Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Monia Fortuna

Użytkownicy
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Monia Fortuna

  1. Z drzewa spadł liść. Leciał powoli Szamotał się z wiatrem Niemego wołania Nikt nie usłyszał Upadł na kolana Gdzieś obok świata Bezgłośnie Nikt nie zauważył Z drzewa spadł liść moich marzeń. Wgnieciony w ziemię Mnogością chodzących butów Zgrabiony na pobocze Na zapomnienie Tysiące liści spadają co dzień.
  2. Nie rozumiem, dlaczego czepiacie się tak tych koncernów - przecież to jest częścią jakiejś koncepcji i bez takiej konkluzji tekst wiele by stracił. Moim zdaniem warto potraktować ten fragmentjako skończoną całość. Nie ma potrzeby dopisywać dalszej części - to, co już masz doskonale się broni. A co do powieści - mamy już jednego Dana Browna.
  3. Monia Fortuna

    dla Ciebie

    Mnie również się podoba. Być może nie wnosi nic nowego, jednak budujesz fajny nastrój, który sprawia, że z przyjemnością się to czyta. Pozdrawiam
  4. Bardzo fajnie, tylko ja bym ominęła tego człowieka - trochę zgrzyta. No i to konanie z ścianą trochę oklepane, ale poza tym naprawdę super. Ma klimat.
  5. Monia Fortuna

    O nas

    Mnie również bardzo nie podoba się ta patetyczność. Czytając coś takiego można sobie pomyśleć, że autor bardzo chce być prorokiem, ale z jego proroctwa nie bardzo coś wynika. A to nie jest zbyt miłe uczucie. Może warto spróbować bez rzek łez, narzędzi zagłady, panów życia i śmierci itp. Trochę to banalne. Pozdrawiam.
  6. Dziękuję za wszystkie dobre opinie i rady. Dużo racji w Waszych słowach. A już niedługo skatuję Was nowym utworkiem mojego autorstwa:D
  7. Anafora? A co to takiego? ;) Zdaję sobie sprawę, że nie jest to dobry wiersz. Mnie też średnio się podoba, ale nie wiem do końca, co z nim nie tak. Umieściłam go tutaj, żeby ktoś bardziej zaawansowany ode mnie napisał, o co właściwie chodzi. Czy użycie tylu anafor jest faktycznie tak ciężkim grzechem, czy może chodzi o coś innego? Yasioo Zimiński: o ile mi wiadomo, w regulaminie forum napisane jest, że swoje opinie należy uzasadniać, więc może jeśli nie możesz(lub nie chcesz) uzasadnić swojej opinii, to po co ją dodałeś? Czyżby to była chęć odreagowania niepochlebnych opinii na temat twojego utworu??
  8. Nienawidzę Nienawidzę tego świata Nienawidzę bólu Nienawidzę szczęścia, światła Nienawidzę nocy Nienawidzę strachu i deszczu Nienawidzę słońca Nienawidzę powietrza Nienawidzę życia i Nienawidzę siebie... Kochaj Kochać? Chyba żartujesz Nienawidzę miłości I ciebie też nienawidzę Po prostu kochaj Patrz Drzewa wypuszczają pąki na twoją cześć Trawa łasi się z uwielbieniem do twych stóp Deszcz wygrywa na szybach swoje symfonie – To też dla ciebie Świat cię kocha Tylko ludzie wciąż powtarzają Nienawidzę
