Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

justyna nawrocka

Użytkownicy
  • Postów

    74
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez justyna nawrocka

  1. podobało mi się Twoje liryczne proste wyznanie,dzięki
  2. podróż nocnymi światłami miasta gasną pod gwiazdami secesja kawiarnia północ z ust do ust płyną słowa rozgrzane świeczkami dusze nie da się opowiedzieć aksamitu wysłuchać radości wewnątrz dziecka poczuć spadania zimowej gwiazdy symetria naszych dłoni wyznać pieśni szeptu szczęścia najmniejsze okno świata w nim błękitne ciepło wytrze bez lęku los zachłannego losu
  3. * Miasta – archipelagi miast, niechciane, odchodzące w dal, zapomniane przez pospiesznie idące tłumy. Miasta bledną, gdy są niekochane, więdna, kurczą się onieśmielone swym trwaniem i niechęcią ludzi, by w końcu odejść. Pogrzeby miast, zasypianie spokojnym snem odrzucenia i samotności. Ja mieszkam w takim mieście, które odmawia już dłużej trwania. Wczoraj kupiłam szary płaszcz, by podkreślić jego znikanie, delikatne zamglenie pastelowych barw, które wyświetla przed zmrokiem jego niepewny horyzont. Stoję zawsze przed zachodem słońca na drodze przy lesie, ogromnym najukochańszym lesie, który otacza betonowe namioty bloków, grafitowe menhiry i dolmeny, które służą mieszkańcom niezdrowo i niebezpiecznie. Las daje życie, las daje zdrowy sen .I właśnie na drodze tej przyleśnej, stoję zawsze o takiej jasnej godzinie, jeszcze tak, by zachód słońca nie był zbyt przejaskrawiony i by nie upiększał niepotrzebnie melancholijnego piękna i spokoju krajobrazu. Wtedy o tej właśnie godzinie odbija się przeszłość piękna tego miasta, zaczarowane powozy unoszą się nad polami, wiozą ludzi zdążających na zabawy, do kawiarni, słyszę ich hipnotyczne śmiechy i głosy pełne zapału o chęci życia. Te duchy mają więcej życia w sobie niż my, dziś tu wegetujący. Poniemieckie miasto, cały urok zyskało wtedy, już nie podniesie się z tej śródsudeckiej depresji. Pęcznieje bólem, zabudowywane wciąż coraz bardziej, zakłady, fabryki, osiedla domków, pełne zadowolonych i mrówczo uwijających się mieszkańców, każdy żyje swoim interesem, ma wytyczone linie poruszania się, dom – praca – hipermarket – dom. Tu nie ma czasu ani miejsca na spontaniczność, na zawahanie, na zapytanie o drogę. Nikt nie penetruje swojego nieznanego miasta, nie poznaje jego kuszącego ciała, pełnego zielonych irlandzkich wzgórz i francuskich pirenejskich szczytów. Miasta niedługo już będą śnić o minionym szczęściu. Pokaleczą je śmieci , puszki po piwie pozostawiane na piknikach.
  4. Pewnie,że sobie życzę i to bardzo jesli oddziała choć na cząstkę duszy. Sorry, ale o jakiego Lectera chodzi?
  5. ścieżka mgłą przesuwanie kartek krajobrazu szelest przetrwania czasu srebrne minuty giną pod ziemią dekoracja starości zażółcone kurtyny komedii dellarte rude brązy pokonała szarość snu czuję Twoje ciepło pod swetrem purple rain gra na liściach trzecia pora zawitałą do naszych dusz ciała nie moje nie twoje nie nasze zadrżą w dionizyjskiej ekstazie
  6. Dziękuję za prawdziwą ostrą krytyką, bardzo mi sie przyda, masz samą rację, forma jest banalna i przerysowana, muszę popracować nad prostotą i szczerościa. Miłego, pozdrawiam
  7. obudź się. zerwij zalążki przyszłych wyznań. nasze czerstwe dotyki. sezon pijanych łąk skończył się . gazety coraz czarniejszych wiadomości, spokój Twoich rzęs . czy życie...? wyjaśni różowy poradnik , najmodniejszy kolor wiosny! jeżdżę wciąż po nieznanym mieście ostatnim tramwajem. gubię wczorajsze słowa niepotrzebnie. kołyszę nasze płaczące niemowlę wyśnione na próbę. jesteś poza zasięgiem mojej czułości obudź
  8. usiadłam w żółtym świetle. spokój vincenta wokół. nieproszona w zamkniętym pokoju. zgubiłam klucz jako mała dziewczynka. szukałam go w zielonej trawie . indyjskie światło. słońce nocą mruczy. na ciele mam drogę. westchnienia prowadzą twoje dłonie po niewypowiedzenie. wypij mnie . krawędzie błyszczą na wargach. czcijmy cichy dźwięk.
