Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Łukasz,_Tczew

Użytkownicy
  • Postów

    35
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Łukasz,_Tczew

  1. Podobieństwo do osób i zdarzeń jest oczywiście przypadkowe. Bohaterowie są zmyśleni, nigdy się nie narodzili, nigdy też się nie narodzą. Przedwiośnie 7 marca. Szarobure słone śniegi stopniały odkrywając prawdę o tym co zapomniane, prawdę o miejscach, przedmiotach i ludziach. Już nie jest wszystko brudnobiałe, jest już czerwień i fiolet, i odcienie niebieskiego. Zbudziły sie tego poranka uśpione muchy i zaczęły bzyczeć, kotom zachciało się seksu, a i bocian Zenon, jedyny bocian w mieście przedwcześnie wylądował na swoim dachu znużony daleką podróżą. Zenon nie miał jednej nogi. Śmiesznie wyglądał. Nie pojawiły się jeszcze pączki na drzewach i raczej się w trakcie tej bajki nie pojawią. Nie zdąży też zakwitnąć pachnąca świeżością trawa. Słońce wzeszło i zajdzie, by wzejść na nowo, z zatrważającą obojętnością na bieg zdarzeń, jak zawsze. Miasto X Nizinnie położone, 60 tysięcy mieszkańców, we większości biali niewolnicy. Zmyślona tradycja, zmyślone obyczaje, zmyślone święta i obrządki. Budynki stare i budynki nowe, jedne szare, inne kolorowe, odrestaurowane jak to w 60-cio tysięcznych miastach bywa. Skrzyżowania i ronda, ulice zawiłe, którymi ciężko uciec stąd nawet najszybszym z aut. PKP - Polskie Koleje Pato - są. W mieście X są zakłady pracy, przychodnie lekarskie, kościoły i knajpy. Mieszkańcy mówią, że w mieście X jest też Bóg, ale nikt nie doświadczył jeszcze jego obecności.Władza nie ma problemu z szerzącym sie w mieście wandalizmem, nie ma problemu z narkomanią czy prostytucją wśród młodzieży. Władza nie ma problemu. Z rzadka zdarzają sie zabójstwa czy gwałty. Ludzie pracują, rodziny wychowują dzieci w szacunku do tradycji i starszych. Dzieci się uczą, chodzą do szkoły, by być lepsze i by kiedyś być kimś. Czasem, ale tylko czasem dzieci wagarują, palą papierosy i popełniają samobójstwa. Ludzie kilka razy do roku spotykają się na piknikach, by pogadać, poplotkować, wypić piwo, posłuchać koncertu kogoś z telewizji. Ludzie rodzą się, żyją i umierają i nigdzie już potem nie idą, bo TAM niczego już nie ma. Mama Izolda Miała dzieci i dom z czerwoną dachówką na dachu. W domu były okna do mycia, dywany do prania, meble do odkurzania, telewizor z serialami i ledwo żywe życie. Za płotem byli sąsiedzi, rodzina i obcy ludzie. Męża nie miała, bo był w pracy. Synowie wracali ze szkół, jedli, potem odkrywali uroki miasta X, a uroków jest co nie miara. Pato-mama miała na imię Izolda i miała 40 lat. Nie warto pisać o jej wyglądzie, nie warto pisać o jej osobowości ani o jej uczuciach. Izolda wstawała rano, nie odpalała papierosa, bo nie paliła. Włączała za to radio by posłuchać muzyki, szła zwykle na zakupy, posprzątała. Potem coś zjadła i wypiła kawę, która jej bardzo smakowała. Najstarszy syn Izoldy wrócił ze szkoły. Podała mu obiad i sparzyła herbatę zieloną. Pocałował ją w usta, dotknął jej piersi, zadarł niebieską sukienkę, zsunął majtki. Odpiął spodnie i wziął mamę na kuchennym stole. Kilkadziesiąt sekund było trzeba jemu i jej do pełnego rozładowania. Znów ją pocałował i wyszedł, a wieczorem mieli przyjść goście. Izolda przygotowała jabłecznik, choć wyszedł trochę ciapowaty, otworzyła butelkę słodkiego alkoholu. Wieczorem dzwonek do drzwi, ponieważ przyszli goście. Zjedli jabłecznik, wypili kawę, wypili też słodki trunek, ciężki i mocny jak cholera. To był miły wieczór, bo wszyscy opowiadali dowcipy zasłyszane w swoich środowiskach. Tylko gwiazdy na niebie tego wieczoru były jakieś niespokojne, spadały jedna za drugą, aż niebo zrobiło się zupełnie bezgwiezdne. Nikt nie zauważył tego niecodziennego zjawiska i nie padło żadne życzenie. Goście wezwali taksówkę i pojechali do domu, a Izolda poszła spać. Spała długo płytkim snem i nic jej się nie śniło. 