
Norbert Kuta
-
Postów
29 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Odpowiedzi opublikowane przez Norbert Kuta
-
-
Był na mazurach gród drewniany
Między bagnami zagubiony
Gdzie grajkowie pieśni śpiewali
O potęgach Perunowych
W grodzie owym prasłowiańskim
Razu niepewnego dziad brodaty
Wkroczył do karczmy krokiem dziarskim
Jak król wkracza do tronowej komnaty
I od progu miodu prosząc
Zakrzyknął na chłopów gromkim basem
" Ja na plecach lutnię niosąc
Wypiję pieszcząc uszy wasze!"
" A o czym, dziadu, znasz piosenki?
Czy o bohaterach z dawnych dziejów,
Czy o tym dlaczego szumią sosenki?"
" O Samsonie znam Chędożycielu!"
" A więc spiewaj a miodu ci nalejem
Tyle ile pomieścić zdołasz w brzuchu."
" Tak, bądź uszu naszych dobrodziejem!"
" Niech muzyka twa miodem będzie dla słuchu!"
" Już, już, chłopki malutkie.
Najpierw miodu, dzika z rożna,
Potem balladki bedą piękniutkie.
Potem opowiadać będzie można."
Nasypano więc dziadu temu
Na talerz okruszki z dzika.
Nalano miodu przedniego
Z, na resztki, zbiornika.
Dziad zeżarłwszy chybkiem wszystko
Zapił miodem danie królewskie
Dobył lutni mistycznie szybko
I zaczął pieśni swoje anielskie.
" Hej, dawno bardzo,wieki temu
W kraju gorącym jak ognisko.
Żył chłop co imponował każdemu
W tym jak chędożył dziewczysko.
Gdy się złapał baby ten mężczyzna
Próżno było szukać takiego
Co bez wstydu by się przyznał
Że nie zdzierży pola tamtemu.
Samson się mianował owy młodzian
Bo to imię potęgę oznaczało
A że potęga ta jawiła sie w łożu
Chędożycielem go nazwano.
A pytali go mieszczanie
W czym jago potęga stoi.
On im jeno w sławy stanie
Krzyczał że każdą babę zgromi.
I podstawiali coraz to większe
Puszczalskie panny, ladacznice
A on spuszczał z nich powietrze
Tak, że wszystkie szły na zakonnice.
I wojowie sławy pragnący
Jego czyny ze swoimi równając
Odkrywali, że pod słońcem
On największy jest ruchalec.
Lecz na świecie Bog wszelaki
Taki postawił porządek na świecie
Że jeśli żołdak wychodzi przed żołdaki
Tamci z zazdrości pękną przecie.
Żołdaków takich banda pewna
Sposobu na Samsona poczeła szukać
A sposobem była dziewka zgrzebna
Co do serca tamtego miała pukać.
A panna tamta przesławnej urody
Powiadali że nic jej nie dorówna
Że są na świecie tylko trzy takie nogi:
Jej dwie i kolumna Zygmunta
Do lepianki Samsonowi zapukało
Dziewczę zwane babosłoniem
Aż serce chędożyciela zapłakało
I tęcza wykwitła na nieboskłonie.
Kwiatki jej zrywał o każdym poranku
Wiewiórki łapał rozdziczałe
I codzień powyżej pory obiadku
Pieścił i całował ciało jej całe.
Pytała go zawżdy wielka kochanica
Jak to się stało na świecie,
Że nie podoła mu żaden mężczyzna.
Że dogodzi on każdej kobiecie.
Aż nocy burzliwej wyszeptał jej do ucha
Miodu nie skąpiąc słów magicznych
Że najlepiej on na świecie rucha
Bo łoniaki ma rozmiarów kosmicznych
Co prawdą było niepodwarzalną
Kto raz je na oczy widział
Ten spokojnie juz nigdy nie zasnął
Bo każdy włos był jak dzida.
I gdy ruchał ciało kobiece
Te właśnie włosy przeogromne
Pomagały jemu wielce
Rozorując uda potwornie
A magia w nich zawarta bosko
Kryła tajemnicę potęgi właśnie
Że potężny jest on puki one rosną,
Puki ich nóż wszelaki nie draśnie.
Jako żmija nasłana przez żołdaków
Nożyczkami dziewka zabłysnęła
Łysa pyta po nocnym zamachu
Jak sen potęga zniknęła.
I krzyczeli od rana sąsiedzi pijani
Bo pić zaczeli na te nowiny
Samsona na popis siły wyzwali
Kazali publicznie chędożyć dziewczyny
Ruszył więc młody bohater
Do panny " świątynią niecnut" zwanej
Objął ramionami nagą jej klatę
Popieścił zarostem piersi jej okazałe
I chędożył tak zawzięcie dziewkę
Aż mu żyły wystąpiły na pięty
Poprosił w końcu o krótką przerwę
Miast tego dostał sutek w zęby.