  9. - Kiedy na Ziemię zstąpili synowie Elansorisa – Godne Elfy, bóg, aby pokazać swoją miłość do nich, zesłał im cudownego ptaka. Miał piękne, czerwone pióra i był naprawdę wielgachny. Przysięgam na swą duszę, był co najmniej trzy razy większy od lotnego orła. Jego piękny śpiew leczył każdą ranę i zabijał każdy ból. Elfy pokochały swojego towarzysza i nadały mu imię Aborychen- pierwszy. Zamieszkał on w Świętym Lesie Manaise. Ptak żyłby zapewne szczęśliwie, gdyby nie ludzie. Kiedy tylko znaleźli się na Ziemi, zechcieli opanować ją całą. Zajmowali wciąż nowe tereny. Elfy, nie chcąc wdać się w konflikt z przybyszami, opuszczały swoje terytoria, dobrowolnie je oddawały. Ludzie jednak z czasem zapragnęli czegoś więcej. Nie wystarczała im już ziemia, chcieli mieć na własność tego, który od zawsze należał tylko do Elfów.... Lucas, jaką oni im wtedy bajkę opowiedzieli? – zapytał Sampson. Rozejrzał się po izbie. Dzieci siedziały wokół niego i z otwartymi ustami słuchały opowieści. - Że trzeba go chronić – odpowiedział siedzący w kącie Lucas. - A no właśnie.... Że to pojedynczy okaz i że w lesie mogłoby mu się coś stać. W każdym razie wywieźli ptaka z lasu i zamknęli go w twierdzy, nazywanej teraz Świątynią Świata. Tam właśnie się wybieramy.... Tak... Świątynia Światła była ich celem. Muszą wyjechać już jutro, poselstwo od króla Falwicka i tak czeka już zbyt długo. Swoją drogą, ciekawe dlaczego król nie wysłał któregoś ze swoich gońców, ale właśnie ich – strażników... Cóż, widocznie tak było trzeba. Kiedy żona karczmarza zagoniła dzieci do łóżek, podróżnicy również postanowili udać się już na spoczynek. Skoro jutro chcą wyjechać skoro świt, trzeba się porządnie wyspać przed długą podróżą. *** - N’Avoie, już czas – szepnął Luthier. – Idę obudzić resztę. Był środek nocy. N’Avoie podniosła się z ciepłego posłania. Była ubrana – od dawna czekała przecież na ten moment. Chwyciła dwa sztylety leżące obok i wsunęła je do cholew butów. Przez plecy przerzuciła łuk, po czym wyszła na zewnątrz. Las spał. Do osady nie dochodziły żadne odgłosy. Grobowa cisza. Dziewczyna lubiła odczucie, które jej towarzyszyło. Spokój. Spokój i bezpieczeństwo. Zdawała sobie sprawę, jakie zdradliwe jest to uczucie. Las nie dawał jej już dziś bezpieczeństwa. Wiedziała, że jeśli ktoś ze Starszyzny ich zobaczy, ta noc nie skończy się szczęśliwie. Tak... Nikt nie może ich zobaczyć. Kiedy dotarła do wyznaczonego miejsca, wszyscy wraz z końmi już na nią czekali. Prawie wszyscy. - Gdzie Gylheand? – zapytała. - Nie idzie. Wycofał się – wyjaśnił Luthier. N’Avoie prychnęła. Nie lubiła tchórzy. To właśnie oni wzbudzali u niej największą odrazę. „Mogłam się tego spodziewać” – pomyślała. - „Tacy jak oni zawsze w końcu rezygnują.” - Co z nim zrobimy? Tak po prostu go zostawimy? – zapytała towarzyszy. - Nie martw się, już się tym zająłem – odparł Luthier, obejmując ją. – Jedziemy przez Stary Przesmyk, tak jak ustalaliśmy. Isens już tam czeka. Dosiedli koni i zaczęli powoli zmierzać w wyznaczonym kierunku. Jechali w skupieniu, nie odzywając się do siebie. Zatrzymali się przed wąskim przesmykiem pomiędzy dwoma pagórkami. Luthier przyłożył dłonie do ust i po chwili rozległo się głośne pohukiwanie puszczyka. „Głupota” – pomyślała N’Avoie. – „Przecież każdy wie, że w tym lesie nie ma puszczyków.” - I co teraz? – zapytał Sergen. - Czekamy na sygnał – odpowiedział Luthier, zsiadając z konia. – Isens jest po drugiej stronie. Kiedy droga będzie wolna, da znak. Czas mijał, a nie wydarzało się nic, co mogłoby być odczytane jako zezwolenie na przejście. Wśród młodych elfów zapanował niepokój. Siedzieli przy zboczu lewego pagórka, blisko przesmyku. Wsłuchiwali się w ciszę chcąc wyłowić z niej jakikolwiek