  9. szczęśliwa myję dłonie pod księżycem. koniec nieznanego języka off. brzydkie elfy uciekły z kryjówki w betenowym lesie. niewyjaśnieni plączemy się pośrodku najszczerszych zmyśleń. chronię się pośród pierwszych słów wydanych na pokuszenie. bierz je bierz je zachłannie są Twoje. wiem jesteś spragniony jałowych brzegów. celebruję swoją porcelanową filiżankę, jesteś jak smak tropikalnej herbaty, ze szczyptą cynamonu namiętności i masz jeszcze imbir cynizmu, tak mnie to podnieca a ośmielam się tylko patrzeć na Nas w lustrze w drugim pokoju.
  10. dnieje zawsze prozą mgielnie kiedy wychodzisz ode mnie zamykasz notes przyszłych snów w ciemnej sieni straszy galeria cieni oprowadzasz mnie po niej trzymając za rękę dziecka na schodach wyrasta zapach nocnych kwiatów nie zataję skąd znam nocnego śpiewaka starca Tak, wyludniam zamknięte okno wnętrza.
  11. Rewelacja, wciąga od razu świat bohatera podmiotu, kojarzył mi sie trochę z Józefem K. ,ja bym dodała więcej absurdu do jego przemyśleń. A nie myślałeś,żeby tekst rozbudować na powieść albo na dramat ?Taki everyman nieudacznik zawsze jest na czasie: ) POZdrawiam i dzięki za oswiecenie mnie z datą urodziń.
  12. Dzięki, naprawdę to wspaniałe uczucie jak czuje się ,że ktoś poświęci czas na czyjś tekst i tak krąży gdzieś energia pozytywnej wymiany doświadczeń:) Don Cornellos: przyjmuję wszystkie zastrzeżenia i korekty, wynikłe z nieuwagi i niecierpliwości, naprawdę wielki respect dla Ciebie za wynalezienie takiej ilości błędów, pomogłeś bardzo, fajnie by było miec takiego sekretarza:) Miło mi że odnalazłeś pewną wrażliwość ludzi wyjętych z kanonu piękna , no i ta paralela z Kieślowskim, czujesz to w duszy po prostu:) A nauczam plastyki:) pozdrawiam wiosennie z gór:) MARCEPAN 30 : Dzięki za glejt, doceniam i przyjmuję z dumą:) Myślę, że miłość nie "opatrzy się" nigdy, może tylko forma jej oddania, ja dążę do prostoty, ale trzeba do niej dojść drogą zawikłaną. Pytanie kto jest kloszardem dzisiaj, a kto człowiekiem z klasą, mi bliżsi są ludzie na marginesie świata, są naprawdę...Dzięki i pozdro.
