Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

agueda

Użytkownicy
  • Postów

    31
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez agueda

  1. Ja bym w takim wierszu mogła mieszkać. Cieplutki, wdzięczny, Paro! :) Nie ma potrzeby tu nic przewracać do góry nogami, nie uśpiewniać, już mu wystarczy to, co dostał od Autorki. I (broń Boże!) nie ruszać tych okrągłych rymów, rytmów i powietrza! Pięknie jest. pozdrawiam! agueda
  2. Co robi teraz ten kosmyk włosów co zawsze opadał na nos? bez nerwów napisze jak te drzwi (co się zawsze domykają za piątym razem) teraz zamkną się od razu czarny węglisty szpak z tamtej brody rano przesiaduje pod umywalką w południe trr zrywa się z trzepotem z szarego bruku a o tej najbardziej niewygodnej godzinie harcze mi nad uchem jak to szpaki zazwyczaj tu zamieszki paranoje obok świata a największe pod skórą masz takie gorące oczy tutaj czuję
  3. Jakiż to sympatyczny twór, Anno! Wreszcie na uśmiechu i trochę słowami (i)grania :) pozdrawiam wieczorowo, aguedka
  4. Przemyśl jeszcze tę gipsownię, Magdo! :) żeby się nie okazało, że jest gorzej niż jest... Dzięki wielkie za czytanie i miłe słowo, pozdrawiam i buźka zwrotna dla Ciebie!
  5. Pewien czujny pocztmistrz z Tczewa często woził kaczki taczką. Krzyczał: kaczkom tego trzeba! Muszę pomóc nieboraczkom. „Po cóż wozisz w taczce kaczki?!” Człecze, to wbrew ich naturze! Czy nie lepiej dać im laczki, co by nie raniły nóżek?” Prawda stoi, że zwierzaczki czczą przykrywką były chłystka, a powódka tej przejażdżki to urocza czembalistka. Pod oknami wieczorami z taczką kaczek pocztmistrz sterczy dźwięk czembalo go omamił- krew w nim huczy, miłość skwierczy! Urocze dziewczę dla wprawki wciąż grywa Chaczaturiana. Kaczki aż dostały czkawki. „Dość muzyki, proszę pana!”- wrzeszczą kaczki, czkając często, co dzieweczkę szczerze złości. „W grze tej fałszów jest za gęsto, od jej brzdęku trzeszczą kości!” Czarnowłosa czembalistka słysząc czkanie krnąbrnych kaczek (wzięta była z niej artystka) nie szczędziła obelg raczej pocztmistrzowi oraz kaczkom. Tak chłopcu złamały serce ptaki, co je woził taczką- nie spotkali się już więcej. Dla śmiechu i połamania języka! :)
  6. Dziękuję pięknie, Judyt. Każdego Artystę, większego i tego mniejszego, za nos wodzi to samo. Tak, Profesor Muse ma baardzo dużo roboty i pokaźne sukcesy. Że tu o Chopinie- przygotowałam się możliwie najrzetelniej; niby abstrakcja, niby jedna wielka metafora, ale jednak wszystko na faktach. Inspiracja- jak najbardziej, muzyka Mistrza. Skrzypię na skrzypcach, a na fortepianie z tak zwanego "obowiązku". Ale bardzo lubię słuchać muzyki fortepianowej, a Chopina uczę się rozumieć. Dzięki raz jeszcze, jest mi bardzo miło:) pozdrawiam! agueda
