
mlkm
Użytkownicy-
Postów
2 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez mlkm
-
Księżyc (napakowany żarciem z hormonami wzrostu)
mlkm odpowiedział(a) na mlkm utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Sypiali w małym łóżku, przykrytym szorstkim kocem z frędzlami. Przychodzili do tego pokoju pod koniec młodości każdej nocy, pijani zapachami nocnych ulic, nowymi wrażeniami, wszystkimi obrazami, które zarejestrowały ich oczy, aż w końcu pijani rzeczami najbardziej przyziemnymi - whisky z lodem, wódką zmrożoną prawie do stanu stałego. Naszprycowani tym wszystkim spadali miękko na łóżko, ściskali się z całych sił, uprawiali dziki seks, zasypiali. Bywało jednak, że M. mimo największych powodów do zmęczenia, nie potrafiła zasnąć. Siadała wtedy - raz ubrana, raz naga - na szerokim dość parapecie małego okienka i zapalała cienkiego papierosa. Wtedy właśnie uderzała ją fala myśli, które tłumnie oblegając jej serce, nie mogły znaleźć sobie w nim miejsca. Myślała więc urywkami wszystkich myśli, formułowała zdania kończące się w połowie. Czasem łączyły się ze sobą w nielogiczne ciągi, lub tonęły we wciąż jeszcze obecnym alkoholu w jej żyłach. Zupełnie jak kiedyś, zanim poznała D. Pierwsze spotkanie z tym mężczyzną, w którego oczach od razu dostrzegła apetyt agresywnego zwierzęcia, było jednocześnie zaczątkiem nowej ery dla jej systemu myślenia. Teraz jednak cofnęła się w czasie. Wpatrywała się w księżyc w pełni, nienaturalnie duży i nienaturalnie srebrny. Wraz z drzewami parku Gülhane i wieżyczkami pałacu Topkapı tworzył obraz, który wydawał się jej wręcz groteskowo romantyczny. D. nie spał, wbrew temu, co sądziła M. Gdy ona wpatrywała się w księżyc, D. wpatrywał się w jednej punkt, rozmarzonymi oczami, jednak rozmarzenie to nie było adresowane do przyciemnionej sylwetki kobiety, która siedziała na parapecie i paliła papierosa. Czuł zmęczenie, które go przygniatało, jednocześnie dziwnie lekką i przyjemną tęsknotę. To chyba nazywano niegdyś nostalgią, ale czy nostalgia może być kiedykolwiek lekka i słodka? D. wyraźnie czuł tę słodycz. - Księżyc w pełni największy jest zawsze w Stambule. Wszędzie indziej jest podobnych rozmiarów - szepnęła M., nie zamierzając wymawiać tego, co przed chwilą pomyślała. - To prawda - powiedział D. - Nie śpisz. - Po prawdzie w ogóle nie udało mi się zasnąć- spoglądając na M. zauważył kartkę i długopis na jej kolanach - co napisałaś? - Haiku. - Haiku nikogo nie obchodzi. - Haiku w poezji to jak kilka pikseli w zdjęciach, które robisz. Fakt, nie znaczą nic, ale to mój kawałek poezji. - Czyli ty też się nim tak nie przejmujesz. - Zamknij się - warknęła M. i zaśmiała się. Opuściła głowę, uśmiechając się do siebie. Na początku ich związku sądziła, że sypiając w jednym łóżku, objęci tak mocno, że mogliby połamać sobie żebra, będą śnić te same sny, w tej samej chwili. Teraz cieszy się, gdy oboje nie śpią i przeżywają razem swoją bezsenność. M. wstawała bladym świtem, D. dołączał do niej dopiero kilka godzin później. - Ten księżyc jest nienaturalnie wielki. Jakby wyrośnięty na żarciu napakowanym hormonami wzrostu - stwierdził. - Pozabijałby wtedy wszystkich swoim niezdrowym ciężarem. Dlaczego w ogóle o tym mówimy? Nadal jesteśmy chyba pijani. - Mów za siebie. - Tobie akurat nie wierzę najbardziej. Sobie może i wierzę, ale to ciebie musiałam wziąć za ramię, żebyś wiedział, jak trafić do windy. - Gdybym był René Magrittem, namalowałbym cię teraz - zakłopotany tą uwagą D. zmienił temat po krótkim milczeniu - zamyśloną, stojącą tyłem ode mnie, z melonikiem na głowie. A nad tobą wisiałby ten stambulski księżyc. - Magritte nie malował kobiet w tak radośnie