21 lutego się obudziła. Spojrzała w lustro, znała tę kobietę która w nim była. Były bardzo do siebie podobne, prawie identyczne. Wzięła taboret, postawiła przed tym lustrem, weszły na niego, zadarły rękawy, zamknęły na chwilę oczy, łza po cichu spłynęła po policzku, ale tylko u tej w lustrze. Przypomniały sobie znany wierszyk, a szło to tak: Pół metra nad podłogą dosięgniesz bram nieba, stań na taborecie, tyle tylko trzeba pół metra nad podłogą barwy się zmienią, czerń stanie się bielą, a czerwień zielenią, pół metra nad podłogą pożegnasz sztab wrogów pół metra nad podłogą podasz rękę bogu i spojrzysz z taboretu na kłęby kurzu w kątach i wrócisz na ziemię, ktoś tu musi sprzątać. Izolda umyła okna, choć to głupie i niezdrowe w lutym. Stała na taborecie, psikała płynem w sprayu, smarowała szmatą. Jedno za drugim i kolejne i następne, a było ich w domu dwanaście. Patrzyła w te okna, ale poza taflą szkła nie widziała nic, jakby dom był w czymś czego nie ma. Przed sobą czuła chłód szkła i zimy i całego świata, za sobą przestrzeń, pod sobą chwiejny taboret. Potem pościerała kurze i umyła podłogi. Zjadła kilka kromek chleba, wypiła herbatę, poszła na badania. Z badań wynikało, że wkrótce znów zostanie mamą. Wróciła do domu, podała dzieciom obiad i napiła sie kawy, która jej bardzo smakowała. Dyrektorka Izolda Siała postrach w otoczeniu. Bały się jej dzieci, bali się jej dorośli, drzewa i zwierzęta. Bali się jej lokalni monarchowie i kler. Jeździła czerwona karetą, nosiła czerwone buty na wysokim obcasie, miała czerwone oczy i czerwona kropla krwi nieraz spływała jej z czerwonych ust. Zarządzała INSTYTUCJĄ. INSTYTUCJA jest potrzebna w mieście X, bo w każdym innym mieście też jest. Dyrektorka miała na imię Izolda. Przyjeżdżała po ósmej każdego roboczego dnia i zaczynała dzień od kawy i zarządzenia. To zarządziła, że mimo wtorku jest poniedziałek, to, że trzeba kogoś zniszczyć psychicznie, czasem zarządziła tygodniowy bal, na którym wszyscy musieli się dobrze bawić. Wódka finansowana była z budżetu miasta. Mijały dziesiątki lat jej rządów, ona się nie starzała. Gdy zdarzyła jej się zmarszczka czy siwy włos, wydawała zarządzenie, że tego nie ma. O ludzi dbała, karmiła ich, dawała na czynsz, a dzieci z rodzin alkoholików umieszczała w przedszkolach, by nie patrzyły na to pato. Izolda miała grubą córkę, którą kochała, mimo, że była gruba i syna, który popełnił mezalians. Izolda przyjechała do pracy, kawa czekała. Sterta papierów zalegała na biurku, wnioski, skargi, prośby. Myślała nad zarządzeniem, które zrobi dobrze zmęczonym ludziom, myślała długo i wymyśliła. Kazała spisać zarządzenie sekretarce, dała pod analizę prawnikowi, a potem do działu planowania, a potem do działu realizacji pierwotnej, by ostatecznie zarządzenie znalazło sie na biurku zastępcy kierownika działu realizacji ostatecznej. Tak też ostateczna treść zarządzenia po wielu poprawkach brzmiała: "Zarządzam, że trzeba śpiewać song radości. Do odwołania. Song w załączeniu. zał 1. song radości Choć na dworze mrozi mroźny mróz mi jest wesoło ole choć wyrżnięto stado białych kóz mi jest wesoło och jak mi wesoło choć masakra wkoło weź weź weź mnie za rękę mi jest wesoło ole wyj jak ja tę piosenkę mi jest wesoło och jak mi wesoło choć masakra wkoło" Ludzie prości i pogięci śpiewali song radości. Trafił on na pierwsze miejsce lokalnej listy przebojów, śpiewany był na mszach czarnych i białych. Dzieci w szkołach śpiewały, a nauka szła w las. W zakładach pracy pracownicy śpiewali w przerwach śniadaniowych, nie jedząc. W klubach i pubach brzmiał z głośników, a ludzie podkładali murmurando. Nie było drugiego tak rozśpiewanego miasta w Polsce. Wycieczki zagraniczne przyjeżdżały i wyjeżdżały zszokowane wybuchem radości tubylców. Sprawą zainteresowała się prasa ogólnopolska i urząd wojewódzki. Dyrektorka Izolda