  7. Ostatnia zwrotka poderwała mnie, wstrząchnęła i rzuciła o ziemię. Całość- podoba się. Pozdrawiam, aguedka
  8. Jolu- tu trzeba byłoby zapytać Mistrza Frycka! Dzięki za czytanie, pozdrawiam!
  9. Wstawiam mój tekst po raz drugi, został usunięty z przyczyn raczej technicznych:) Zamieszczam więc "zaległe" komentarze. Dziękuję. Długi ten "wiersz", ale wspaniale się czuje te łąki, maki, lekki wiatr... no co ja będę dużo - byłam tam :):):):):) serdecznie - Jola Dnia: Dzisiaj 19:28:41, napisał(a): Jolanta S. Komentarzy: 722
  10. Wstawiam mój tekst po raz drugi, został usunięty z przyczyn raczej technicznych:) Zamieszczam więc "zaległe" komentarze. Dziękuję. to jakieś dobrogatunkowe opium dla mas, muszę przeczytać Dnia: Dzisiaj 19:35:59, napisał(a): bazyl prost Komentarzy: 2213
  11. Do czytania z towarzyszeniem muzyki. ( www.youtube.com/watch?v=tx6oawcsIkI& ) Dziesięć lat minęło już od przyjazdu Chopina do Paryża i tyleż samo od upadku powstania. Były to jednak dla niego dwa zupełnie inne dziesięciolecia. „Dekada powstańcza” była zdecydowanie dużo krótsza. Każdego dnia zaczynała się od nowa i właściwie miała nigdy się nie skończyć. Dla Fryderyka myśl o powstaniu byłą wciąż żywa. Ani czas ani wiatr nie był w stanie uleczyć tej rany, która jątrzyła się w jego sercu dzień w dzień, w nocy zaś ze zdwojoną siłą. Chopin nie mógł znieść myśli, że Polska umiera i budzi się bez niego. Czuł jak bardzo jest samotna, mimo że broniło jej wówczas tak wielu, jak nigdy wcześniej, a zdaje się, że późnej też. Szczęśliwie, Fryderyk w swym cierpieniu nie był sam i być może tylko dlatego do końca pozostał przy zdrowych zmysłach. Wzdychała cała Emigracja. Wzdychała jednym oddechem. Fryderyk miał pod powiekami wszystkich żołnierzy listopadowych, a każdy z nich był jak ziarnko soli. Nie żyje się wygodnie z solą pod powieką. I oto w jesienny złoty ranek maszeruje drogą polski żołnierz. Że on wojskowy – poznasz tylko po duszy, bo z wierzchu jest bardzo mizerny, odzienie zaś jako ostatnie z żołnierskim kojarzyć się może. Na jego twarzy maluje się okrutne zmęczenie, takie, którego sen nie jest w stanie zmazać. Choć jest zupełnie młody, twarz ma naznaczoną cierpieniem jak niejeden stary oficer. Nie ma w nim blasku. Nie ma żołnierskiej dumy i dziarskości. Ten młodzieniec maszeruje ciężko strapiony, ale zawzięty, by mimo wszystko swój smutek pokonać. Dzień ledwie wstaje, właśnie świta. W lesie panuje zupełna cisza. Słychać tylko rytmiczne, ciężkie, żelazne kroki. Ścieżka jest szeroka, piaszczysta, po obu jej stronach rozciąga się gęsty las. Wyniosłe, smukłe drzewa powoli budzą się ze snu. Nieśmiało śpiewają, szeleszczą i szumią, jakby modlące się kobiety. Ptaki jeszcze śpią. O tej porze roku jest tu pięknie, liście płowieją, jesień przypala zielone trawy, a powietrze, szczególnie rankiem, jest rześkie i świeże. Żołnierz idzie ze spuszczoną głową i cichutko, najpierw niemalże bezgłośnie, podśpiewuje tę jedyną pieśń, tak bliską sercu każdego żołnierza – podśpiewuje „Litwinkę”. Słońce cicho wzeszło nad horyzont, wilgoć wysycha. Piach już nie jest mokry i ciężki, staje się coraz jaśniejszy, już prawie biały. Poranek jest cudowny, a żołnierz w nim sam. Leniwe dotąd słońce nagle wychyliło się zza drzew i rzuciło swój promień na twarz młodzieńca, migając jak szalone. Ten zaś jedynie lekko zmrużył oczy i uśmiechnął się do niego jak do przyjaciela. Ledwie chwycił snop światła w palce, a ono już rozprysło się, zostawiając w powietrzu złoty ślad. Tymczasem w lesie zbudziły się ptaki, owady i wrzos. Teraz ochoczo śpiewają z żołnierzem... „wionął wiatr błogi na Lechitów ziemię...”. A jego, choć jest w pełni sił, wędrówka bardzo męczy. Dźwiga przecież wielkie doświadczenie, wielką odpowiedzialność, niesie krzyki rannych, niesie bitwę. Zapłakał cicho, lecz nie zatrzymał się, jedynie lekko zachwiał. Teraz ptaki śpiewały już jak oszalałe, a kwiaty pachniały tak mocno, że kręciło się w głowie. A żołnierz wciąż maszerował, nadal bez celu. Ale cieszyła go ta wędrówka. Wiedział, że jego obowiązkiem jest iść, więc szedł. Słońce zawisło mu tuż nad głową. I nagle, niewyraźnie, jakby wśród mgły dojrzał kres drogi. Zwycięskie As-dur brzmiało jeszcze. Na końcu ścieżki stał Profesor Muse. – Nie – wyszeptał – Polska nie zginęła.