Nogami go objęła świątynia przepastna
I zwaliła się na niego ciałem całym
Spod niej Samsona mowa ostatnia
Tak zabrzmiała echem małym:
" O żesz kurwa, ja pierdolę!
Tak mi skończyć idzie życie!
Nie dam rady, nie zdzierży ciało moje!
Tak tu umrę z chujem w odbycie!
Byłem chłop jebaka wielki,
Bo wyjebać mogłem wszystko.
Teraz cierpię takie męki
Przez zdradliwe jakieś piździsko!
O! By to w chuj zatrzasło gromem
Jak już ginąć to po bohatersku
Życie me będzie skończone
Gdy zrujnuje to nade mną cielsko!
Hej ty boże coś mi pytę u nóg sprawił
Daj mi, kurwa, mocy olbrzyma
Na jeden strzał, bym ją zabił.
Nie będzie, kurwa, się cieszyła!"
Powiadam, kmiecie, niebo się roztrzasło
I w Samsona taki power i moc wstąpiła
Na chwil kilka słońce zgasło
Gdy zalśniło znów, świątynia już nie żyła."
Dziad największym bardom
Pola nieustępując wcale
Śpiewał starając się bardzo
Lecz chłopi spali przy powale.
Jeden tylko starzec przy kominku
Zlewał piwo cudze do kubka swego
I tabliczkę miał wiszącą na patyku
"Jestem głuchy od czasu dziecięcego!"
" Hej staruszku! Ty co piwo spijasz!
Długo to oni śpią tak błogo?"
" Spierdalaj Panie, nie umiesz czytać?
Jam głuchy, ale śpią tak długo."
" Będzie, z początkiem się pokładli
W dupie mając mądrość twej ballady
Nim zasnęli jeszcze cię okradli
I obtańcowali tutejsze baby.
Takeś śpiewał dyrdymały
Że karczmarz sam za gęśle chycił
I zabrzmiało u powały
Coś o marynowej rzyci
Bierz pan piwo puki wola
I śmigaj stąd bardzo szybko
Bo im rzekę że robota twoja
Babka com ją zruchał brzydko!"
Dziad nie myśląc o pierdołach
Chwycił kufel, zajrzał pannie w gacie
Wypił trochę, resztę schował
Świt go witał już na trakcie.
Jak wiatr chula po połaciach
Tak szybki jest krok bajarza
Co srom mu siedzi w gaciach
A sukces nigdy sie nie zdarza.
Dumając nad losu swego dziejami
Pogwizdując sobie z cicha
Poszedł w świat swój ukochany
Jak banan śmiała mu się micha.
Dawno temu w mazurskich stronach
Rzecz ta miejsce swoje miała
Grzmiała głośno gdzieś po grodach
Aż została zapomniana.0 -
Pewien człowiek niedawno wyspiewał sobie piosenkę inspirowaną cyklem obław Kaczmarskiego. Postanowiłem więc, że skoro on potrafi napisać obławę to ja też. Serdecznie zapraszam do komentowania.
Tak. nie ma juz lasów i puszcze wycięte!
I głosy wołają że wilki zniknęły!
A ja wam mówię- my ciągle tu jesteśmy!
Nie zgineliśmy do dzis, to juz nie zginiemy!
Lecz choć wyjemy tak by gardło zedrzeć!