akurat brała udział w konkursie o nagrodę za szczególne zasługi dla kraju z melodią "songu radości" na krwistoczerwonych ustach i nic nie mogło jej nagrody tej odebrać. Coś jednak zaczęło sie psuć. Ludzie od tego śpiewania zaczęli trafiać do szpitali z objawami choroby popromiennej, - wymioty, gorączka, majaczenie. Zorganizowaną grupkę emerytów i rencistów zatrzymano na granicy miasta, całkiem nagiach, próbujących zbiec pod osłoną pobłażliwej nocy. Lekarze podśpiewując znaną melodię próbowali leczyć chorych, bezskutecznie. Tym co nie śpiewali Straż Miejska wlepiała mandaty, bardziej opornych zamykano na 2 tygodnie do cel. 22 lutego Dyrektorka Izolda odebrała wyróżnienie za inicjatywę roku ze łzami w czerwonych oczach. Zanuciła radośnie och jak mi wesoło, choć masakra wkoło i zaczęła myśleć nad nowym, spektakularnym zarządzeniem. Poprzednie unieważniła. Lanser Łukasz Miał na imię Łukasz, kochał trampki i kapelusze. Miał mamę i tatę, którzy mu czasem kupowali trampki i kapelusze. Miał dom i stany depresyjne w tym domu. Tylko trampki dawały mu poczucie wolności, tylko kapelusz sprawiał, że czuł się kimś. Gdy opuszczał cztery ściany, czuł się wolnym kimś. Bujał się od lanserni do lanserni i błyszczał. Ludzie spoglądali na niego od stóp w trapkach po głowę w kapeluszu i zdawali sie mówić "dziękujemy Ci, że jesteś tu". Raczył brać od życia co najlepszego życie mu dawało. To pocałunek od niebrzydkiej blondi to piwo przez kumpla z liceum postawione. Raz nawet trafił sporo w loterii. Co kupił? Rodzicom kupił zagraniczną wycieczkę. W środowy lutowy poranek zbudził się, zjadł coś i poszedł do szkoły. Nie uśmiechnął się do nikogo po drodze. Niebo poszarzało nad rondem kapelusza, choć nie było jeszcze południa, psy bezdomne uklękły na jedno kolano przed nią. Miała 33 lata i na imię Beata, zmierzała do pierwszego LO, gdzie uczy sie lanser Łukasz. Była kimś i była wolna. Była nową nauczycielką, w następstwie starej, która słusznie umarła. Nie znała sprzeciwu, inteligentna i piękna. Miała trampki i kapelusz na sobie. Weszła na lekcje, Łukasz wymiękł. Poczuł się źle. On kapelusz w klasie musiał zdjąć, ona nie. Poczuł, że musi się napić. Wieczorem poszedł do lanserii na lans i picie. I była tam Beata w trampkach i kapeluszu. Obdarzyła go uśmiechem w stylu - pij mały pij, nikomu nie powiem. Postanowił ją zniszczyć, odbarwić, zrobić z niej szarą idiotkę, jakich to miasto nosi na pęczki. A ona tylko spoglądała na niego spod kapelusza, z zawadiackim uśmiechem. Następny dzień przywitał Łukasza depresją. Poszedł na wagary, chodził po mieście. Następny dzień podobnie, następny podobnie, nastepny podobnie. W sobotę był psychicznym wrakiem. Sprostytuował się, pojechał na zakupy do galerii. Kupił sobie nowy kapelusz kolejny i kolejne nowe trampki. Wymyślił sobie, że umówi się z Panią Beatą i powie jej, że jak nie odejdzie z jego życia to ją potnie. Powiedział to po lekcji. A ona tylko spojrzała na niego spod kapelusza, z zawadiackim uśmiechem. I wtedy błyszczała jeszcze bardziej niż zwykle, bardziej niż on kiedykolwiek. Chciał ją pociąć, ale zabrali mu myśliwski nóż, postawili go przed sądem i dali karę w zawieszeniu. Chciał przestać chodzić do szkoły ale kurator mu nakazał chodzić, chciał się zabić ale mu nie wyszło, chciał się zapić ale zwymiotował. Przeglądał sie w lustrze godzinami, raz po raz zmieniał kapelusze, trampki, twarze, osobowości. Tylko to przeświadczenie paskudne, tylko to, na kogo oni patrzą. Kogo podziwiają? Kto jest, a kto zbladł. Mama zapraszała go na obiad, jadł - nic nie miał do stracenia, ojciec wziął go na ryby - też pojechał. Zaczął obdarzać ludzi płytkimi uśmiechami. Zaczął przykładać się do zadań domowych i uczyć do matury. Zaczął spotykać się z dziewczyną z dobrej, porządnej rodziny. Całowali się często i jeździli do kina. Imprezował nadal, nadal w kapeluszu i trampkach. I zawsze gdzieś w pobliżu była Beata. Raz nawet zdradził swoją dziewczynę z dobrej porządnej rodziny z Panią Beatą, ale po pijaku, a po pijaku się nie liczy. Beata wybaczyła mu próbę jej okaleczenia, uśmiechała się do niego na lekcjach i zawyżała oceny. Może nawet go trochę kochała. On zaczynał ją tolerować, bo przywykł. 