  13. Spotkała dziś pewnego starszego mężczyznę, poetę, pół niemieckiego, pół polskiego pochodzenia, mężczyznę o mądrym, pooranym bruzdami czole, głębokich przenikliwych oczach wszystkowiedzącego starca o białych, gęstych czarnoksięskich włosach. Przyszedł do biblioteki , wyjął z czarnej skórzanej sfatygowanej teczki stosy kartek.Wyciągnął je starczą, drżącą dłonią, trochę nieporadnie, zrobiło jej się głupio i pomogła mu je podnieść. Spojrzała wtedy, że były zapisane odręcznym, nieczytelnym pismem, na kartkach znajdowało się kilkanaście wierszy. Starzec chwycił ją ostro za dłoń i głodnymi , niecierpliwymi oczyma zapytał: Chce Pani wiedzieć, kim jest Pani w chińskim horoskopie? Zaśmiała się, poczuła do tego samotnego mężczyzny mieszaninę litości i zainteresowania. 15 marzec 1977 rok – odparła i spojrzała, że otwiera jakąś książkę z błyszczącą, czarną okładką i czerwonym napisem : Chinesee Horoscope. Jest Pani Wężem, musi Pani zrzucać skórę co jakiś czas, żeby się odradzać, jest pani skryta i lubi ukrywać się w ciemnych, wilgotnych pomieszczeniach. Chce Pani wiedzieć, z jakim partnerem nie może Pani być? Przytaknęła zafascynowana tym magicznym starcem, wypowiadającym słowa jak zaklęcia , który zjawił się tu jak z dalekiej krainy. Świnia, nie może być Pani ze Świnią, ten mężczyzna będzie się czuł przy Pani stłumiony, wpadnie w depresję, będzie obwiniał Panią za wszystkie swoje niepowodzenia, za brak rozwoju…nie musiał kończyć nawet. Zdziwiła się i zaśmiała w duchu, jej ostatni partner, z którym była 2 lata, pasował dokładnie do tego opisu, dorzuciłaby jeszcze, że jego oskarżenia prowadziły go prosto w cudowną gorycz złudzenia alkoholu. Biały starzec nosił pseudonim Miriam i tak życzył sobie, by go nazywano. Długo rozmawiali o sztuce,o poezji, czytał wiersze, jeden za drugim otwierały okno jego samotnej duszy. Gdy opowiadał o dzisiejszym świecie był rozgoryczony, głos mu się plątał, wtrącał niemieckie słowa, heimat, ojczyzna, liebe, miłość, leben, żyć, jak życ…? Jego motto to było: Miłość miłość rodzi, pokazał jej nawet list od papieża Benedykta, nosił go jak przepustkę do nieba, glejt na wieczne życie. Rozstali się , odszedł na swoich chwiejnych nogach, w bardzo modnie skrojonym tweedowym garniturze szytym na miarę. Czasem w naszym życiu, gdy jesteśmy na skraju zagubienia, szukamy jakiś martwych prawd mających pomóc w naszym życiu, wtedy pojawiają się pewne osoby, które wydają się zrodzonymi z naszych snów, pragnień. Są tak odarte z realności, z praw materii, z normalnych słów, że od razu rozpoznajemy w nich nasze Anioły spraw codziennych. Kiedyś, jeszcze na studiach, w drodze na zajęcia czuła się bardzo źle. Jej neurasteniczna natura tworzyła ciągle wizje chorób, złego samopoczucia, miała chronicznie depresyjną minę, z którą ją wszyscy kojarzyli. Pojawił się wtedy nagle na drodze stary, bardzo niski, pogarbiony człowiek w ogromnych czerwonych okularach słonecznych, w ręku miał śmieszne pocerowane siatki. Popatrzał wtedy na nią i dziwnym dziecinnym głosem rzekł: Skąd takie cierpienie na twarzy Róży? Jest pani piękna, a życie trwa zbyt krótko, żeby się smucić. Trzeba się uśmiechać codziennie. Ten głos dziecka w zwiędłych ustach starca sprawił, że zadrżała. Zapamiętała go na całe życie. I dziwne, ale w tym miasteczku znała na pamięć wszystkich, jego nie spotkała już nigdy. Kolejny Anioł od uśmiechoterapii. Pan Miriam pojawił się jeszcze dwa razy w jej życiu, w miejscach całkiem przypadkowych ,wybranych przez nią jakimś dziwnym impulsem chwili, idąc gdzieś indziej trafiała akurat tam, wchodziła w jakieś półprzymknięte drzwi, wsiadała do jakiegoś