prosty sposób. Musiałabym mieć twarz zawiniętą w całun. Albo piersi i cipkę zamiast twarzy, jak w Gwałcie. - Widocznie nie widziałaś wszystkich jego obrazów, przynajmniej większości. Ale nie usłyszałaś mnie. Mówiłem, że stałabyś tyłem. Gdy w D. zaiskrzyła kolejna wizja, instynktownie sięgnął po aparat. Najbardziej lubił te momenty, w których zdjęcia formowały się w jego głowie same. Widział wtedy wszystkiego jego kolory, kształt przedmiotów, które się na zdjęcie składało, odległość między nimi, wszystkie światła i cienie, wszystkie emocje i zmarszczki na twarzach swoich modeli. Mawiał czasami, najczęściej na lekkim rauszu, że gdyby jego umysł potrafił robić zdjęcia, już dawno stałby się bogiem wszystkich fotografików. Gdy trzeźwiał, uświadamiał sobie jednak, że jego głowa jest jeszcze za mała i zbyt sztywna, by pomieścić w niej cały świat, który każdego dnia chłonął bez ograniczeń. M. zeszła z parapetu i zakręciło jej się w głowie przez chwilę. Delikatnie obrócił ją w stronę okna, palce D. sprawiły, że miała ochotę przywłaszczyć sobie całe ciepło jego ciała. Wtuliła się w niego, marząc o tym, by jej chłód nigdy nie zrównoważył jego ciepła. D, po chwili obrócił M. w swoją stronę i ubrał ją w swoją białą koszulę. Lubiła nosić jego ubrania. Pomyślał o meloniku, przypominając sobie o Magrittcie, jednak melonika nigdzie nie było. Odsunął się, włączył aparat, delikatnym ruchem zbudował sobie statyw z własnych ramion, precyzyjnie wymierzył obiektywem w stronę M. Powstanie obraz, który stanie się symbolem każdego ich powrotu do Stambułu. Kobieta w białej koszuli, na którą rozlewają się jej niedbale ułożone, jasne włosy. Stać będzie przodem do okna, więc wszyscy oprócz tych, którzy wiedza, co to za kobieta, będą gorączkowo układać sobie w wyobraźni rysy jej twarzy. Jej głowa jest lekko odchylona w stronę księżyca. Wielkiego i odżywionego napakowanym hormonami żarciem. Groteskowo romantycznego księżyca w pełni, nienaturalnie srebrnego, zupełnie innego od wszystkich innych, na wszystkich nocnych niebach świata. Neil Armstrong bałby się postawić na nim swoją stopę, do końca istnienia ludzkiej cywilizacji pozostałby nietknięty. Może dlatego, że widać go tylko z tego miejsca, gdzie stali M. i D., w tej klitce nieopodal pałacu Topkapı. Oboje zostaną zupełnie sami, nikt nie będzie wiedział, że tworzą dzieło, nad którym za parę miesięcy cały świat pokiwa głową z uznaniem - tak chciała myśleć najgłębsza częśc duszy D., jednak jej wierzchnie warstwy nie doprowadzały do ubrania zalążka tej myśli w słowa. Zostaną sami, ponieważ wszyscy będą zmierzać do Topkapı, spiesząc do świątyni Hagia Sophia, szukać widoku na most Galata. Jednak dla tej kobiety i dla tego mężczyzny pierwszym zabytkiem, którego będą wymieniać zapytani o Stambuł, będzie księżyc. --- Nawiasem mówiąc, nie istnieje taki obraz Magritte'a, w którym człowiek w meloniku wpatruje się w księżyc w pełni. Dwa lata temu wydawało mi się, że widziałam ten obraz, zapamiętałam nawet jego tytuł, ale okazało się, że jest to wytwór fałszywego wspomnienia i mojej wyobraźni. Jednak melonik, nocne niebo i księżyc to coś, co pan Magritte bardzo lubił malować. Dlatego moim ulubionym obrazem Magritte'a jest ten, którego nigdy nie namalował. -