23 lutego Beata zginęła w aucie, brawurowo wyprzedzając przez podwójną ciągłą, wracając wstawiona z lanserni. Łukasz poczuł się wolny i znów był kimś. Dziewczynę z dobrej, porządnej rodziny rzecz jasna rzucił. Babcia Izolda Nie mogła spać za długo, coś ją wyrywało przed świtem z łóżka. Choć zdrowa jak ryba, od czwartej rano odczuwała ucisk w klatce piersiowej, drętwiały jej kończyny, męczył kaszel, stawy zastygały w cierpkim bólu. W takim układzie o ósmej już mogłaby nie żyć. Ale na szczęście wiedziała jak nie dopuścić do rychłego zgonu. Zrywała się postękując, pojękując, klnąc po cichu, jak najciszej, by Najwyższego nie zawieść. Ubierała na siebie palto szare, chyba jeszcze z PRL, buty na klamrę i tup tup tup po schodach Izolda zmierzała po alk. O siódmej już była po 100 gramach i to do południa wystarczyło. Trzeba przecież obiad przygotować dla wnuczki, co ze szkoły wraca. Dziewczynka 12 letnia -Zuzanna , zdolna i pracowita, brak mamy i taty, brak prawdziwych przyjaciół. Zuzanna uczyła się gry na akordeonie, jaki jej pozostał jeszcze po dziadku, gdy ten uciekł od babci w poszukiwaniu miłości w NRD. Babcia Izolda uściskiem witała się z wnuczką, podawała jej zupę, to pomidorową, to krupnik, czasem grzybową. W niedziele były kartofle, kotlet i kompot agrestowy. Zuzia robiła lekcje po południu, wieczorami razem oglądały seriale. Gdy Zuzia łapała za akordeon i grała, a babcia była pijana wychodziły im niesamowite arie i improwizacje. Było miło. Czasem było mniej wesoło, gdy babcię głowa bolała, Zuzia musiała wtedy wychodzić z akordeonem do piwnicy. Czasem było jeszcze bardziej niewesoło. 24 lutego, jeszcze zima mroziła, Zuzia wróciła ze szkoły. Nie było obiadu, nie było babci. Zuzia nie przejęła się tym bardzo, tylko trochę. Odrobiła lekcje, dojadła czego nie zjadła w szkole, napiła się mleka. Umyła okno na korytarzu, bo gołębie zasrały je niemiłosiernie. Zaczęło zmierzchać. Włączyła TVP2. Czekała. Późniejszym wieczorem wyszła na miasto, poszukać swojej kochanej babci. Zapukała do Kozikowej spod trójki, ta nie widziała babci, zapukała do Mariana Romantycznego z klatki B, który babcię Izoldę na "telewizję" niegdyś zapraszał, nie widział. Poszła do sklepu, który Izoldę w wódkę uposaża, owszem była tam, ale to rano było i kupiła niewiele. Zuzia poszła na drugi koniec miasta, do Najlepszej Koleżanki babci, jeszcze z lat gdy obie były młode i potrafiły kochać mężczyzn. Zbliżała się północ, szadź uśpiła wszystkie nocne upiory, było na ulicach cicho i bezpiecznie. W oknie paliło się światło, przeszła przez obskurną klatkę schodową, obdartą z tynku i marzeń, zapukała. Drzwi otworzył mężczyzna w średnim wieku, uśmiechnięty, zadbany, pijany. Izolda jest - odpowiedział - ale i tak nie podejdzie. Stara, śmierdząca, pijana Izoldzia spała wtulona w Najlepszą Koleżankę i śniła sny jakich w jej wieku nie wypada snić. Śniła o tym, że jest oceanem, który może wszystko, że to ją się kocha i to jej się trzeba bać. Że jest tak samo piękna i silna mimo upływu lat, setek lat, milionów lat. Zuzanna się uspokoiła, znalazła babcię, a babcia była szczęśliwa. To ja już pójdę, jutro po szkole przyjdę po nią, jakieś śniadanie zjedzcie rano - powiedziała do mężczyzny uśmiechniętego, zadbanego, pijanego. Wyglądał na nauczyciela historii, rozwodnika, lub artystę lub oszusta. Zostajesz dziewczyno, nie puszczę cię samej w noc - odpowiedział płynnie, choć stanowczo, przekluczył drzwi, klucz schował do wewnętrznej kieszeni marynarki i dotknął Zuzi w sposób w jaki nie powinien dotknąć dwunastolatki, potem spali razem. Z