nieznanego autobusu, by po chwili spoglądać mu w oczy i odwzajemniać szelmowsko – filozoficzny uśmiech starca. Przecierała palcami brudną szybę, autobusy sprzyjały głębokim rozmyślaniom, jakby materia wyniszczenia i smrodu przybliżała lepszą stronę naszej leniwej natury, która choćby zmęczona do granic wytrzymałości wciąż jeszcze szukała stymulacji z zewnątrz w postaci migoczących obrazków lub szumu obcych głosów w radio. Ludzie, których spotykam i którzy twierdzą, że nie mają czasu są dla mnie straceni - cierpki sarkazm wylewał się z ust poety. Człowiek zawsze musi mieć trochę czasu dla innego człowieka, człowiek, który twierdzi, że nie ma czasu już „umarł”, nie żyje dla świata tylko dla siebie, niech pani popatrzy na te komórki,, teraz byle kto a ma komórkę, łączy się z wszystkimi i z nikim jednocześnie. Ja nie mogę mieć komórki, mam rozrusznik serce, ja wyczuwam komórkę w odległości 2 metrów, mi serce zaczyna trzepotać, jakby bało się tego nienaturalnego dla człowieka wynalazku. Napisze taka dziewczyna albo taki chłopak smsa i już czuje, że załatwił sobie sprawę uczuć, ma z głowy wyznania, a to taka strata,takie ubóstwo języka. Mogła, ale wcale nie chciała patrzeć na niego jak na zdewociałego starego marudę, który przynudza i narzeka na to zwykle ludziom o schyłku przeszkadza, pęd, pośpiech, dynamizm. Jeśli takie były wyznaczniki starości i zgorzknienia ona już od wielu lat była „stara”, była najstarszą staruszką świata ze swoim pragnieniem ciszy, spokoju i braku ingerencji jakichkolwiek bodźców do jej świata. Opowiadał jej o kompozytorach, kochał muzykę, jak o niej mówił widziała jego twarz jako młodego mężczyzny, zapalonego wewnętrznym światłem duszy. Zamykała oczy i widziała ciemny pokój, oświetlony świeczką, w kącie siedzący mężczyzna przy pianinie grał muzykę Schumana, niespokojną i oddającą całe gnieżdżące się w jego duszy szaleństwo. Nie zimne, wykalkulowane artystyczne szaleństwo, które wielu przywdziewa na twarz niczym białe prześcieradło na pokryte kurzem meble. Nie białe szaleństwo, było to raczej gorące, pulsujące żywiołami i niecierpliwą wyrywającą się z żył tęsknotą. Szaleństwo chore, schizofreniczne, doprowadzające do obłędu i izolacji od pozornie zdrowych, zbyt nieśmiałych na prawdziwość ludzi. Znalazła w końcu swoją bratnią duszę, on także jak ona kochał muzykę Schumana. Gdyby nie minęli się pośród innych epok, zszarzałych kartek albumu życia, słuchaliby razem boskiej dionizyjskiej muzyki trzymając się za ręce i ogrzewając zimne policzki światłem świecy. * Miriam wszedł do biblioteki, na której miał mieć za chwilę wieczorek poetycki z młodzieżą szkolną. Rozwiesił na półce kilka dużych kartek, na których były skserowane jego zdjęcia pochodzące z różnych czasów. Ksero dzieciństwa – zaśmiała się w duchu, wzruszona jego sentymentalnym kultem tych poniszczonych fotografii, jedynych pamiątek jego życia – bał się przynieść oryginałów, są zastrzeżone tylko dla jego oczu. * Kiedy wstała dziś rano czuła atmosferę jakiejś podniosłości, coś takiego jak dzień w dniu Wigilii, gdy robiąc te same czynności co zwykle otaczamy je jeszcze nimbem niezwykłości i najpiękniejsza jest właśnie ta nieokreślona patetyczna nadzieja czekania na kulminację wieczoru. Wyjęła czerwoną jaskrawą szminkę, taką jakiej używały bezwstydne kobiety z obrazów Toulouse – Lautreca, może będzie zbyt wyzywająca, zawahała się…Przeważnie jej makijaż był naturalny, zero wampowatości, prowokacji, najwyżej jasna perłowa szminka, maźnięcie długich rzęs tuszem. Dzisiaj miała jednak ochotę na ostrą czerwień, w której jej wydatne usta będą widoczne nawet z końca sali.