To nas nie słucha nikt i nikt sie nie boi
Bo każdy mysli ze wilk wtedy jest niebespieczny
Kiedy gryzie po gardle patrząc ofierze w oczy
Zerwijcie więc obroże, rozwalcie stalowe drzwi
A my wyjąc głośno przyjmiemy was jeszcze dziś
I z podniesionymi pyskami biegnijcie z nami w las
juz nie bedziecie psami, będziecie jednymi z nas
Linia nasza jak drzewo się rozrosła
Od jednego sie wywodzac kulawego basiora
I kazdy swoim miotem juz obrasta
O innych mysląc, że juz każdy dawno skonał
I co z tego, ze warczy każdy i gryzie mocno
Skoro go kupa zakrzyczy i kijami otłucze
Więc tylko kąsać może nieuważnych nocą
I merdać ogonem gdy jedną sztukę stadu urwie
Zerwijcie więc obroże, rozwalcie stalowe drzwi
A my wyjąc głośno przyjmiemy was jeszcze dziś
I z podniesionymi pyskami biegnijcie z nami w las
juz nie bedziecie psami, będziecie jednymi z nas
Niech jęzory do ziemi spłyną z zmęczonych szczęk
A łapy niosą was tylko z przyzwyczajenia
Niech w piersi kłuje swieży wolności dech
Niech zamilknie na zawsze zapomniany szczeniak
Bo wilk nie człowiek by brata swego zapomniał
I do sfory drzwi mu zamykał złośliwie
Pies to domowy bedzie czy bardzo silny ogar
Każdy może stać sie dzisiaj wolnym wilkiem
Zerwijcie więc obroże, rozwalcie stalowe drzwi
A my wyjąc głośno przyjmiemy was jeszcze dziś
I z podniesionymi pyskami biegnijcie z nami w las
juz nie bedziecie psami, będziecie jednymi z nas
I pomnknie nasza sfora ulicami ludzkich miast
I gryźc będziemy wszystkich na dwóch nogach
I poniesie wiatr krzyki ludzkie aż do gwiazd
Nie zdoła sie nikt przed nami nigdzie schować
Lecz to nie nasza bedzie wina, to oni temu winni
Że nam w sercach pekła ostatnia wonna nić
Bo oni jak sarny i króliki po lasach nas tropili
Zabijali bez pytania, nie pozwalając wolno żyć
Zbierajcie więc się w sfory, rozwalcie stalowe drzwi
I wyjąc głośno wołajcie, że chcecie ludzkiej krwii
Nie bądźcie więcej psami, bądżcie jednymi z nas
Bo obławy ostatniej nadchodzi krwawy czas0 -
Kiedy umarłem pierwszy raz miałem czternaście lat. Czternaście lat to bardzo mało na śmierć. Każdy przyzna. Każdy powie: Ech szkoda dzieciaka, taki młody a już do nieba go zawieźli. Albo inni stwierdzą, jak ja swego czasu stwierdziłem, że: Jaki ja stary! Ledwo czternaście na karku a już moi rówieśnicy opadają z tej karuzeli.
Ja stwierdziłem tak mając dwadzieścia dwa lata, ale nikt się na tej humoresce nie poznał. W sumie nic dziwnego, bo było to powiedziane z okazji tragicznego wypadku i nie bardzo na miejscu było, wtedy, żartowanie z czegokolwiek. Powiadam, zajebiście drętwi są ci wszyscy ludzie. Jakiś tam wypadek z winy kilku małolatów, którzy w nim zginęli, a wszyscy się tym przejęli. Chociaż dam sobie włosy uciąć, że co najmniej połowa udawała zmartwienie. To też trochę nie sprawiedliwe, bo ja jako jedyny, który nie udawał zmartwienia byłem napiętnowany draństwem z powodu braku uczuć i wychowania, a ci przebierańcy zyskiwali szlachetne aureolki nad główkami. Pierdolić to!
Nie o tym jednak chciałem pisać, bo to gówniarskie wyrzuty młodzieńczych rozczarowań i żali. Napisałem, że gdy umarłem pierwszy raz miałem czternaście lat, a zaraz potem, że stwierdziłem coś w wieku dwudziestu dwu lat. Mogłem to uczynić, oczywiście, bo po śmierci żyłem dalej. Z tym, że to już nie byłem ja taki, jaki się urodziłem. Raczej byłem sobą plus drugie sobą.
Urodziłem się zadowolony z nie wiem czego, co udowodniłem dorodnie płacząc. Potem odbyłem czternaście lat odsiadki w tym więzieniu. A potem umarłem. Umarłem potrącony przez samochód. Wyobraź sobie mnie: młody blondasek, koszula typu wieśniacki t-shirt, spodenki krótkie, bo było lato, buty sportowe. A pode mną rower nad rowery. Prezent kupiony za moje pieniądze z komunii. Sraczkowaty z koloru, co było fantastyczne z resztą, rogaty, rączy, i dokładnie taki, jaki powinien być rower nad rowerami. No po prostu cudo!