całej czwórki Zuzia wstała pierwsza. Usiadła na krawędzi łóżka gdzie spała śmierdząca babcia i pogłaskała ją po starej głowie. Babcia otworzyła stare, bezbarwne oczy. Kocham cię wnusiu - powiedziała. Uciekinier Łukasz Proszę proszę puszczam przodem tych bez snów, puszczam przodem złych, bezczelnych tych spragnionych i tych dwóch. Proszę, proszę, pan bez marzeń w kapeluszu smutnych lat, Pani, której nikt nie ukradł sensu, pan z pamięcią, pan bez wad. Panią puszczę co się boi, że nikt do niej nie zapuka Pana, co za dużo wypił i coś zgubił, teraz szuka. Książąt w świetnych limuzynach i złodziei, i kuzyna puszczę przodem A ja, a ja z głodem, a ja z chłodem z niespalonym papierosem, z prawie trzeźwym prawie losem pośród jezior się położę, spojrzę w niebo, ręce wzniosę zasnę twardo na sto lat a jak zasnę zniknie świat. Tak sobie nucił 17letni Łukasz gdy skręcał w uliczkę bez wyjścia. Lubił to. Uliczka zawsze wyglądała jak on chciał. Mógł w środku dnia ogarniać ją piekielny mrok, a w zakamarkach kolczastych krzewów mogły czaić się drapieżne ślepe koty, głodne krwi. Mogła być promienna, ultrafioletowa, mogła być spowita mgłami, mogła być ozdobiona kamiennymi twarzami zmarłych amerykańskich aktorów. Co tylko chciał, miał. Uliczka zawsze zaczynała się tam, gdzie zaczynać się miała szkoła. Ósma rano, dzwonek na lekcje, Łukasz w swojej uliczce. I tak trwał cały dzień, czasem kilka. Łukasz nie był ani narkomanem, ani alkoholikiem. Czasem spalił skręta, od wódki stronił. Był marzycielem. Brał kartki, szkicował świat, niby prawdziwy, niby patologiczny świat. Rysował chorych ludzi i brzydkie, grube dziewczyny. Rysował ruiny, a na zgliszczach samotne dzieci. Szkicował oczy, w których było więcej życia niż w życiu. Szkicował ręce, dłonie, które zdawały się mieć na tyle siły, by przebudować świat, choć należały do starca. Kreślił rysy nóg, zdolnych przejść przez piekło. Łukasza nie interesowali ludzie, kariera czy TopTrendy. Interesowała go uliczka bez wyjścia i choć wiedział, że donikąd go nie zaprowadzi, tylko czekał, by w nią wejść. Problemy się piętrzyły, bagno w szkole i bagno w domu, bagno w sercu i w myślach. Potworna samotność i nikogo, z kim warto rozmawiać. I tylko ucieczka w uliczkę bez wyjścia. 25 lutego. Wyszedł z domu o dziesiątej, bo chciał się wyspać. Szedł ulicami miasta X, było zimno, a wrony na dachach tak na niego patrzyły, jakby chciały ukraść jego duszę. A dusza była tego warta. Zaszedł na teren pracowniczych ogrodów działkowych, gdzie upatrzył sobie murowaną altanę. Wszedł psując trochę prowizoryczne zamknięcie, zamknął za sobą drzwi, usiadł przy stole koło okna. Wyciągnął białe, bezkresne kartki. Rysował. Ciszę uliczki bez wyjścia zakłócił kopniak w drzwi zadany przez obcych ludzi. Weszli, pijani i agresywni. Podarli kartki, skopali Łukasza. Poszli sobie. Łukasz po południu wrócił do domu, zdjął zakrwawione ubranie, mama zalepiła go plastrami, spowiła bandażami i matczynym uczuciem. Powiedział mamie i to nie było kłamstwo, że ją kocha. Potem narysował po raz pierwszy siebie, silnego i dobrego. Stał na dachu wieżowca z wyciągniętą ku niebu ręką, chcąc dotknąć czegoś, czegokolwiek. Kłamczucha Izolda Izolda miała 18 lat i kłamała. Ojciec był twardy, matka należała do ojca, dom należał do ojca, pies należał do ojca, Daewoo należało do ojca. Izolda swoje życie tak chciała ustawić by do ojca nie należało. Była inteligentna. Miała znajomych, uśmiechała się i zgłębiała płytkie tajemnice ludzi co wokół niej. Jak ją ktoś zdenerwował, oburzył, czy niechcący powiedział coś złego, długo płakała przy wszystkich wielkimi plastikowymi łzami, słabła i wymiotowała z nerwów tak by wszyscy słyszeli. Była dobrą dziewczyną, w pewnym dobrym ośrodku pomagała ludziom którym zabrakło w życiu szczęścia. Kiedyś powiedziała wszystkim co ją znali, że niedługo na raka umrze. Tak też dwóch w sobie rozkochała, a