  14. Naprawdę dziękuję, myslę,że każdy z nas, twórca potrzebuje czasem takich słów "na tak", gdy wyczerpią się zapasy wiary i brak pomysłu czy coś ma sens, dlatego dzięki każdemu za parę dobrych słów,,,,może wystarczą by tekst płynął dalej
  15. Proszę tylko o jedno pierwsze wrażenie po moim tekście, pisać dalej czy nie pisać? Dzięki
  16. Pustynna droga z Vegas do nikąd Jakieś miejsce lepsze od tego, w którym byłeś Automat do kawy wymagający naprawy Mała kawiarnia zaraz za zakrętem Wołam Cię Czy mnie słyszysz? Wołam Cię Gorący suchy wiatr przewiewa przeze mnie na wskroś Dziecko płacze i nie może spać Ale oboje wiemy, że nadchodzi zmiana Zbliża się słodkie oswobodzenie Wołam Cię Czy mnie słyszysz? Wołam Cię Jeff Buckley Wołam Cię Ostatni anioł . Ostatni dzień zmierzchu lata. Naszego lata, które przeminęło bez wzruszenia, tak stanowczo i bez emocji, że okazało się najchłodniejszą porą roku. Porą przenikania się błękitu sierpniowego, zmęczonego już nieba i melanżu utkanych wrzosami długich splotów włosów. Czas stapiania się w jedno parującego ciepła ziemi i chłodu nocy, która zabijała nadzieję na światłość i lekkość przyszłych dni. Zapowiedź melancholii jesieni, unoszącej się wraz z szarymi polnymi mgłami. Pejzaż współgrał z naturą ludzi, zamykającymi się już w mieszkaniach, uciekającymi od spotkania z naturą do świata seriali i śmiesznych nieludzkich mikrodramatów. Wracała powoli swoją ulubioną i znajomą drogą przez park. Znała po kolei każdy fragment ścieżki, każdy kamień opowiadał jej swoją własną opowieść, w szumie każdego z drzew słyszała inną pieśń. Tylko w czasie tej krótkiej drogi do domu z pracy potrafiła poczuć się sobą naprawdę, czystą i niezagubioną pośród szumu powszedniości, pośród polifonii cudzych głosów, mówiących jej ustami. Wiedziała wtedy i miała pewność, że chce malować, że do tego stworzył ją Bóg, czy też energia Wszechświata, podświadomość wydawała się być wtedy przyjazną siłą, ukierunkowującą jej życie w jednoznaczną stronę. Nigdy nie chciała umieszczać swojej osoby w sztywnych ramach, choćby te ramy były ozdobione najcenniejszymi klejnotami, złotem, prawdziwym skarbem było to, kim chce być, a nie jaki jest logiczny cel jej życia i trwania tu na Ziemii. * Podróż do Twoich palców, rozwartych na tle ciemnej nocy, jest podróżą po bezkres, po koniec świata, po wieczność. Droga po Twojej głowie, po hebanowych lśniących włosach rozkoszą niebiańską. Księżyce w Twoich oczach płoną seledynowo, narodziły się po to by mnie zgubić, obudzić we mnie lawę stygnącego szaleństwa. * Wystukiwanie niecierpliwymi palcami po klawiaturze, codzienna komputerowa mantra, nadzieja czająca się za każdą literą. Diabelskie sztuczki, powiedzieliby ludzie minionych epok, którzy poznawali się w sposób dany przez Boga i naturę, zdając się na układ okoliczności , przypadek rządzący bez wątpienia naszym życiem najlepiej, perfekcyjnie wybierając każdemu miejsce i czas wydarzeń, najbardziej dla niego pasujących. Okrucieństwo przypadku nie zna miary, planujemy coś po to , by za chwilę zbierać owoce naszych starań i nagle okazuje się, że wszystko to nie miało sensu. Misternie budowana wieża pragnień zostaje zdmuchnięta najlżejszym podmuchem rozkapryszonych ust dziecka – przypadku. Nie wiedziała dlaczego napisała właśnie do niego, była to jakaś pozornie przypadkowa automatyczna czynność, zupełnie bez przekonania i bez sensu,wydająca się nie prowadzić donikąd, a już na pewno nie do linii, na której spotykają się jakieś dwa serca. Tam, gdzie spotkają się nasze przezroczyste dusze, tak spragnione już wyobraźnią, która ciągle nieudolnie próbowała nas narysować . Najpierw wieczorem usiadła pod oknem na parapecie, w dłoniach pieściła swój stary, odrapany, ale magiczny kubek. Miał narysowaną żółto – złotą runę Jera, która wiązała się z odchodzeniem i przychodzeniem, z cyklicznością zapewniającą światu spokój i sprawiedliwość, wszak