odgłos. Las przestał być ich domem. Stał się teraz niebezpiecznym miejscem, którego się bali. N’Avoie wspominała swoje dzieciństwo tutaj. Wyścigi do Starego Przesmyku, spacery z Luthierem... Dziś to wszystko miało swój koniec. „Nic już nie będzie takie jak dawniej” – pomyślała. – „I dobrze.” - Nie możemy dłużej czekać – przerwał ciszę Luthier. – Zaraz zacznie świtać. - Coś jest nie tak... – szepnął Sergen. – Nie wszystko idzie zgodnie z planem... – Ergon i Assie pokiwali głowami. - Nie mamy wyjścia. Idziemy – zadecydował Luthier. Prowadząc za sobą konie, bardzo powoli weszli w głąb przesmyku. Każdy z nich nadstawiał uszu i oczu. Nie chcieli dać się niczym zaskoczyć. Poruszali się bardzo powoli, starając się nie narobić przy tym najmniejszego hałasu. Nawet konie starały się nie stąpać po suchych gałązkach leżących na ziemi. Kiedy tak szli w napięciu, nagle usłyszeli szelest liści. Wszyscy spojrzeli na szczyt lewego pagórka, skąd dobiegł dźwięk. Po chwili z zarośli wysunął się grot wymierzonej w nich strzały. Ergon był jednak szybszy. Usłyszeli odgłos uderzającego o ziemię ciała. - Psiakrew – zaklął Ergon, opuszczając łuk. – Nie lubię zabijać naszych. - To już nie są nasi – odparła N’Avoie z pogardą. – To tylko przerażeni starcy, którzy godzą się na wszystko, byleby tylko ochronić swoją skórę. Mój ojciec... - Dość – przerwał jej głos dobiegający z góry. – nie czas teraz na pranie brudów. Poznała go. Z pobliskiego drzewa zeskoczył Isens. - Dlaczego nie czekaliście? – zwrócił się do Luthiera. – Przecież nie dałem znaku. - Myśleliśmy, że może coś ci się stało. Nie mogliśmy dłużej czekać – odpowiedział tamten. - Coś jest nie tak... – szepnął Ergon. - To prawda – przytaknął Isens. – Chyba coś podejrzewają. Zwykle o tej porze nie ma tu wartowników. - Był ktoś jeszcze? – zapytała N’Avoie. - Nie. Był tylko tamten, - odparł – ale jeśli się domyślają, wkrótce zjawi się ktoś jeszcze. - Na konie – zarządził Luthier. – Musimy wydostać się z Lasu przed świtem. Tu już nie jesteśmy bezpieczni. *** - Ech, Lucas, męczy mnie już ta podróż – westchnął Sampson. – Jedziemy cztery dni i prawie się nie zatrzymujemy. Może odpoczęlibyśmy trochę dłużej przed dalszą podróżą? Co ty na to? - Tylko gdzie? – zapytał Lucas. Rozejrzał się wokół. Jechali przez równinę. Jesień dała już tu o sobie znać. Trawa dawno już pożółkła. Po lewej stronie na horyzoncie majaczył zarys lasu. Święty Las Manaise... - Tylko gdzie... – powtórzył cicho. – Tak... Chyba wiem. – zwrócił się do towarzysza, skręcając w lewo. *** Gdy zbliżyli się do linii lasu, zatrzymali się. Lucas zszedł z konia i krzyknął w kierunku drzew: - Jestem Lucas z Olighriv – strażnik. Mój towarzysz to Sampson z Endoranu. Przybyliśmy do Wielkiego Halentira. Stał jeszcze przez chwilę w milczeniu, po czym usiadł na znajdującym się nieopodal zwalonym pniaku. - Musimy poczekać – zwrócił się do Sampsona. – To trochę potrwa. - Jak długo? - Jakieś dwie, trzy godziny jak sądzę. Muszą powiadomić o naszym przybyciu Halentira. Mam nadzieję, że wpuszczą nas przed zmrokiem. O ile w ogóle nas wpuszczą. Sampson usiadł obok niego. - Często tu bywasz? - zapytał - Wystarczająco aby mnie poznali. - Chyba nie do końca, skoro nie chcą cię wpuścić – roześmiał się Sampson. - A Ty? Nigdy tu nie byłeś, co? – zapytał Lucas. Kompan przecząco pokręcił głową. – To wszystko wyjaśnia. Gdyby mnie nie znali, prawdopodobnie już byśmy nie żyli. Sampson rozejrzał się dookoła. Ciemna ściana lasu wspaniale kontrastowała ze słomkową barwą trawy. Przyglądając się drzewom, dostrzegł kilkanaście grotów strzał wystających spomiędzy liści. