Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marta.LŚ

Użytkownicy
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Marta.LŚ

  1. na skroniach zaciskają się kleszcze w głowie słychać tępe uderzenia tam tamów z głębin nadciąga lęk ma smak metalu i zapach zranionego drzewa za oknem stygnie asfalt kropla po kropli gaśnie niebo drżącą ręką strząsam wspomnienia chwiejną stopą dotykam dna źrenic(ą) zamgloną szukam jasnych kwiatów na wytrawionej łące czarna dziura jaskiniowy umysł zaczyna współgrać z umysłem świadomym wiruję bez bólu oplata mnie kokon bogatych snów przędzą marzeń malowideł na szkle umrzemy wszyscy co za szczęście mieć alabastrową cerę podkrążone oczy rysy w kącikach ust lustro
  2. czysta ciemność poprzetykana dalekimi światłami gwiazd majaczyła sennie za ścianą dusznego kwadratu brzęk naczyń przypominał metaliczne odgłosy narzędzi chirurgicznych tam biesiadnicy wznosili kolejny toast za panie piranie i ostrą jazdę otwarłam okno przestrzeń zamknięta w białym domu bez klamek rozsypała na rzęsach kłujące iskierki wielki dzban z powietrzem odwrócony do góry dnem zamknął mi oddech w piersiach, chciał białym kaftanem związać oczy ufne w zieloność w górze księżyc przecinał skalne trójkąty ostrym światłem. gdzieś z dołu dochodziło szamańskie ujadanie psów motały noc chciałam to zapamiętać zapisać nim roztrzaskam się w białej pustce chłód przenikał ciało stałam odkryta i nie potrafiłam zmarznąć wypełnił mnie ocean ckliwej miłości lazurowej jak jarmarczne malowidła ze świętymi scałował zimne fale rozgrzał aż zaczęłam rozpuszczać się w swojej wilgoci topnieć wpatrywałam się w niebo dalekim spojrzeniem zachłannie spijałam śmiech z dna filiżanki
  3. rozdwojona wydana na pastwę urojonego wiatru krążę jak liść wśród i pomiędzy innymi ulice wykoślawiły się od nadmiaru domy zmalały do wielkości czekoladek ustawiam je z niesmakiem na krawędzi źrenic wirują ciała ulicznych nieznajomych jak roziskrzone skrzydła ćmy pod sztucznym półksiężycem rozpylają korzenne mgły kardamon gorczycę czarny pieprz łzy najlżejszy powiew sam jego oddech splata napięte nerwy jakby chciał zasznurować nam buty usta zamykam powieki zaczynam się na krawędzi ciszy w lęku przed niejasnością
  4. szmer tajemnicy niczym szept prawdy myszkuje w opadłych liściach pod skórą dawno uśpione słońce zatknięte drzazgą na dłoni idę zagłuszyć krzyk w oparach i szelestach oddycham zapachem krwi lodowaty dotyk materiału przenika aż do duszy zmienia mnie w kameleona dziwnych obaw
  5. znów mamy zmierzch chłodny mglisty i niewzruszony jak pozująca malarzowi kobieta ubrana w szary płaszcz rozbierz mnie w powietrzu usypiający smutek nadchodzącej zimy kołysze się na wszystkie strony przypadków na pewno śpisz już oddalony od szaleństwa na tyle że nie musisz drżeć ja zawracam stary kasztan na drodze jest jak wysoki kościół ramiona jego z trudem unoszą modlącej się ciszy nadmiar bierzcie i jedzcie mój czas splatam ręce wilgotne liście w zgniłej trawie szukam nienazwanego szorstkim językiem pomiędzy drżące od chłodu usta pozwalam błądzić oczom kamienne schody zegar wąska jak kanał aleja przedłużająca niebo aż do punktu gdzie długi cień znalazł schronienie unoszę dłoń oddala się zaciera w końcu znika a dłoń ta sama ta sama gładkość i chłód kasztanowego naskórka tak samo pnie się do góry droga powrotna ze znajomymi uliczkami narożnikami bramami ten sam tok myśli rozedrgane ciepłem poszarpanego oddechu znalazłam kasztana znalazłam kasztana niosę go na dnie kieszeni
×
×
  • Dodaj nową pozycję...