wszyscy jej podlegali niczym średniowiecznemu „danse macabre”, splątani pragnieniami grzesznicy, których jedynym ukojeniem jest nieuchronność czasu. Lubiła tak siedzieć w ciemności, opierać się o białą ramę okna i wpatrywać się w milion gwiazd, cieszyło ją , że widzi je mimo,że one jeszcze tak naprawdę nie istniały. Zawierało to jakąś nadzieję na dogonienie samej siebie w przyszłości, ujrzenie swojego przeznaczenia w innej postaci i innych czasach. Mogę nawet być migoczącą abstrakcyjną gwiazdą, chłodną, nie znającą uczuć, emocji. Gwiazdą z ostygłym sercem, ale za to inspirującą innych do odczuwania „nieziemskich” stanów… Patrzyła na runę Jera, dwa identyczne znaki z połączonych ze sobą kresek, ostre nachodzące na siebie symbolizujące obfitość: Rok jest radością dla ludzi, Gdy Frey, pan nieba Czyni ziemię płodną jasność dając bogatym i biednym. Potrafiła tak odpływać od samej siebie, od swego egocentryzmu, medytując czuć się częścią Wszechświata. Tak bardzo pragnęła go zobaczyć, płynące cienie tysiącami okrętów na jego twarzy. Zimna jesień nadeszła kontrastem po ciepłym, przytulnym wrześniu wprawiając ludzi w zbiorową migrenę. Uciekała jak najszybciej po pracy do domu, z ulgą czuła jak zaczyna dopiero prawdziwy dzień po wejściu do mieszkania, w którym polubiła nawet nie dający się ogarnąć chaos i nieporządek. To twórczy nieład, dominacja mojej artystycznej osobowości nad pedantyczną naturą powszednich śmiertelników – drwiła z samej z siebie. Przypływ serotoniny powodowała jeszcze filiżanka gęstej i parującej czekolady, azteckiego nektaru, podobno afrodyzjaku, zaspokajającego samotność kobiety w swoim pokoju marzeń przed migoczącym ekranem swojego elektronicznego przyjaciela. Jego bogate i ciepłe wnętrze zawierało nawet więcej niż mógł oferować najlepszy przyjaciel, zawsze niezawodnie i znosząc jej wszystkie humory, chwile rozpaczy, gdy krzyczała ze złości do niewidzialnych wrogów, smutku hipnotyzującej ją całkowicie czarną zasłoną depresji, był zawsze obok, czekał na jej emocje. Oboje tworzyli więc symbiotyczny związek, on zależał od jej decyzji, klikniecie klawiszem On było aktem stwórczym, ona była jego demiurgiem, uśpienie maszyny było jej śmiercią zarazem. Deus ex machina materializował się w tym srebrnym, opływowym kształcie kryjącym w sobie mikroorganizmy, miniaturowe żyłki – kabelki , przez które płynęła metaliczna krew, krew ogrzewająca także jej zziębnięte palce. Na imię miał Zoran i kiedy popatrzał na nią po raz pierwszy oczami przyszłych granatowych bezsennych nocy wiedziała, że stała się już jego kochanką i wasalką terytoriów jego uśmiechu. Przyszła na pierwsze spotkanie z nim w zielonej sukience, najbardziej mglistej i lekkiej jaką miała, przebijały przez jej woal tęczowe odcienie jej odczuć, ulotne błękity niepewności, delikatne purpurowe nitki namiętności, biel powściągliwości, szarość smutku, kiedy jeszcze była samotna, dopóki nie wkroczył w jej świat, tak by miała dla kogo ubierać swoją ulubioną sukienkę. Poszli na łąkę, na której kochali się spontanicznie jak bawiące się od razu bez zbędnego zapoznawania dzieci, na rdzawo – brunatnym mchu zostawili ubrania i ponury głos rozsądku, zakazującego oddawać się władzy id, zachłannej biologii ciał. Zbliżali się do siebie i oddalali, wiedząc, że czekanie, kiedy się już wie, że nie będzie nadaremne staje się niespokojną burzą nad ciemnym morzem, kiedy czujemy trwogę i dreszcze przerażenia, które nas fascynuje. Przeżyłam kiedyś takie czekanie…Pojechaliśmy kiedyś z przyjaciółmi na wakacyjny tramping do Bułgarii, jakoś tak magnetycznie jeździliśmy wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego, które nie przypominało wcale innych wybrzeży innych mórz, znanych nam z plażowo – gofrowej turystyki śmierdzących makrelami i dorszami promenad, z obowiązkową budką „Tanie książki”. Ich poznanie było niespodziewane jak pierwszy dzień jesieni.