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy z lasu wyszedł jasnowłosy elf. - Możecie wejść. Wielki Halentir was oczekuje – odezwał się do nich. – Zostawcie konie tutaj – dodał, po czym odwrócił się, wracając z powrotem do lasu. Sampson i Lucas oddali wierzchowce drugiemu elfowi, który niespodziewanie wyłonił się zza drzewa i podążyli za jasnowłosym. - Trzymaj się blisko niego – mruknął Lucas do Sampsona. – Tu można łatwo zabłądzić. Las był stary. Grube pnie drzew pokryte były spękaną korą. Wędrowcy szli patrząc pod nogi, by nie potknąć się o wystający z ziemi korzeń. Elf przed nimi szedł natomiast szybko i nie potykał się, jakby znał na pamięć każdy korzeń tego lasu. Rozłożyste korony drzew prawie w całości przesłaniały niebo nad nimi. Zmierzchało już, jednak Sampson był pewien, iż nawet w ciągu dnia utrzymuje się tu półmrok. Po długiej wędrówce znaleźli się w osadzie. Drzewa były tu rzadsze, a przestrzeń między nimi wypełniały liczne namioty. Osada spała. Elf – przewodnik wskazał i jeden z namiotów i powiedział: - Tu przenocujecie. Halentir przyjmie was jutro. We wnętrzu znajdowały się dwa legowiska . pomiędzy nimi stała taca wypełniona jedzeniem. - Przyjmie nas jutro... – mruknął Sampson. Położył się na jednym z posłań i chwycił nóżkę kurczaka. – Może urządzi ucztę na naszą cześć? Co o tym myślisz, Lucas? - Wątpię. Nie licz na miłe powitanie – odrzekł Lucas, zdejmując buty. – Oni tu nienawidzą ludzi. - Ciekawe dlaczego... - A dziwisz im się? *** - Jak można tak tchórzyć – mówiła N’Avoie, patrząc w ogień. – Oni siedzą całe życie w Lesie i myślą, że tam są bezpieczni. Ale to nieprawda. Wmawiają młodym, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czego bać. Teraz jest pokój, ale wkrótce ludzie upomną się o Las. Kto nas wtedy obroni? - Tak... Wojna wisi w powietrzu. - Świat odciął się od nas, elfów. Teraz to my jesteśmy odmieńcami. Nikogo nie obchodzi nasz los – ciągnęła. – Ludzie myślą tylko o sobie. Ludzie... Jak ja ich nienawidzę. Wepchali się na świat z butami i myślą, że są panami wszystkiego. Nikt ich tu nie zapraszał. Niszczą ziemię, wypalają lasy... A my im na to wszystko pozwalamy – cedziła przez zęby. - Powinniśmy bronić Ziemi – naszej matki – powiedział Luthier. - To prawda. I zrobimy to. Skoro nasza starszyzna nie potrafi sobie z tym poradzić, my to zrobimy. - Zmienimy świat. Stawimy opór ludziom. - Tak... Uwolnimy Aborychena. - Ale co potem? – wtrącił Ergon. – Jak będzie wyglądał świat? - A jeśli wybuchnie wojna? Nie boicie się tego? – zawtórował mu Assie. - Nic nie zostanie jak jest. Co będzie? Hhm... Ja wiem, co będzie – roześmiała się. – Świat, który znamy zniknie, a niebo zapłonie od nienawiści – powiedziała, układając się do snu. - Ale nas już wtedy nie będzie. Dlaczego więc mielibyśmy się bać? – dodał Luthier, kładąc się obok niej. – A teraz śpijmy. Jutro o świcie ruszamy dalej. Gwiazdy płonęły