MARZEC 1974 Budzi się w miejscu, które na pierwszy rzut oka mogłoby być rajem. Ale to nie raj, bo niebo, ta kopuła rozpięta nad ziemią, jest zbyt daleka, by mogła być prawdziwa. Więc przymyka powieki. Lodowaty chłód wody sączy się przez jego ubranie. Ale nie porywa go z powrotem. Unosi rękę. Ja żyję? Ja żyję, żyję, żyję! Cholernie boli mnie głowa. Unosi drugą rękę. Ugina kolana. Ja żyję. Ale zanim ogarnie go chęć wykrzyczenia tej wieści całemu światu, unosi go jakaś brutalna siła. Stracił siłę w głosie. On jeszcze tego nie wie, ale tą brutalną siłą, która go porywa, są ramiona małżonków, którzy teraz wożą go do najbliższego szpitala. I znowu spada w dół. Następny obraz to szpital. Mimo ostrego światła z przyjemnością odbiera tę ostrość. Biel i zapach wypłukany od wszystkiego, a przez to silny i drażniący. Potem następuje czarna dziura. - Operowaliśmy go i nie wiemy, kogo operowaliśmy – mówi młoda, zielonooka pani w białym kitlu, to znaczy pielęgniarka, do dużo starszego od niej kolegi po fachu. - Czy to ważne? Przynajmniej, czy teraz to jest ważne? – Pyta lekarz. - Śpi? Mężczyzna spogląda na łóżko. Teraz twarz pacjenta, który na nim spoczywał, odżyła trochę. Teraz widzi, że jego tęczówki eksplodują zielenią. Ale on sam, pobladły, kontrastował z życiem w swoich oczach. Jak się pan nazywa? Ich weiß nicht, ich verstehe nicht, mamrocze pacjent. To chyba Niemiec! Twarz lekarza rozjaśnia się. Wkrótce sobie uświadamia, że jego niemiecki pacjent skrzywił twarz w grymasie. Ron! Rontje! – woła lekarz. Pojawia się rudy jegomość, zapewne jeszcze młodszy od zielonookiej pielęgniarki, prawdopodobnie dopiero co skończył medycynę. - Słuchaj, Ron. Wiem, że mówisz po niemiecku. Porozmawiaj z tym panem, bo wygląda na to, że nie rozumie niderlandzkiego, a odpowiedział mi właśnie po niemiecku. Zapytaj go, kim jest, gdzie mieszka, jak się czuje, skąd jest, tak dla pewności... Nie mamy co z nim zrobić. Starszy lekarz odchodzi. Młody dostrzega badawcze spojrzenie pacjenta. Przełyka ślinę, mówi. - Czy pamięta pan, jak się pan nazywa? - Gryzie się język. Skąd mu to przyszło do głowy? Zupełnie inaczej miał zadać swoje pytanie. - Nie – lekarza oblatuje dreszcz. - Gdzie pan się znajdował, kiedy pan odzyskał przytomność? - Woda. Morze. - Przedtem nic? - Nic. Pacjent uśmiecha się chytrze, jakby był zadowolony ze swojego stwierdzenia. To rudowłosego lekarza jeszcze bardziej przeraziło. Milczy. Tyle go uczono na studiach medycznych. Neurologię, zdawało mu się, znał jak własną kieszeń. Ale nie nauczono go jednego, rozmawiania z ludźmi. Szczególnie z takimi, którym skasowano pamięć. Olśnienie. Wziął kartkę, flamaster i podał pacjentowi. Niech pan coś narysuje. Coś, co powie jak najwięcej o panu – mówi i odchodzi. A mężczyzna czuje się osaczony przez własny, dziwaczny umysł. Jakkolwiek dziurawy, wydawało mu się niedorzeczne, że nie mógł sobie przypomnieć żadnego szczegółu. Przecięto taśmę z negatywem jego filmu. Roztrzęsiony, zaczął na niewielkiej kartce kreślić jeden, niewielki strzępek w jego pamięci. Klawisz po klawiszu. Czerń, biel, drewno. W marzeniach wodzi opuszkami palców po gamie C-dur. Słyszy, czuje to w kościach, dźwięki rozchodzą się po jego umyśle jak dreszcze po ciele. I kreśli struny, które tak kochał oglądać. Czarnym flamastrem wypełnia górne klawisze. Oto wszystko, co mógł powiedzieć rudemu lekarzowi. Wszystko, co mu zostało, ostatni bastion i skrawek ograbionej pamięci. Delikatnymi palcami przyciska jeden ze stworzonych przez siebie białych klawiszy. Bez dźwięku. Wzdycha rozczarowany. Teraz, ślizgając flamastrem po papierze, tworzą się długie, zgrabne nogi. Znów na twarzy mężczyzny zjawia się zamglony uśmiech. Szybko niknie, gdy jego głowę przeszywa ból. Jakby był igłą, na którą nawleka się ostrą, drucianą nić. Kartka i flamaster upadają na podłogę. A on na biały puch. Usypia w bólu i półmroku pomarańczowego nieba, zamkniętego w ramie okna. Kiedy spał, obserwował statki mijające się nocą. Niebo, pokryte czarnym atramentem, rozjaśniał jasny punkt latarni morskiej. Znów obmywało jego ciało przeszywające zimno. Siedział