czysta ciemność poprzetykana dalekimi światłami
gwiazd majaczyła sennie za ścianą dusznego
kwadratu brzęk naczyń przypominał metaliczne
odgłosy narzędzi chirurgicznych tam biesiadnicy
wznosili kolejny toast za panie piranie i ostrą jazdę
otwarłam okno przestrzeń zamknięta w białym
domu bez klamek rozsypała na rzęsach kłujące
iskierki wielki dzban z powietrzem odwrócony
do góry dnem zamknął mi oddech w piersiach,
chciał białym kaftanem związać oczy ufne w zieloność
w górze księżyc przecinał skalne trójkąty ostrym
światłem. gdzieś z dołu dochodziło szamańskie
ujadanie psów motały noc chciałam to zapamiętać
zapisać nim roztrzaskam się w białej pustce chłód
przenikał ciało stałam odkryta i nie potrafiłam zmarznąć
wypełnił mnie ocean ckliwej miłości lazurowej jak
jarmarczne malowidła ze świętymi scałował zimne
fale rozgrzał aż zaczęłam rozpuszczać się w swojej
wilgoci topnieć wpatrywałam się w niebo dalekim
spojrzeniem zachłannie spijałam śmiech z dna filiżanki