trzeci chciał sie z nią przespać, póki czas. Igrzyska się zaczęły, z wybiciem północy. Imprezka jakich mało, charytatywna. Lała się gorzała, w głowach szaleństwa, w oczach iskierki. Zakompleksieni zawodnicy trzeciej kategorii i ona, rozbawiona. Postanowiła z życia wziąć wszystko, na co pozwoli jej ta noc i wzięła. Ukradkiem pocałowała jednego i drugiego. Ukradkiem oddała się temu trzeciemu, choć on sam zwątpił w pewnym momencie czy to moralne, spać z dziewczyną co umrze niebawem. Po wszystkim popadł w depresję na kilka dni. Kłamała sprytnie, że jest ładna i że jest mądra, kłamała, że potrafi śpiewać. Mówiła, że już prawie kocha, a temu trzeciemu, że był niezły. Jeden z chłopców nawet wierszyk w kilku sms-ach Izoldzie przesłał: Wróblem być na dachu, aniołem po skręcie, lśniącym ziarnkiem piasku lub niczym, co będzie. Zgasić w rzeki toni słońca najgorętsze i zapomnieć o nich w chwili najpiękniejszej. Zgubić trochę sensu zgubić trochę mody spłynąć kroplą deszczu po szybie tęsknoty. I wystawić serce w najbliższym komisie i tyle, nic więcej, pozdrowienia... Misiek. 26 lutego umówiła się z jednym z nich i poszli na koncert charytatywny. Rozmawiali, zagłębiając się w sobie. Szczere uśmiechy i spojrzenia ukradkiem sprzedawane sobie wzajemnie sprawiały, że chwile były magiczne. Rzucali żartami na prawo i lewo, bawili się. Potem przyszedł ten drugi i ten trzeci. I wtedy już tylko Izolda bawiła się dobrze. Każdy chciał być dla niej najlepszy, a ona to brała. Zdarzył się dramat, gdy jeden z nich ukradkiem dał jej buziaka, a dwaj pozostali to widzieli. Bardzo się zawiedli, ale nie chcieli tego pokazać. Uśmiechali się do Izoldy, mówili tak, by było miło. Popołudniu poszli oni z nią na spacer. Żaden z chłopaków nie chciał robić draki, bo Izolda ma raka i trochę jej żal. Spacer wiódł przez park, nad sadzawkę, na ławeczkę, gdzie spoczęli i otworzyli piwo. Rozmawiali o szkole i o pracy na rzecz tych, którym zabrakło w życiu szczęścia. Rozmawiali o muzyce, o filmach, o miłości w filmach i muzyce. Wieczorem chłopaki odprowadzili Izoldę do domu, a w nocy pisali do niej sms-y, że jest super dziewczyną. Ona im odpisywała, że też są super i prawie już ich kocha, a temu trzeciemu napisała, że chce jeszcze raz. A czwartemu w sms wyznała, że ma raka. Czarna Izolda Izolda była młoda i piękna. Na czarno malowała oczy, usta i duszę. Na czarno farbowała włosy. Lubiła voodoo i sztuczki z duchami. Piła w Wielki Piątek i kochała Diabła. Miłość do Diabła przyszła niepostrzeżenie. Czarne słońce wzeszło nad czarną rozpaczą w mieście X. Czarne wrony wydziobywały resztki smakowitych śmieci ze śmietników. Czarne myśli płyneły przez głowy uczniów w pato - szkołach. Izolda wybrała się do znanego w mieście klubu satanistycznego ŻYRAFA, gdzie grała satanistyczna kapela. Grali lekko ku chwale najczarniejszego. A pod ścianą on, on sam - majestatyczny, z czarnego marmuru posąg Diabła. Idealna sylwetka, choć zimny jak głaz, cholernie miły w dotyku. Izolda patrzyła na posąg, jak patrzy roczne dziecko na butelkę mleka. Miała pragnienie na tego Diabła i to pragnienie postanowiła zaspokoić. Od tej pory śpiewała i tańczyła tylko dla niego, wszystkie myśli ku niemu kierowała. W tych myślach dotykała go i całowała jego zimne, czarne, złe usta. Rozmawiała z nim zawsze przed snem, zasypiała w nim zatopiona i czuła jego piekielnie zimny oddech na szyi. Przyjął sie stereotyp, że Diabłowi kotki w ofierze się składa, Izolda nigdy by tego nie zrobiła, bo kochała kotki i wierzyła, że Diabeł też kotki kocha, prawie tak jak ją. 27 lutego Izolda szykowała się na randkę z Diabłem. Ubrała na siebie coś obcisłego czarnego, z niewielkimi wstawkami różu, by dziewczęco trochę wyglądać. Twarz na czarno przystroiła - usta, oczy i małe czarne gwiazdki w rogach oczu, jak czarne łezki. Przez ostatnie mrozy przedarła się na drugi koniec miasta do