  17. lęk wstyd kompleks nie istnieją w majlu mogłabym wyznać Ci miłość i po chwili zabić ją backspacem so easy pełna pożądania jestem spacja artykułuję uczucie zadowolenia enter z Tobą mogłabym do bram raju delete na zawsze razem forever together enter
  18. Hej Stefan,dzięki:) mam problem z ostatnim wersem, poszukam czegos mniej banalnego Wałbrzych inspiruje do pisania bardzo, melancholia na kazdym kroku:) pa
  19. poeta Krzysztof Kamil napisał wiersz o miłości ósmego września 1942 roku, jak on mógł gdy poeta Rafał włożył głowę do piecyka pokochano smród i brzydotę poeta Andrzej szyderca małomiasteczkowy podobno utonął w wannie miał własne pióro i okulary potrafił marzyć od 8 do 16 z przerwą na kawę jak ja mam pisać wolę zachować poprawną biografię
  20. hej, dla mnie świetne, zaskakująca puenta, taki dramatyzm i uzwyklenie jednoczesnie, brawo!
  21. naucz mnie świata prosisz musiałby nie istnieć w mądrych ustach filozofa łatwiej pojąć abstrakcję której nikt nie widzi niż małe głupstwa dzieci i ptaków zabawy dorosłych o poranku w słowie i piśmie nie nauczę Cię świata kochanie musiałabym perfidnie skłamać
  22. dzięki za odczytanie mojej impresji:) Tak Pancolek zgadzam się, w drugiej części poleciałam banalem, ale widzę,że czujesz klimat "innej"wrażliwości Dziewuszka, życzę Ci słodkiej nadzieii całe życie!!!
  23. pożądam Cię w starej skórzanej kurtce siedzącego na kamieniu zabijasz chwile paląc tanie papierosy strzepujesz niedbale pyłek mojej czułości odprowadzasz mnie na przystanek nie umiesz rozstać się na dobre wsiadasz za mną, kasujesz bilet jak pocałunek potem wędrujemy wąską leśną dróżką prosto do gwiazd nad źródełkiem wyznajesz mi miłość z nurtem wody odpływa strach świta nadzieja pod kioskiem kolejka, wstaje nowy dzień
  24. Dziękuję, cieszę się,że wywołałam ciepłe skojarzenia u kobietki i u mężczyzny zarazem:) Pozdrawiam ślicznie Najpiękniejsza jest poezja Pawlikowskiej Jasnorzewskiej:)
  25. czarna ćma w konturach okna nie boi się nocnego miasta wieczorem mam japońskie sny drżą w przyćmionym świetle lampy czerwone wargi gotowe zakwitnąć blada skóra zawsze pragnąca dotyku opowiem Ci o czarnych znakach napisanych na niebie popatrz jak pięknie jesteśmy oboje szarzy w mroku milczący jak koty
×
×
  • Dodaj nową pozycję...