  12. Do czytania z towarzyszeniem muzyki. ( www.youtube.com/watch?v=9PsvnTtcAt8& ) Pokój Fryderyka wcale nie był piękny i elegancki. Był szary, zimny i ciasny. Owszem, mógłby go zamienić, ale sam na razie nie czuł takiej potrzeby. Dzisiejszej nocy nie mógł spać. Czuł dziwny niepokój, może to przez tę lepką wilgoć, która unosiła się w powietrzu od kilku tygodni, niezwykle dokuczliwa. Profesor Muse od jakiejś godziny siedział na szafie (tak, na szafie!) i nerwowo skubał skórkę pomarańczy. Nawet w środku nocy na wielkim meblu wyglądał bardzo wytwornie. Kiedy w końcu z pomarańczowej skórki zostały tylko wióry, powoli uniósł głowę i powiedział: – Byłem w teatrze. Tak, Profesor był w teatrze, lecz wrócił przygnębiony. A że bardzo kochał teatr, kiepska sztuka zupełnie popsuła mu humor. – Słabi aktorzy, słabi. Wypowiadają te kilka słów tak, jakby mówili o całym swoim życiu. A publiczność jest zniesmaczona. Publiczność nie lubi cudzych żyć. Słabi aktorzy nie lubią publiczności. Fryderyk przyglądał mu się bacznie. Jeszcze nigdy nie widział Profesora Muse w takim stanie. Jego twarz wyrażała głuchą złość. Wielki gniew, którego nie słychać. Chopin nie powiedział słowa. Pamiętał, pamiętał dobrze jak wtedy, w pierwszych jego dniach w Paryżu odczuwał taką złość na siebie samego z tęsknoty za Polską. Profesor był razem z nim. Fryderyk siadł do fortepianu, by odgrzebać zastygłą już tęsknotę – odegrać mazurka. Jeszcze tylko muzykant nastroi skrzypce. Chwileczkę. Już gotowi. I pomknęła melodia perlista, filigranowa. Delikatna niczym letni wietrzyk. Fryderyk był na tej łące. Tej samej polskiej łące za karczmą. Ach, to stamtąd te skrzypce! Wiatr je poniósł daleko, za góry, za lasy. Ten sam wiatr, który teraz na łące rozwiewa włosy Chopina. Pogoda piękna. Gorące letnie popołudnie z lekkim wietrzykiem, czerwonym polskim makiem i skrzypcami. Trawa jest tak wysoka, że Fryderyk siedząc na ziemi nic spoza niej nie widzi, jedynie wiszące nad nim niebo, zupełnie bezchmurne tego dnia. Słysząc skrzypki z karczmy to śmieje się w głos, to płacze cicho. I nie wie, czy tęsknić w smutku, czy radośnie. Wznosi więc tylko ręce do nieba, co tak gładko nad nim rozpostarte. I nagle wprost z jego ramion wyfruwa biały ptak! Piękny biały ptak. Okrąglutki, nieduży z bystrym okiem – wznosi się ku niebu z lekkim trzepotem. Trzepot ów przyjemnie łaskocze uszy Fryderyka. O, jeszcze jeden leci! Teraz trzeci i czwarty! Wzlatują w niebo szybko, jeden po drugim, a trawa szumi. Szybują teraz pod sklepieniem zupełnie wolne, zataczają wielkie koła, w dół, w górę, w górę, w dół. Tańczą przed Fryderykiem wspaniałe, a ten uśmiecha się lekko i wdycha letnie powietrze wielkimi haustami, jak gdyby miało go za chwilę zabraknąć. Wiatr wciąż wieje, a w niebo znów wzlatują nowe ptaki. Tymczasem w karczmie skrzypce już nastrojone, a jakże, śmiało tną obertasa, panny tańczą wymachując zgrabnymi nóżkami, chłopcy wycinają hołubce, karczma wiruje, wirują spódnice, wirują ptaki... białe ptaki, letni wiatr, czerwone maki, łąka. – To polska łąka – pomyślał Fryderyk i posmutniał nagle. – Ta łąka jest polska... Znów fortepian, znów szary pokój. Jak wielką głowę musiał mieć Fryderyk, że zmieściło się w niej tyle białych ptaków?!