Tak sobie na nim pomykałem 200 metrów od domu po ulicy krajowej w środku nocy( oczywiście światła miałem i trzymałem się przepisów), aż tu nagle światła przede mną samochodowe i gnają. Gnają jak cholera. Z dwu świateł uczyniło się cztery i umieram. Potem okazało się, że to jakieś tam chłopki się ścigali i jeden z samochodów przy wyprzedzaniu pierwszego próbował po mnie przejechać. Nie ze mną te numery! Na potrzeby opowiedzenia jak przeżyłem własną śmierć zwalniamy czas. Tak powiedzmy milion tysięcy razy. Gdy nagle wyłonił się mój czterokołowy kat zza tego pierwszego widziałem tylko te dwa mordercze światła. W nagłym skurczu życia, co jest dowodem na mój instynkt samozachowawczo-życiowy, skręciłem w prawo. Nie myślałem, rzecz jasna, dokąd tak dojadę, ale chyba przyznasz, że miałem ciekawsze rzeczy do roboty, niż martwić się o to. Tak skręciwszy pokrzyżowałem śmierci plan wzięcia mnie na maskę i zmusiłem ją do improwizacji. Gdy samochód uderzył w lewą część rączki mojego rączego śmigacza, śmierć, postanowiła zmiażdżyć moją dłoń. No cóż, na każdej wojnie są ofiary, a to była właśnie taka moja wojna ze śmiercią. Gdy śmierć niszczyła mój nadgarstek o lusterko samochodowe, ja potajemnie odniosłem głowę kilka centymetrów na bok, by wykluczyć ją z zabawy. Zauważywszy to, kostucha, popatrzałam mi w oczy i szybkim gestem uderzyła autem w mój lewy łokieć, całkowicie go kasując( lekarze powiedzieli, że ze stawu łokciowego zrobiło mi puzzle 3D. Wierzę im.). Nie mogłem pozostawać jej dłużny, więc wyrzuciłem z pola rażenia, metalowego stwora, mój cały korpus pokazując dorodną figę, śmierci, moją zdrowa dłonią. Ta, wkurzywszy się nie na żarty, postanowiła urwać mi stopę samochodem. Ja jednak byłem spryciarz nad spryciarze i rano przed wyjazdem zmieniłem kapcie na mocniejsze buty. W ten sposób oszukałem przeznaczenie. Oczerniony złością wzrok kostuchy nie widział jednak dobrze( właściwie to chyba widział tylko, że jest ciemno i, z tego to powodu, nic nie widać) i nie trafił samochodem we mnie. Podsumowując atak: stopa jak nowa, but zniszczony. Ciało i głowa moje przeważyły mały rower i wyrwałem się z pola bitwy. Wystawiłem dupę do śmierci, że niby się jej nie boję, a ta chlast po dupie kosą i mam bliznę. Wredna ta śmierć jak chuj. Serio nie polecam ci spotykania jej, bo to baba z tych, których się nie lubi. Wredna i zawistna. Już myślałem, że spoko i będę żył, ale ta śmierć to typowa baba. Musi mieć ostatnie słowo i jak jej podpaść to jak pod kombajn. Wjechałem, więc do rowu i upadając na miękką trawę poczułem, jeszcze raz na sobie dotyk śmierci. Tym razem pogłaskała mnie po głowie, pocałowała w czoło, i butem zgniotła mi prawy obojczyk. Kurwa jedna. To mnie zdenerwowało z lekka, więc jebnąłem ją w kościaną głowę i poprawiłem z rowera po kolanach. Potem łokieć, kolano, łokieć, buła, buła, normalnie tajski boks. Śmierć odsunęła się, więc kilka kroków i pokazała rękami, że spoko. Nie wiem jak głupio to zabrzmi, ale ochłonąłem i darowałem jej życie. Kostucha nastawiła sobie połamane kości i usiadła z westchnieniem. Na wszelki wypadek odsunęła kosę z mojego zasięgu. Myślę, że mieniłem jej się mistrzem kung- fu albo coś. Mierzyliśmy się wzrokiem. Po chwili się odezwała.
- I tak wygrałam, mały.- Wypluła ząb
- Jasne, jeszcze mi powiedz, że nokautem. Tak cię rozłożyłem, że aż wstyd.
- Oj, nie o tym mówię. Zobacz, jesteś martwy.
Rzeczywiście jak spojrzałem, gdzie wskazała, zobaczyłem swoje ciało leżące w dość ciekawej kompozycji. Wyglądałem jak manekin poskładany przez pijanego handlarza owcami. Plus to, że dość ciekawie obejmowałem rower. Na odczepnego powiedziałbym, że dynamiczna kompozycja tej instalacji, doświadczoną ręką artysty, została wprawiona w rozwichrzony drugi plan. Sama multiplikacja krzywych szprych, wygiętych członków ludzkich, i, niby chaotycznie, zaznaczonej szkicowo trawy, budziła uśpione pokłady zmysłu niechcenia oglądania czegoś. Kolorystycznie spójne arcydzieło opierało się na wąskiej gamie szarości, viridianów, ultramarynowych błękitów i czerni. Odważny drugi plan, z wieloma szpachelkowymi maźnięciami mistycznie nawiązywał do gładkości roweru i chaotycznej struktury ciała. Samo ciało mieniło się dominantą trupiego błękitu i odważnego srebra.