ŻYRAFY, gdzie miała być pato-wystawa sztuki alternatywnej. Ludzie już tam byli, artyści z importu, organizatorzy, wszyscy którzy wierzyli, że świat nie kończy się na mieście X. To była płytka i krucha wiara. A jego już nie było. Czarna rozpacz ogarnęła Izoldę, ktoś ukradł jej Diabła. Już go nie było. Czarne gwiazdki w rogach oczu zmyły łzy, utrwalając na policzkach szare, smutne smugi. Pytała, gdzie jest Diabeł i pytała wszystkich, a nikt nie wiedział. Czy on odszedł na zawsze do swojej podziemnej ognistej meliny, a jej nie zabrał, zostawił samą w tym paskudnym mieście. Poczuła się samotna jak nigdy, choć samotna była zawsze nim go poznała. Zlekceważył jej miłość, choć była ona szczera, prawdziwa i było im z sobą dobrze? Wyszła z ŻYRAFY i poszła na spacer. Spacerowała i myślała czy to miało sens, kochać tego najbardziej złego. Zahaczyła o knajpkę, zahaczyła o kościół, zahaczyła o zabytkowy most nad rzeką X, z którego spojrzała w toń patologicznej, usyfionej rzeki. Stanęła na zabytkowej barierce, złapała się zabytkowego filaru, zamknęła czarne oczy. Wiatr się nasilił, zimny zimny zimny wiatr. Nie on jednak sprawił, że jej twarz stała się sina, a końcówki włosów pokryły bajkowe szklane sopelki, to nie wiatr spowodował, że zaczęła drżeć i tracić czucie w koniuszkach palców. I na pewno to wiatr nie rozgrzał jej serce tak, że stała się ogniem uwięzionym w arktycznej skorupie. Diabeł stał za nią, na twarzy miał zawadiacki, młodzieńczy uśmiech. Podał czarnej Izoldzie rękę, pomógł jej zejść z zabytkowej barierki, przytulił i pocałował. Izolda odprowadziła Diabła pod furtkę samego piekła, pożegnali się i poszła do domu spać. Wiła się jeszcze w łóżku przed snem myśląc o Diable. Od tej pory spotykali się już tylko na zabytkowym moście nad rzeką X, jeszcze przez kilka dni, bo tyle dni zostało Izoldzie i tej całej miłości. Anarchista Łukasz Do miasta X przyjechał z południa po tym, jak dziewczyna go rzuciła. Przyjechał wieloma pociągami, bez biletu, bez sensu i bez marzeń. Nie pamiętał niczego, bo miał taki mechanizm obronny przed życiem. Zapomniał rodziców, nie pamiętał też szkoły i kumpli z południa. O tej szmacie, co go rzuciła też zapomniał. Łukasz był młody i silny, nosił glany i bił tych, którzy bili innych. Bił też policję, dlatego, że policja jest służalcza dla systemu i jest pato. Siedział często w aresztach i lubił to, bo go karmili i dawali dach nad głową. Różne INSTYTUCJE chciały pomóc Łukaszowi, a on tak naprawdę pomocy nie potrzebował. Nie dość, że nie potrzebował pomocy, nie potrzebował znajomych, rodziny, miłości ani spokoju, nie potrzebował pracy, nie potrzebował domu, ładnej pogody ani nawet zrozumienia. Wstawał rano, szukał czegoś w czym się można umyć, potem szukał jakiegoś jedzenia, na które czasem musiał zapracować. Wieczorami z kolei szukał dachu i kocyka. Jak dzień okazał się bardziej hojny, kupował sobie wino. Było jeszcze kilku takich jak on, spotykali się często, czasem codziennie, rozmawiali o świecie albo siedzieli w milczeniu, a milczenie nikogo nie krępowało. 28 lutego Łukasza zbudził ryk syreny policyjnej i już miał przez to podły humor. Wstał i poszedł zobaczyć po co to wszystko. Jakiś facet pobił swoją konkubinę na przystanku, policja chciała go zabrać, ale konkubina protestowała, więc dali sobie spokój i tylko człowieka spisali. Pato-para poszła sobie z miejsca zdarzenia i Łukasz sobie poszedł. Miał jeszcze trochę jedzenia z wczoraj i wina na dwa spore łyki. Popołudniu zobaczył, jak trzej naziole bili młodego człowieka za wygląd i poglądy. Nie zainterweniował, bo niezbyt się czuł. Młody punk zwijał się z bólu na czerwonym śniegu, kopany przez łysych. Splunęli na niego, zakazali mu chodzić ulicami miasta X, ubliżyli jego matce. Łukasz przyglądał sie temu i jeszcze bardziej znielubił ten dzień. Podminowany wrócił pod dach, skulił sie pod kocykiem, chciał zasnąć, nie