  13. Wstawiam mój tekst po raz drugi, został usunięty z przyczyn raczej technicznych:) Zamieszczam więc "zaległe" komentarze. Dziękuję. hmm..proza? dużo tekstu, więc nie wiem czy każdy przeczyta, ale fajny pomysł, że z muzyką kompozytora J. serdecznie Dnia: Dzisiaj 18:19:49, napisał(a): Judyt Komentarzy: 9411 nie wiem jak można było zepsuć fale nie słuchałem Dnia: Dzisiaj 19:25:24, napisał(a): bazyl prost Komentarzy: 2213 śliczne, jednak te piękne fale tak na końcu - czy musiały? i zrobiło się smutno. tekst płynie.... serdecznie - Jola Dnia: Dzisiaj 19:28:41, napisał(a): Jolanta S. Komentarzy: 722
  14. Do czytania z towarzyszeniem muzyki. ( www.youtube.com/watch?v=-eQYJ82SuHQ ) Preludium e-moll op.28 nr 4 – Mamy dziś wyjątkowo spokojne morze, mon cher. Tylko on, Profesor Muse, wymawiał ten francuski zwrot z przesadnym r. Fryderyk nie musiał odwracać głowy, by wiedzieć, że to on. A morze rzeczywiście było spokojne. Profesor Muse narodził się jeszcze przed Alfabetem. Był przed E., nawet przed A. i bardzo lubił gruszki. Owocem, którym owa E. kusiła owego A. z pewnością byłaby gruszka. A że zostało nim jabłko, zawdzięczamy wyłącznie interwencji Profesora. Profesor bardzo lubił gruszki. Sam tak naprawdę nie wiedział, ile ma lat. Pytany o wiek wciąż powtarzał to samo: „Byłem zbyt młody, by potrafić liczyć swoje dni. A Bóg nie miał wtedy na to czasu. Istotnie, tworzył przecież zające.” Fryderyk poznał Profesora jeszcze w Warszawie, jako „młody zdolny”. Zazdroszczono mu. Do dziś zazdrości mu wielu niedoszłych artystów zwyczajnie niegodnych, by poznać Profesora. Niektórzy wręcz zarzucali Chopinowi, że nie żywi dostatecznej wdzięczności, że dane jest mu obcować z Profesorem Muse. Była to sprawa rzeczywiście niebagatelna, Profesor bowiem znał bardzo dobrze wszystkich wielkich artystów wszech czasów. Przez wiele lat towarzyszył Bachowi, potem Mozartowi. Dobrze znał go Szekspir i Goethe, Vermeer i Monet. Chopin miał wielkie szczęście, naprawdę wielkie. Można śmiało powiedzieć, że bez Profesora byłby tylko szarym Fryderykiem z jakiegoś szarego miejsca, co to ma w tytule żelazo. Wielkie szczęście, naprawdę wielkie. Tu, na Majorce, z Chopinem było już bardzo źle. W głębi duszy uważał odwiedziny Profesora za co najmniej nie na miejscu. Irytowało go, że przychodzi w takiej chwili, kiedy nie jest nawet w stanie należycie go ugościć. Nie czuł jednak wyrzutów, raczej złość na Profesora, że lekceważy jego ciężkie położenie. – Choruję – rzucił. – Wiem. Cisza. – Profesorze, ja umieram! – Nie umierasz. Masz morze, Fryderyku – pisz! Chopin ufał Profesorowi bezgranicznie. Pisał. Kiedy podchodził do fortepianu, morze widział już tylko przez mgłę, ale czuł je coraz mocniej, coraz wyraźniej. Zimna woda okryła jego bose stopy, a on zupełnie bezszelestnie zaczął. h h h... c h h... Nagły obcy dźwięk wcale nie raził, przeciwnie, spłynął spokojnie niczym spełnienie obietnicy, wypełnił puste miejsce. Nie, nie był już obcy, był jedną z fal. Teraz razem z wodą krążył wokół nóg fortepianu, owiewał, muskał, taki mleczny, ciepły i miękki. Ci przedziwni przyjaciele – Chopin i fortepian – dryfowali teraz spokojnie na samym środku morza. Fryderyk powoli podniósł głowę znad klawiatury. Wszędzie woda. Był bardzo daleki od lądu, od ludzi. Wszędzie woda. A fale tego dnia były tak wątłe, tak nikłe, a jednocześnie tak dokładne, piękne. Odsłaniały swoje wielkie brzuchy rytmicznie, jedna po drugiej. h h h... raz dwa trzy cztery pięć... c h h... jeden brzuch, drugi, trzeci, czwarty brzuch, piąty. Wszystkie płynęły w stronę Fryderyka, jak z wielkiego koła, ze wszystkich stron świata dążyły do jednego środka. Odbijały się i powracały te same, lecz już inne. Potem nie było już wiatru. Fale umierały powoli. I spadła na klawiaturę, na chopinowską dłoń wielka, ciężka łza. Srebrna łza – preludium e-moll.