- Istotnie, chyba padłem.
- Ano.
- Ale czekaj!- Podbiegłem do ciała i poruszyłem ręką- Rusza się! Żyje!
-Tak se mów, ja wiem lepiej. Jesteś martwy.
- I co teraz?
- Nie wiem, chłopcze, poczekamy zobaczymy.
- Ok. Ty, a nie dało się zabić mnie przyjemniej?
- Dało, ale wiesz, każdy ma jakąś słabość.
- Nie, no nie ma sprawy. Ciekawa to robota jest? Takie zabijanie?
- Nie narzekam.
- A mogę spróbować?
- Nie.
- Czemu nie? No weź nikomu nie powiem. Nie bądź taka tylko raz. Szybkie ciach i już.
- No dobra, namówiłeś mnie.
W tym momencie śmierć wstała, porwała kosę i pstryknęła palcami. Przeniosło nas jakoś magicznie do murzyńskiej chaty w Afryce. Taka sobie lepianka. Na łożu ze słomy leżał jakiś stary murzyn. Brzuch miał przykryty wielkim zielonym liściem. Dookoła niego kucały trzy murzynki o egzotycznie przerzuconych przez plecy piersiach. Śmierć wręczyła mi kosę. I patrzyła. Dotknąłem murzyna w stopę. Zauważył mnie. Uśmiechnąłem się szeroko. Starzec uśmiechnął się lekko jakby zdziwiony. Myślę, że prędzej spodziewałby się pędzącego z prędkością siedmiu milionów machów na godzinę chomika asyryjskiego w charakterze pocisku balistycznego dalekiego zasięgu. Ale stałem tam ja.
- Co ci się stało murzynie?- Zapytałem
- Wapiti mnie poranił. Kim jesteś blady kosynierze?
- Jestem wybawcą. Odejmę od ciebie ból.
- Jak to? Przecież już mi czas umierać, to zbyt ciężka rana.
- A co ty gadasz, pokaż.
Murzyn podniósł liść. Pod nim ujrzałem kręgosłup, kawałek nerki, i to, co zostało z żołądka. Mimowolnie skrzywiłem się paskudnie.
- E co ty. Jest dobrze. Zobacz, wciąż możesz pić wódkę, masz całą wątrobę.
- Myślisz panie?
- Tak. Wiesz ja się nigdy nie mylę, jestem śmiercią.
- Więc jednak umrę.
- A co ty! Ja po prostu pomyliłem adresy. Będziesz żył długo i szczęśliwie.
- Ja już żyłem długo, panie, i szczęśliwie.
- Aha, to co innego. To co, chcesz umierać?
- Nie wiem. Mam tyle do zrobienia.
- Co na przykład.
- Moja krowa niedługo się będzie cielić. Żona niedługo będzie płodna, powinienem spłodzić szesnastego syna by spłacić dług u Meketue.
- Spłacasz długi dziećmi?
- Tak, panie, dawno temu, w czas suszy, Meketue, wziął do swojej lepianki moją córkę. Teraz muszę sprzedać szesnastu synów Wojownikom Gnu by kupić Meketue obiecane radio. Obiecałem mu radio za wzięcie córki.
- No to powiedz tym tutaj jak zająć się krową, syna niech spłodzi sąsiad.
- Ale sąsiad nie będzie wiedział jak spłodzić mojego syna.
- Jak to nie!? Przecież to łatwe!
- Mój sąsiad, Mazipi, wie tylko jak płodzić własnych synów.
- Poczekaj chwilę, zaraz wracam.- Puściłem jego stopę. Zwróciłem się do śmierci.
- Nie da się tego załatwić?
- Da. W sumie to, czemu by się nie rozerwać chwilę. – Kostucha pstryknęła palcami i przeniosło nas magicznie na jakiś lodowiec, albo coś tym stylu. Zobaczyłem w oddali kilka iglo. Był piękny, słoneczny dzień, tyle że ukryty pod zajebiście pędzącym wiatrem. Wiatr niósł poziomo śnieg i zapiździawa totalna jednym słowem. Gdy zobaczyłem przed nami sanie z rozstawionym skórzanym namiocikiem zrozumiałem. Podszedłem i zajrzałem do namiotu. Wewnątrz siedziało dwoje Eskimosów. Około dwudziestoletni Eskimos i młoda, co najwyżej piętnastoletnia eskimoska. Siedzieli nadzy i odurzali się jakimś płynem z butelki z napisem „ Ice Vodka” Usłyszałem ich słowa, które, rzecz jasna, dziwnym trafem rozumiałem.
- Przestań Eki. Co jak rodzice się dowiedzą?- Zaszczebiotała dziewczyna.
