobie kawałek miejsca na polu wkoło domku, dostawał kartkę i długopis (albo ołówek jak zabrakło długopisów) i pisał do reszty, było też dwóch „listonoszów” na rowerach, którzy te listy rozwozili. Co to była za zabawa! Można było się dowiedzieć tylu rzeczy! Oczywiście podstawowe pytanie brzmiało zawsze: „czy mnie lubisz?”, gdzie oczywiście odpowiadało się, że „tak”, bo przecież byliśmy najlepszymi przyjaciółmi na świecie… A jak pomyślę o moim jednym liściku do Dominika to… Prawda, nie wspomniałam nic jeszcze o Dominiku… To był najfajniejszy chłopak z naszej paczki! Zdobyłam się któregoś dnia na odwagę i spytałam się go w liście, kogo bardziej lubi, mnie czy Majkę… a on odpisał, że mnie! Och nie, nie był moim chłopakiem. My się tylko przyjaźniliśmy. I nadszedł ten dzień, którego nigdy nie zapomnę… Dlaczego? Przecież to miał być koniec świata! Wszędzie o tym mówili i w radiu i telewizji… A my, we wszystko wierzące i wszystkim ufające ośmiolatki, daliśmy się nabrać jak dzieci. No tak. Ale my przecież byliśmy dziećmi, więc mieliśmy prawo. Koniec świata zapowiedziano na godzinę czternastą (za miesiąc miałam skończyć osiem lat). Wiadomo, że byliśmy przyjaciółmi do grobowej deski, dlatego ten ostatni dzień naszego życia chcieliśmy spędzić razem. Spotkaliśmy się wszyscy w domku koło dwunastej i poprzynosiliśmy co się dało: ja słoik wiśni, Ewka słoik ogórków, Dominik dwie paczki chipsów, a Majka dużo słodyczy (bo jej rodzice mieli sklep). No i reszta też przyniosła, co się dało. I czekaliśmy. Czekaliśmy na ten koniec świata. Pełni przerażenia. Łez w oczach. I zapewnień o wielkiej przyjaźni. Czekaliśmy i nic. Baliśmy się wyjść z domku. Chyba wierzyliśmy, że jak będziemy w nim razem, to nic się nie stanie. No i właśnie. Nie stało się NIC. Żadnego bum. Żadnego końca świata. Zawiedzeni i zasmuceni pobiegliśmy o szesnastej na obiad. Tego dnia już nie wróciliśmy. I chyba właśnie wtedy coś w nas pękło. I nic nie było już takie jak przedtem. Zaczęliśmy się kłócić o wszystko, co wcześniej się w ogóle nie zdarzało. Powiesiliśmy po środku domku koc i podzieliliśmy się na dwa obozy. I to był początek końca naszej paczki. Tak. To była nasz koniec świata. Spóźniony. Koniec naszego świata. Domek poszedł na opał, wszyscy na wszystkich się poobrażali, nikt z nikim nie rozmawiał, rozpadła się nasza paczka. Nasza przyjaźń do grobowej deski. Zdaliśmy sobie sprawę, że świat nie jest taki, jak sobie wyobrażaliśmy… Przecież nawet obiecanego jego końca nie było. I jak tu wierzyć? A potem poszliśmy do szkoły. Już zupełnie inni. I już nie tak dziecinnie szczęśliwi prostym szczęściem. Przyszły zmiany. Ewka usiadła w ławce z Majką i tak już zostało. A kolejne lata utwierdzały mnie tylko w tym, jak bardzo naiwnym dzieckiem kiedyś byłam. Jak ufnie do wszystkiego podchodziłam. Teraz? Teraz ostrożniej traktuję słowo przyjaciel, nie wierzę już w Mikołaja ani w dobro wszystkich ludzi. Ale nadal, gdy wspominam tamte czasy, nasz drewniany domek, zabawę w listonosza i konserwy przygotowane na koniec świata, na mojej twarzy pojawia się ten dziecinny, bezwarunkowy uśmiech. Uśmiecham się do moich pięknych wspomnień. Bo ich nikt mi nie zabierze. NIKT. Nawet ta cała szara rzeczywistość.
  4. jestem jak biała kartka z kalendarzyka ściennego Boga wyrwano mnie w połowie września roku osiem dziewięć co pewien czas zapisywano na mnie daty wydarzenia momentami gnieciono mnie i rzucano w kąt następował tak zwany recykling
  5. wiesz. bo ja nie mam czasu cię czytać. nie chce mi się. nie warto. bo wiesz. na ciebie to wystarczy streszczenie. ale to i tak bez sensu. beznadziejne. całkowicie nie nadziejne. jesteś dla mnie bardzo nudną lekturą. ubarw się. kup sobie kolorowy żel do włosów. a mnie daj spokój. nie wracaj więcej. błagam. kochany.
  6. poczekajmy aż słońce zje śniadanie. nie nie wypada tak na czczo zawracać mu głowy. lubię patrzeć jak się niecierpliwisz. masz wtedy tak pięknie zmarszczone czoło. nie wiem która godzina. czas to iluzja najdroższy. jest tylko teraz. no dobrze. chodźmy już na drugą stronę. ale koniecznie weź wygodne buty. słońce nie zna powrotów. nie wiedziałeś?
  7. zwątpiłam słońce zaświeciło dziś dla mnie jaśniej niż zwykle. posłało mi swój najpiękniejszy uśmiech. tak. ten na specjalne okazje. zęby miało czyste. żadnych resztek wczorajszego dnia pomiędzy. i powiedziało że tak już będzie zawsze. a zawsze często oznacza nigdy. przecież wiesz. zwątpiłam bo to bardzo w moim stylu.
  8. streszcz się wiesz. bo ja nie mam czasu cię czytać. nie chce mi się. nie warto. bo wiesz. na ciebie to wystarczy streszczenie. ale to i tak bez sensu. beznadziejne. całkowicie nie nadziejne. jesteś dla mnie bardzo nudną lekturą. ubarw się. kup sobie kolorowy żel do włosów. a mnie daj spokój. nie wracaj więcej. błagam. kochany.
  9. na drugą stronę poczekajmy aż słońce zje śniadanie. nie nie wypada tak na czczo zawracać mu głowy. lubię patrzeć jak się niecierpliwisz. masz wtedy tak pięknie zmarszczone czoło. nie wiem która godzina. czas to iluzja najdroższy. jest tylko teraz. no dobrze. chodźmy już na drugą stronę. ale koniecznie weź wygodne buty. słońce nie zna powrotów. nie wiedziałeś?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...