  15. agueda

    Limeryk do psiej miski

    Raz cielę cię mości, raz jagnię Psi jęzor ci wciąż tańczy na dnie Pies zdechł To pech Już tylko wyglądać masz ładnie
  16. Intrygujący tytuł, podoba mi się. Pozdrawiam wieczorową porą. agueda
  17. Dziękuję serdecznie, Teresko i Janinko (że tak sobie pozwolę zdrobnić:)) za odwiedziny i miłe słowa. Bardzo to sobie cenię. Pozdrawiam! agueda
  18. Gdybym mógł jeszcze dzień pożyć odetchnąłbym powietrzem spod starej śliwy zapomniałem już jak pachną motyle Ależ Mistrzu! Pod śliwami gromadzą się największe skupiska pluskwiaków Gdybym mógł jeszcze dzień pożyć popełznąłbym u boku żuka do tej wiejskiej kapliczki przez jabłkowy sad Mistrz żartuje?! Mamy nową drogę szybkiego ruchu, którą dotrze Mistrz do kapliczki o trzy kwadranse szybciej Gdybym mógł jeszcze dzień pożyć napisałbym tysiąc pięknych listów zamknąłbym w nich księżycowy pył i ptaki Wszyscy umarli poeci mieszkają na Księżycu? Wszyscy Piękne mamy dzisiaj chmury, nieprawdaż? Tak Pierzaste falowe Co ty tam zapisujesz? Naszą rozmowę Wydrukujemy laserowo Słowo daję, że laserowo
  19. Judyt, starałam się tylko lekko uśmiechnąć:) to taka odskocznia od tych wszystkich przesyconych, ciężkich, głębokich wierszy o stu dnach. pozdrawiam również! lekko uśmiechąć poprzez wiersz? każde dno ma swoje dno(: chyba coś innego, z pewnością przykuwa uwagę, J. serdelecznie nie rozumiem zdziwienia:) uważam, że dzięki wierszom można się uśmiechać. I poprzez te cudze, ale i własne. Dobrze, że coś w ogóle przykuwa uwagę w tym moim wierszydle:). Dziękuję serdecznie za opinię, pozdrawiam!
  20. Bardzo mi się spodobał ten Twój sonecik. Smutna rzeczywistość- dziś nie da się w żaden sposób uciec przed tym elektronicznym światem. I ta biedna nasza Ziemia. I ci ludzie, dla których świat kończy się 50 cm. przed ich własnymi oczami- na ekranie komputera:) Niesamowite, jak to zabija wrażliwość. pozdrawiam gorąco! agueda
  21. Judyt, starałam się tylko lekko uśmiechnąć:) to taka odskocznia od tych wszystkich przesyconych, ciężkich, głębokich wierszy o stu dnach. pozdrawiam również!
  22. "wiersz wolny" nie znaczy wolny od ortografii... moim skromnym zdaniem, popracuj jeszcze nad nim, powodzenia! pozdrawiam!
  23. jak Ty wszystko rozumiesz Mirosławie...:) dziękuję bardzo za odwiedziny! pozdrawiam!
  24. spadając z Poezji na Ziemię słyszałam na jedno ucho szczekanie psa Ależ on brzydko szczekał a zanim przejrzałam na oko psów było już tysiąc hau hau hau hau ale są hau hau hau coraz mniejsze coraz młodsze jak rośliny w domu księcia Baczyńskiego widzę milion psów z ich pysków cieknie piana hau hau wyją warczą hau skomlą cisza sza czasem tylko spadając słyszę śpiew słowika
×
×
  • Dodaj nową pozycję...