jasno. - N’Avoie? – szepnął. - Tak? - Kocham cię. - Wiem, Luthier, wiem. – odpowiedziała, tuląc się do niego. *** - Witaj Halentirze. - Pokój z tobą, Lucasie – odparł. – Mam nadzieję, że nie macie dla mnie żadnych złych wieści? - Nie. Chcemy tylko zatrzymać się u ciebie, zanim ruszymy w dalszą drogę. Halentir siedział na wysokim krześle imitującym królewski tron. Jego czarne, poprzetykane srebrnymi nitkami włosy swobodnie opadały na ramiona, zasłaniając szpiczaste uszy. Sampson przyglądał się mu z zaciekawieniem. Zielone oczy wodza elfów były dziś jakby przesłonięte mgłą. - Oczywiście, nie ma problemu – powiedział Halentir obojętnym tonem. – Możecie zostać jak długo zechcecie. Nie liczcie jednak na przychylność moich braci. - Dziękujemy. A teraz powiedz, co się dzieje – odparł Lucas. - Słucham? - Jesteś nieobecny. Widzę, że coś jest nie tak. - A czy kiedykolwiek wszystko było w porządku? – roześmiał się smutno. – Sam wiesz, jak się sprawy mają. Ludzie panoszą się po świecie. Znowu dostałem list od króla Tamisa ze Wschodniej Marchii. Chcą mojego Lasu. - Ale chyba nie ulegniesz tym żądaniom? – zaniepokoił się Lucas. - Ach, Lucasie, teraz się nie ugnę, to jasne, ale przyjdzie dzień, w którym Tamis stanie z armią pod Lasem Manaise. Wtedy nie będę miał wyjścia. Nie jesteśmy dość silni, by walczyć. Nie poślę moich braci na pewną śmierć. Będę musiał ustąpić. Młodzi się buntują... Uważają, że powinniśmy stawić opór... Elfów jest już tak mało... Nie mogę dopuścić, by nasza rasa wyginęła. - I tak wyginiecie – mruknął pod nosem Lucas. - Słucham? - I tak wyginiecie. Nawet jeśli nie będziecie walczyć. Opuścicie Las, a wtedy Tamis wyrżnie was wszystkich jak prosięta. Musisz się z tym pogodzić. Chyba lepiej odejść z godnością. - Nie. Jeśli poddamy się bez walki, jest jeszcze nadzieja. Może zadowoli się częścią Lasu, nie wiem. Ale jest nadzieja. - To złudna nadzieja, Halentirze. I ty dobrze o tym wiesz. - Nie mogę dopuścić, by moja rasa wyginęła. Sampson przysłuchiwał się tej rozmowie z uwagą i ze smutkiem. Dawniej uważał, że elfy to jakiś dziwny gatunek, który chowa urazę do ludzi z powodu głupiego ptaka. Teraz, kiedy patrzył na Halantira miotającego się jak zwierzyna w potrzasku, przerażonego perspektywą zaniku swojego gatunku, zrozumiał wszystko. Zrozumiał, że chodzi o życie. Zrozumiał, że w tej walce to ludzie są oprawcami. Zrozumiał, że on sam jest okropną bestią, bo należy do rodzaju ludzkiego. Zrozumiał nienawiść elfów. Zrozumiał, że ptak jest jedynie symbolem. Symbolem wolności. W ciągu tych kilku minut wszystko stało się jasne. - Sampson, zobacz, jakie ładne kwiatki tam rosną – rzekł Lucas, wyglądając przez połę namiotu. - Zwariowałeś? – zapytał zupełnie szczerze Sampson. - Idź, pooglądaj sobie – powiedział tamten. – No, idź – powtórzył, wypychając go na zewnątrz. - Jest coś jeszcze – Lucas zwrócił się do Halentira, kiedy upewnił się, że Sampson się oddalił. – Teraz, kiedy jesteśmy sami, możesz powiedzieć. - Nic się przed tobą nie ukryje, doprawdy. Grupa młodych uciekła. Przedwczoraj. Zabili mi wartownika i jednego ze swoich. Prawdopodobnie poszli walczyć. Za nas, starych. Nie wiem. Nic już nie wiem. Nad niczym nie mam kontroli. - I... – zachęcał Lucas. - Jest z nimi moja córka – rzekł