na szczycie tej latarni i górował nad okrętami. Poczuł, że jest maleńkim, namalowanym białą farbą punktem na czarnym pergaminie. Dokąd odeszłaś? Brak odpowiedzi. Wrócisz do mnie? Po mnie? Daj mi chociaż znak. Znak istnienia. I nagle drży, ale już nie z zimna. O jego skórą musnęła miękka dłoń. Pierwszy raz ktoś go dotknął, pomyślał, ale dłoń ta była mu znajoma. Zanim obrócił się, by móc ujrzeć twarz człowieka o tej dłoni, schylił się. Drakońskie prawa fizyki złapały go za ręce. Wciągnęły go w powietrze, spadał z niebiańską lekkością, a zarazem piekielnym ciężarem. Ostatnia myśl, W zimie żar pali mnie, w lecie – wiatr mrozi. I tak jakby krew odpływała z jego ciała. A toń ciemnego, lśniącego tuszu wciąga go z pluskiem. Traci oddech. Po stronie życie, po stronie światła, po stronie śmierci? Cisza. Wpatruje się w budzącego się pacjenta, ta sama, zielonooka pielęgniarka i jeszcze nieznajoma jemu lekarka. Pański fortepian – mówi nieco „zmieloną” niemczyzną lekarka – piękny. Pacjent posyła obu kobietom najcieplejszy uśmiech, na jaki mógł się zdobyć. Pan jest pianistą? – ciągnie lekarka. Mężczyzna kiwa głową. A czuje się pan na siłach, żeby nam zagrać? Nie czuje, ale mimo wszystko potakuje. Pielęgniarka podaje mu rękę. Jest ciepła, zupełnie jak w tym śnie... Prowadzą przez wieczorne korytarze maleńkiego szpitala. Sunie powoli, jeszcze senny, ale rozbudza go płynąca w jego krwi ekscytacja. Ale nie okazuje podniecenia. Zachowuje chłodną twarz, aż do momentu, kiedy widzi niewielką salkę, zagraconą książkami. A pomiędzy półkami on, jego wysokość fortepian, czarny, szlachetnie lśniący. Z namaszczeniem, miękko stąpa po podłodze i odsuwa krzesło. Kobiety z zachwytem patrzą, jak pacjent dokonuje ceremoniału otwarcia klapy. Unosi ją z przesadną wręcz delikatnością, by potem zetrzeć zieloną ściereczką kurz z klawiatury. Przez głowę pielęgniarki przechodzi myśl, że po fortepianie kobiecego ciała z pewnością ktoś taki wodziłby nie gorzej. Szybko uznaje tę myśl za niedorzeczną. Mężczyzna sprawdzał nastrojenie instrumentu. Prosimy, szepcze lekarka. Niewiele myśląc, zaczął grać jeden z preludiów Siergieja Rachmaninowa. Najpierw z uświęconą miękkością wydobywał dźwięki, by w środku utworu z lubością sadysty uderzać klawisze i wywoływać burzę. Pokój był zamknięty, ale wściekłe takty apogeum dzieła rosyjskiego mistrza przyciągnęły kilku pacjentów pod drzwi. Gdy kończy, w powietrzu rozpływa się dźwięk ostatniego klawisza. W sali jeszcze minutę nad pacjentem, lekarką i pielęgniarką zawisała gęsta cisza. Nieprzeciętny – unosi brew pierwsza z nich. To geniusz – mówi podekscytowana pielęgniarka. Uspokój się, zgasiła koleżankę lekarka. Mężczyzna oddycha z ulgą. Ku zdziwieniu swojej dwuosobowej publiczności, znów zaczyna grać, tym razem Sonatę Księżycową Beethovena. Uderza klawisze z wystudiowaną delikatnością wydobywając senne dźwięki sonaty, a jego twarz wydaje się być wyprana z emocji. Najprawdopodobniej wszystkie uchodzą do jego dłoni, a w nich jest ocean uczuć. Od chłodu, po namiętność Rachmaninowa, do senności Beethovena. Po chwili twarz pacjenta wyglądała tak, jakby sama zapadła w sen. Tak pięknie się złożyło, że za oknem wisiał księżyc w pełni, a on grał kołysankę. Nuty rozpływały się w gęstym powietrzu, ulegały dyfuzji, rozpylały się w ścianach pomieszczenia i miękko zanikały, wprawiając resztę kawałek tego świata w głęboki sen. Od tej pory, do momentu, gdy dowiedziano się, kim jest, nikt w szpitalu nie zwrócił się do tego mężczyzny inaczej, niż Pianista. (ode mnie - jestem młodą osóbką, która chciałaby wierzyć, że potrafi pisać. wybijcie mi to z głowy, lub zachęćcie mnie do tego. wybór nalezy do Was)