- Nie dowiedzą się, obiecuję. No dalej. Jesteśmy młodzi, powinniśmy korzystać z życia.
- Ale ja się boję.
- Nie bój się, mam wszystko pod kontrolą. Burza wszystko zasłoni. Jesteś taka piękna.
Dziewczyna zachichotała pijacko poruszając całkowicie niewykształconym biustem.
- Eki, a kochasz mnie?
- Ponad mój harpun, Juka. Żadna foka nie ma takich wąsów jak ty dłonie.
- Och Eki.
- Naprawdę. Kiedy patrzę na morsy, widzę ciebie. Twoje piersi są jak sutki pingwinów a nogi jak przeręble.
- Och Eki, tak się boję. Jak się dowiedzą to po nas.
- To uciekniemy. Znam za czaszką niedźwiedzia, którego zabił mój dziad, takie miejsce, gdzie nikt nas nie znajdzie.
- Ale Eki tu wszędzie jest płasko.
- To postawimy iglo i nikt nas nie zobaczy, bo będziemy schowani w środku.
- A co z łojem orki dla naszych przyszłych dzieci? Wiesz, przecież, że to najlepszy środek na porost palców.
- Będę handlował z wioską. Będę sprzedawał lód na iglo za łój, tran, i śnieg na herbatę. I pingwinie dzioby, bo wiem, że uwielbiasz ciastka z nich.
- Och Eki.
- To jak, nie bój się- Pociągnął łyk i podał jej butelkę.- Masz wypij za nasze szczęście.
- No dobra, zaczynajmy.
Eki wyciągnął, spod jakiegoś futra, małe, czarne radio. Uśmiechnęli się do siebie. Dziewczyna dotknęła anteny radia. Stęknęła w rozkoszy. Przesunęła dłoń w lewo, do regulatora głośności. Jęknęła i wygięła plecy w łuk. Eki mocno dzierżył korpus radia, kciukami, masując głośniki. Juka wróciła do anteny, by zbadać delikatną dłonią, jej długość. Rozchyliła lekko wargi. Przemierzała antenę w górę i dół. Przymknęła oczy. Eki wyszukał wejście kabla i włożył weń palec, spenetrował wszystkie ścianki i wyjął mokry. Widocznie radio leżało na śniegu. Młodzieńcza niecierpliwość spełnienia dała o sobie znać. Eki szybko włączył radio. Zatrzeszczało, zaszumiało. Eskimos szybko ustawił fale na jakiejś audycji. Dziewczyna wydała odgłos szczytowego podniecenia. Głos z radia rozbiegł się po małym namiocie.
„ Elo, Elo. Niechaj słońce zrzuci wam fokę przed lepianką. Witamy wszystkich radiosłuchaczy radia. Mamy dziś piąty palec miesiąca lisa polarnego, godzina 14: 35. Pamiętajcie, że tylko z nami możecie na bieżąco śledzić przebieg tarła tuńczyków długoogoniastych. Prosto z iglo za występem skalnym, wita was Ui, a to jest audycja . I na początek piosenka naszej wschodzącej gwiazdy z wyspy z drzewem, seksownej Uniki, i jej najnowszy przebój ”
Z radia wytoczyło się kilka dźwięków. Coś jakby sznurek na pranie pocierany motyką. Całkiem niezła melodyjka. Po chwili seksowna Unika zawyła jak gnieciona butelka plastikowa(1,5 litra). Z tego, co słyszałem śpiewała, że jej mąż jak zawsze wybrał się podkradać mewom jaja, lecz nie miał szczęścia i wrócił do iglo jedynie z kamieniem na zupę. W refrenie Unika śpiewała coś o tym jak harpun męża stoi przy saniach i zbiera się na nim śnieg na herbatę. Potem jeszcze o ciastkach z dziobów pingwinów, refren i ostatnia zwrotka o tym, że kiedyś mors spojrzał w stronę zachodu słońca i ostatni refren.
Młodzi, pijani, kochankowie, najwyraźniej już spełnieni, potarli się nosami i pozwolili ukołysać się spokojnej muzyce do snu. Podszedłem po cichu i wyłączyłem radio. Zabrałem odtwarzacz i obrzuciłem dziewczynę bezwstydnym wzrokiem. Wiadomo miałem czternaście lat, ona była naga i mniej więcej w moim wieku. Wyszedłem z namiotu. Śmierć, bez zbędnych słów zabrała nas spowrotem do lepianki murzyna. Nie widział mnie. Włożyłem radio w jego ranę w brzuchu. Stanąłem w miejscu, w którym ostatnio z nim rozmawiałem. Dotknąłem go w stopę.