ze łzami w oczach. – Dałem jej na imię N’Avoie – dzielna... - Jest dzielna. - Ale dlaczego jest też głupia?! – krzyknął ze złością. – Naraża swoje życie! - Może nie jest taka głupia, jak ci się wydaje? Ja też wolałbym zginąć w walce, z chwałą, niż czekać, aż przyjdą i mnie łaskawie utłuką. - Może... – szepnął. – Może masz rację... Ja już nie mam sił. Dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego to ja muszę być ostatnim z Wielkich? Tym, który poprowadzi rasę elfią ku zagładzie? - Bo może właśnie ty jesteś na tyle wielki, by to wytrzymać? Kiedy Lucas wyszedł z namiotu, zaczął rozglądać się za Sampsonem. Po chwili ten zaszedł go od tyłu. - Wszystko słyszałem – powiedział z dumą. *** - Już wyjeżdżacie? – zapytał Halentir. - Tak. Jesteśmy spóźnieni – odpowiedział Lucas, siodłając konia. – Obliczyłem, że jeśli ruszymy teraz i będziemy jechać w takim tępie jak dotąd, dotrzemy do Świątyni Świata wieczorem, trzeciego dnia po pełni. - Lucasie, mam do ciebie pewną prośbę – powiedział cicho Halentir. - Nie – przerwał mu Lucas. – Wiem, jaka to prośba i nie zgadzam się. - Ale... - Nie, Halentirze. Jestem strażnikiem. Nie można mi mieszać się w czyjeś prywatne sprawy i ty dobrze o tym wiesz. Nie będę uganiał się za twoją córką. - Tak, rozumiem... – rzekł smętnie władca elfów. – Właściwie nie wiem, po co prosiłem... Ale gdybyś ją spotkał... - To wtedy przypomnę jej, którędy do domu. Tyle ci mogę obiecać. Przez wzgląd na stare, dobre czasy. - Dziękuję ci... - Nie, to my dziękujemy, że pozwoliłeś nam gościć w swoim lesie – powiedział Lucas, wsiadając na swego konia. Sampson pokiwał głową na znak, że on także dziękuje. – Bądź pozdrowiony, Wielki Halentirze – dodał i począł oddalać się w kierunku wolnej przestrzeni. *** - Luthierze, obudź się – wyszeptała, trącając go. Po krótkiej chwili usiadł i rozejrzał się. Był blady świt. Wszyscy, prócz niego i N’Avoie spali, a ognisko powoli dogorewało. - Miałam sen. To się stanie wieczorem, trzeciego dnia po pełni. Spojrzał w jej wielkie, szmaragdowe oczy. Dostrzegł w nich błysk szaleństwa. Pierwszy i ostatni raz w życiu. *** - Zatrzymaj się. Zaraz zapadnie zmrok. Musimy tu gdzieś przenocować – powiedział Lucas do Sampsona, wstrzymując konia. Zaczęli oglądać teren. - Tu będzie chyba dobrze – rzekł po chwili Sampson, dostrzegając małą polankę. Lucas zajął się rozkulbaczaniem koni. Po krótkim czasie obaj oddalili się od obozowiska w poszukiwaniu drewna na opał. Słońce chyliło się ku zachodowi, nadając niebu piękny, pomarańczowo-fioletowy kolor. Drzewa, poruszane lekkim wiatrem, szumiały przyjaźnie. Kiedy zdobyli już dostateczną ilość drewna, Lucas wyjął z sakiewki dwa krzemienie i zabrał się za rozpalanie ognia. - Psiakrew – zaklął, kiedy wykrzesana iskra po raz kolejny zgasła. – Czasami chciałbym być czarownikiem. Sampson przysiadł obok i obserwował zmagania Lucasa. - Znasz ją dobrze? – zapytał po chwili. - Kogo? - No, tę N’Avoie, córkę Halentira. - Poznałem ją kiedyś, ale to długa historia. - Mamy całą noc. - Jesteś bardzo ciekawski, wiesz? Ale, no dobrze, opowiem ci. - Słucham. - N’Avoie już od małego ciągnęło do świata. Kiedyś, w wieku czternastu chyba lat, postanowiła zobaczyć, jak wygląda życie poza lasem. Uciekła. Hhm, jakby to powiedzieć... Przyprowadziłem ją do domu... To naprawdę długa historia... *** Zapadał zmrok. - Zbieramy się, już czas – rozkazała N’Avoie. - Już wszystko gotowe – oznajmił Sergen. – Jaki mamy plan? - Plan? – zapytał Luthier. – Plan jest prosty. Wchodzimy tam i uwalniamy ptaka. - To chyba nie powinno być trudne... – zamyślił się Assie. – A jak wychodzimy? - No, właśnie? Wszyscy razem? – dopytywał się Ergon. – A może każdy osobno, a potem gdzieś się spotkamy? N’Avoie spojrzała na Luthiera i uśmiechnęła się smutno. *** Przed ich oczami ukazały się masywne mury. Wielka, ciężka brama była zamknięta. Twierdza wydawała się nie do zdobycia. - No, to jesteśmy – stwierdził Sampson. - Taak... - Ale jak my tam wejdziemy? – zapytał, gdy podeszli pod sam mur. - To proste. Poczekamy, aż nas wpuszczą – wyjaśnił Lucas. – Tu wchodzą tylko pielgrzymi i ważni posłańcy... – zaczął, ale przerwało mu pojawienie się rycerza w oknie baszty. - Czego tu?! – wykrzyknął tamten groźnie. – Nie wpuszczamy włóczęgów! - Spuść lepiej z tonu, dobry człowieku! – zawołał Lucas. – Jesteśmy strażnikami. Mamy pilne poselstwo od Króla Falwicka do Najwyższego Kapłana! Rycerz zniknął z okna, a po chwili brama zaczęła się rozsuwać. Kiedy już otworzyła się całkiem, stanął w niej ten sam rycerz. Okazał się mieć niecałe pięć stóp wzrostu. - Wybaczcie nieuprzejmość, mości panowie, ale musimy być ostrożni. – rzekł zupełnie innym tonem. – Wielu dziwnych ludzi kręci się tu ostatniego czasu. - Rozumiemy, wybaczamy – powiedział Sampson, wyraźnie rozbawiony wzrostem rycerza. „Nie taki diabeł straszny...” – pomyślał. - Prowadź nas do Najwyższego Kapłana. Jak już mówiłem, mamy wieści nie cierpiące zwłoki – rzekł Lucas. - Muszą panowie zaczekać chwilę. Pójdę powiadomić Najwyższego o Panów przybyciu – oznajmił, po czy oddalił się. Wędrowcy rozejrzeli się w koło. Znaleźli się na ogromnym dziedzińcu, po którym przechadzali się rycerze. Czerwone promienie słoneczne rozlewały się na marmurową posadzkę. Na środku stała misternie rzeźbiona fontanna. Po niedługim czasie rycerz powrócił. Poprowadził ich ku okazałym drzwiom, przed którymi stali dwaj kolejni rycerze. Znaleźli się na ciemnej klatce schodowej. Kiedy już wspięli się na samą górę, stanęli przed ciemnymi, drewnianymi drzwiami. Rycerz mocno zapukał. Kiedy usłyszał ciche „Proszę!”, otworzył. Wędrowcy weszli do środka. Prywatna komnata Najwyższego była skromna, w porównaniu do reszty Świątyni. Pod małym okienkiem stało surowe łóżko, tuż obok znajdował się trochę niezgrabny, drewniany stolik. Kapłan siedział przy nim, wypisując coś na pergaminie. - Bądź pozdrowiony, Najwyższy Kapłanie – powiedział Lucas, kłaniając się. - I wy, szanowni wędrowcy – odpowiedział, nie podnosząc głowy. – Wiecie, co robię? Piszę odpowiedź na list, który spodziewam się teraz otrzymać. Lucas wyjął spod pazuchy zapieczętowany pergamin. Położył go na stole. Kapłan sięgnął po niego, rozerwał pieczęć i przeczytał. - Taak... Wszystko się zgadza – powiedział. – Nie są to pomyślne wieści. Pozwolicie, że skończę? – zapytał, po czym zabrał się do pisania. - To niemożliwe – mruknął Sampson do Lucasa. – Nie dostać jeszcze listu, a już wiedzieć, co zawiera. - Wszystko jest w tobie – odrzekł Lucas. – Możesz widzieć w ciemnościach, jeśli