- Och Jesteś. Moja trzecia nałożnica mówi, że jesteś Cejrowskinianinem. Czy to prawda?
- Mniejsza o to. Podnieś liść i zobacz, co ci przyniosłem.
Murzyn podniósł liść i wybałuszył oczy. Otworzył usta i zaniemówił.
- Przekaż żonom radio, powiedz jak się opiekuje cielakami i jedziemy do nieba.
Murzyn przytaknął. Puściłem jego stopę, a on, wybrzęczał coś do żon. Potem podniósł liść i przekazał radio kobietom. Wzięły je z namaszczeniem. Pobrzęczeli jeszcze coś a potem wszystkie wyszły. Dotknąłem stopy starca, wysłuchując ostatnich wskazówek śmierci.
- Gotowy?
- Tak, panie?
- Słucham.
- Będzie bolało?
- Nie, co ty. Jestem zawodowcem. Zobacz.
Smagnąłem murzyna kosą w brzuch. Śmierć powiedziała mi, że wypada zabijać w najbardziej oczywisty sposób, więc wiedziałem, że muszę celować w ranę.
- O ŻESZ KURWA JEBANA NOSOROŻCOWA CIOTKA!!!!!!!! NO JA PIERDOLE GNU NAD POTOKIEM!!!!!!
Klął malowniczo starzec, z bólu. Jego twarz straciła pozory ludzkości i nabrała cech zarzynanej świni. Jeszcze trzy razy poprawiłem i było po sprawie. Już martwy i nieczujący bólu starzec usiadł na swojej macie.
- I co teraz panie?
- Nie wiem, poczekamy, zobaczymy.
- Aha. A nie dało się zabić mnie przyjemniej?
- Dało, ale wiesz, każdy ma jakąś słabość.
Po chwili spokoju, skóra zasłaniająca wyjście z lepianki poruszyła się. Do środka wdarł się ciepły wietrzyk, pachnący zaschniętą kupą. Zaświeciło słońce złotym blaskiem.
- Ach, to moi dziadowie i ojcowie. I ich przodek- Płowa Surykatka.
- Płowa Surykatka?
- Moi przodkowie wywodzą się od surykatek, Cejrowskinianinie.
- To ciekawe. No nic, czas na ciebie. Biegnij w te swoje rajskie sawanny.
Murzyn wstał i pobiegł. Poczułem się jak ojciec wypuszczający syna na samodzielną wolność.
-Dobra spróbowałeś, wracamy- Przerwała patetyczne uniesienie śmierć.
- Ok.
Pstryknęła palcami i znów podziwiałem fowistyczne dzieło młodego kierowcy.
- Noi co teraz?
- No nie wiem, bo coś długo nikogo nie przysyłają po ciebie. Może zadzwonić?
- Dzwoń, dzwoń, bo jestem ciekaw co będzie dalej.
Śmierć wyciągnęła komórkę różowej barwy i wykręciła jakiś numer. Zaczęła przestępować z nogi na nogę.
- No hej- odezwała się nagle.- To ja, słuchaj, ty, boja mam tu kolesia, co właśnie umarł i nikt nie przyjechał…Norbert Kuta….Mhm….Nie no skąd mam wiedzieć? Ej to weź coś skołuj….dobra….dobra…..no czekam. Hejka. Pa.
Odłożyła telefon i spojrzała na mnie.
- Zaraz ktoś przyjedzie. Wiesz jakieś problemy wynikły.
- Jakie problemy?- Nie zdążyła odpowiedzieć. Snop światła rozjaśnił ciemność nocy. A w snopie na zielonym sznurku zjechał mały, gruby aniołek. Wyglądał jak, łysawy służbista, ale to tylko przez te komunistyczne okulary, chyba. Wylądował na ziemi.
- Dzieńdobry. To ten?- zapytał kostuchę wskazując mnie długopisem. Przytaknęła.
- Nazwisko pana poproszę.
- Norbert Kuta.- Odpowiedziałem. Przegrzebał jakiś duży notes.
- No tak, mamy problem. Pana nie powinno tu w ogóle być. Co pan sobie myśli? Co pan tu robi?
- A może tak grzeczniej aniołku, co?
- Słucham? Ja mam tu napisane, że pan żyje. Proszę mi to wyjaśnić.
- Ja mam to wyjaśnić? To chyba pan powinien wiedzieć, co jest tu grane.
- Proszę grzeczniej. Proszę pana pan żyje, proszę się wytłumaczyć.
- Ale co mam tłumaczyć? Niech pan wytłumaczy, jak to żyję?