chcesz. Możesz być szybki jak strzała. Człowiek posiadał kiedyś te umiejętności, ale zapomniał o nich, bo przestały być mu potrzebne... W tym momencie do komnaty wpadł rycerz. - Panie – zwrócił się do Kapłana. – Napadli nas! Są już w Świątyni! - Rozumiem... A jak tu weszli? - Prawdopodobnie wraz z grupą pielgrzymów. - Dobrze. Wracaj do swoich – powiedział, po czym zwrócił się do Lucasa i Sampsona: -Panowie, jesteście gośćmi Świątyni. Musicie teraz wraz ze mną jej bronić. *** N’Avoie obróciła się i cięła krótko pod ramię. Jej przeciwnik upadł na ziemię z krzykiem. Zostało ich już tylko dwoje. Dziewczyna, wciągnięta w wir walki, nie wiedziała tego. Teraz liczyło się tylko to, by przebić się przez obronę i uwolnić ptaka. Najęta po drodzie grupa rozbójników sprawowała się dobrze. Za chwałę i niewielką zapłatę zgodzili się wziąć udział w napaści. N’Avoie spojrzała w bok, gdzie zobaczyła walczącego Luthiera. Odbijając kolejne ciosy, spojrzał na nią i w tej samej chwili ugiął się pod ciężarem silnego uderzenia w głowę. Nie żył. „N’Avoie, obiecaj mi, że zawsze będziemy razem.” „Tak, obiecuję.” Wyjął nóż. Przeciął skórę na dłoni swojej i jej, po czym złączyli je w braterskim uścisku. N’Avoie odparowała cięcie przeciwnika. Popychana nową falą złości i żalu, walczyła zażarciej. W jej głowie świtała tylko jedna myśl: wykonać zadanie. Szybko dostała się do ogromnych, rzeźbionych wrót i już po chwili zniknęła za nimi. Zaryglowała je od środka. Była w dużej sali. Na środku czarnej posadzki znajdowały się schody. U ich szczytu, pod otwartą kopułą sklepienia, w wielkiej złotej klatce siedział cel. Ognistoczerwony ptak. Zaczęła wspinać się po schodach. Usłyszała głos. - Witaj, N’Avoie – powiedział mężczyzna, siedzący w kącie. Wcześniej go nie zauważyła. Był niewidoczny. Spojrzała mu w twarz. Wydawał się nieznajomy, kiedy jednak przyjrzała się dokładniej, poznała go. - Nie! – krzyknęła. – Nie przeszkodzisz mi! – poczęła biec do góry. - Nie będę się mieszał w twoje prywatne sprawy – powiedział spokojnie. Dobiegła. Oderżnęła mieczem zamknięcie klatki. Ptak wyleciał przez otwór w sklepieniu. N’Avoie inaczej wyobrażała sobie tę chwilę. Myślała, że poczuje wszechogarniającą radość. Myślała, że będzie z nim... Czuła tylko ból. Usłyszała odgłosy docierające z zewnątrz. Zaraz wejdą, a potem... Poczęła świdrować mężczyznę wzrokiem. Robiła to tak długo i intensywnie, że w końcu się ugiął. Nieśpiesznie sięgnął po łuk, wyciągnął strzałę. Popatrzył jej w oczy i strzelił. *** Dziewczyna zsunęła się ze schodów. Kruczoczarne włosy przysłoniły jej twarz. Do sali wraz z rycerzami wpadł Sampson. - Lucas! Dlaczego to zrobiłeś? – krzyknął, biegnąc w kierunku kompana. – Sam przecież powiedziałeś... - Wyświadczyłem jej przysługę – przerwał mu, opuszczając łuk. - Przysługę? Nic nie rozumiem... - Kiedyś zrozumiesz. „I tak się kończy legenda o dzielnej N’Avoie” – pomyślał Lucas. „Śpiewaj, cholerny ptaku!” – pomyślał Sampson. Jednak tej nocy Aborychen nie zaśpiewał. *** - Wielki Halentirze, wybacz... Mamy złe wieści – powiedział elf. – Twoja córka... - Nic więcej nie mów... Jutro chcę tu mieć wszystkich, którzy mogą walczyć. Elfy wyruszą na ostatnią wojnę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...