- No normalnie.- Przewertował notes i przeczytał- Potrącony po kilku arcymilimetromini sekundach poruszył ręką, czym oświadczył wolę życia. No i proszę mi teraz powiedzieć, co pan tu robi?
- Czyli ja żyję?
- No, a teraz proszę nam wybaczyć, ale mamy sprawy do załatwienia. Pani kostucho, kontaktowała się pani z profesor Aizcheimer?
- Kiedy niby?
- Nie wiem, kiedy. Niech pani to zrobi jak najszybciej. Dowidzenia.
Snop światła wciągnął aniołka na sznurku.
- Co za typ. Nie znoszę go.- Powiedziała śmierć- No młody trzymaj się. Do rychłego!
- E… może nie do rychłego. Noi miałem rację, nie wygrałaś!
- Fakt. Dobra lecę. Trzymaj się młody.
- Cześć!- Ułożyłem swoje ciało w wygodniejszej pozycji. I wsiadłem w nie jakbym zakładał zbroję. Kiedy już byłem w ciele, zauważyłem, że część mnie ciągle tam była. Ta część mnie, która pozostała w ciele, zdążyła się już rozpanoszyć i wsiadając w siebie poczułem się ciasno.
- Ej ty. Kuciak posuń się!
- Spadaj, poszedłeś sobie to won! Teraz ja jestem całym mną!- Odpowiedziała druga część mnie.
- No weź. Co będziesz sam siedział? Wciągaj brzuch i włażę!
-Ok. Dawaj, tylko bez bąków, plucia mi na wnętrzności i sisior jest mój.
Wlazłem i znowu żyłem. Czas zaczął płynąć zwykłym tempem. Nagła fala bólu otępiła moje myśli. Może nie bólu, ale szoku życiem. Wrzeszczałem jak poparzony. Albo raczej potrącony. Co było dalej jest nie ważne. Starczy powiedzieć, że zaszła we mnie zmiana. Tak jakbym podwoił swojego ducha. Potem już tylko żyłem swoim drugim życiem. Długo i szczęśliwie, rzecz jasna, jak to mam we zwyczaju. Aż do siedemnastego roku życia.0
Pan Urodzaju [rozdział II ]
w Test / śmietnik
Opublikowano
UWAGA ten komentarz bedzie z gruntu krytyczny, niegrzeczny i niemiły. Jeżeli nie chcesz psuc sobie dnia, a tym bardziej nocy: NIE CZYTAJ GO!!!!!
nie bede pisał że jest to tylko moje zdanie i ze nie mam prawa pisać tego co pisze bo to byłoby śmieszne( skoro juz pisze to po co mam za to przepraszać)
1.jest duzo rzeczy które mnie rażą jako czytelnika. Casami nie dbasz wogóle o jezyk. to gryzie w oczy kiedy postaci zwracaja sie do siebie w sposób sztuczny. Jakis taki wymuszony. Nie płynnie sie to czyta a skokowo. to złe.
2.nie w tym rozdziale to zauwarzyłem, ale często powtarzałeś wyraz "dureń". za często. ( co to za bóg wojny który klnie "dureń"?)mógłbyś powymyslac jakies nowe przekleństwa skoro chcesz dbac o kulturę języka. pobaw sie w słowotwórstwo np. zamiast dureń uzyj "imperdikonostylofiufiuzbuk" albo cos.
3. Imiona. ciekawy pomysł zaczerpniecia z wyrazów kojarzących sie z domenami twoich bogów, ale czemu akurat z angielskiego. albo czemu nie pójśc za ciosem i nie nazwac rzeczy po imieniu i zamiast Ert-urodzaj, Erota-Miłość, Wildib-Dzicz, czy jakos tak. troche za oczywiste wytwory te imiona twoje.
4. Ten rozdział był najlepszy warsztatowo, co sugeruje że sie rozwijasz. To dobrze.
5. Ubodło mnie jeszcze planowanie bitwy przez boga wojny. jako bóg wojny powinien być geniuszem strategicznym a ten jego plan był o kant dupy rozbić, że sie tak wypiszę. ogólnie jacyś tacy naiwni są ci bogowie. popracuj nad warstwą osobowościową bohaterów. Plany boga wojny rozpatruj z kumplami, zawsze cos podpowiedzą, albo zauwarzą słabe punkty planu. tak samo intrygi. niech to bedzie zaskakujące dla ciebie( rozwiązanie bitwy, intryga). wtedy nam, czytelnikom, zeby powypadsaja z zaachwytu. Jeżeli zaskoczysz sam siebie to nas też.
6. ciekawy pomysł na bohaterów-bogów.
7. serdecznie pozdrawiam sam siebie
8. i ciebie też
9. i jeszcze raz siebie
10. ciao!