zasnął, napisał piosenkę. Wybory, pogrzeby, castingi i w świat, nic, że w oczy piach, nic, że z nieba grad juz dość wszelkich mądrych, pięknych INSTYTUCJI już dość medytacji, juz dość ewolucji Niech Darwin się schowa i zacznie od nowa systematyzować nas Niech biorą co mogą, póki się nie znudzi, niech kurz z myśli zniknie zamyślonych ludzi, niech pożółkną ściany wczoraj malowane, nie ma żadnej ściany? Kto nam zabrał ścianę? Tu miłość się wiesza, bo brak jej miłości tu dom się zawali, choć jest pełen gości już dosyć miłości, radości, tkliwości czas życie przywitać, czas życie ugościć. Niech Darwin się schowa i zacznie od nowa systematyzować nas. Potem dopiero zasnął. Obudził się wieczorem głodny. Miał kilka groszy, bo kilka groszy jakimś cudem miał zawsze. I miał ochotę na zapiekankę z restauracji przy dworcu PKP, pyszną, pierną, z grzybkami i ketchupem. Po drodze spotkał tych trzech łysych, którzy młodego punka kilka godzin temu pobili. Spojrzeli na Łukasza i źle zrobili, że spojrzeli. Łukasz w ułamku chwili przypomniał sobie całe swoje młode życie, dobrych rodziców, którzy go oddali dobrej babci na wychowanie, nauczycieli, którzy nie wiedzieli o czym mówią, kolegów, którzy posuwali jego dziewczynę według ułożonego przez nią kalendarza. Cała negatywna energia i siła z jaką wybuchł Łukasz nie starczyła. Obcy ludzie wezwali pogotowie, które musiało pozszywać rany na jego młodym i silnym ciele. O ranach na młodym i silnym sercu zapomniał i poszedł na wymarzoną zapiekankę. W nocy śnił sen o sprawiedliwości i o fioletowym dachu, po którym skaczą zmoknięte wróble. Ciocia Izolda Izolda wcale nie była ciocią, choć wszyscy do niej mówili ciociu. Nie miała nawet swojej rodziny. Była sześćdziesięcioletnią kobietą, pogrążoną w wierze, zatroskaną o ojczyznę, wychowanie i tradycję. Piekła racuchy, chodziła do kościoła co rano, reagowała na niegrzeczne zachowania na ulicy i mówiła do Boga. Ludzie lubili Izoldę. Odwiedzali ją, pili kakao, jedli racuchy i słuchali historii jakie Izolda opowiadała, czasem prawdziwych, czasem prawie prawdziwych, a czasem nieprawdziwych wcale. Tak pięknie ona te historie opowiadała, że nikomu nie robiło różnicy, czy są prawdziwe. Zawsze mówiła o prawych ludziach, bohaterach walczących i czasem ginących za kraj. Historie ubarwione były wątkami miłosnymi, a czasem strasznymi. Czas u Izoldy mijał szybko. Gdy ostatni gość opuszczał jej dom, ona modliła się za swoich gości, o łaskę i dobrobyt i zdrowie. Potem w imię Pana siedząc po turecku okaleczała swoje nogi kuchennym nożem, a stare rany zastrupione rozdrapywała. Wypowiadała przy tym przeróżne litanie po łacinie. Krew rozmazywała na sobie, potem brała kąpiel. Po spuszczeniu czerwonej wody, bandażowała nogi i szła spać, a spała dobrze i spokojnie. 1 marca, ciocia Izolda wracała z kościoła, uśmiechała sie do ludzi, czy ich znała czy nie znała, bo w każdym rzekomo jest Bóg. Zapukała do młodej, bezrobotnej acz kochanej Alinki, piły herbatę i rozmawiały, a Alince drżały dłonie. Jej mąż już trzeci dzień nie wrócił z pracy, a to znaczyło, że pije. Mąż Alinki był artystą, którego Alinka pogrążyła w rzeczywistość, dając mu dziecko na które musiał zapracować. Jeździł do fabryki, wykonywał czynności mające na celu stworzenie produktu. Z każdą godziną spędzoną w fabryce, z każdym stworzonym produktem, tracił siebie, a po pracy, po wypłacie tracił siebie w alkoholu. Gdy wracał bił Alinę i dziecko, choć kochał oboje. Izolda tego fatalnego 1 marca była u Aliny, gdy mąż wrócił i gdy ją zbił. Izoldzie też przywalił, za to, że jest stara i dobra. Izolda poszła do domu, po czym zadzwoniła do Alinki, by ta wzięła dziecko i przyszła do niej. Przygotowała skromny obiad i czekała na gości. Alina z podbitym okiem i spłoszonym dzieckiem przyszła. Zjedli obiad, zasiedli do popołudniowego kakao. Ciocia Izolda opowiedziała historię może zaczerpniętą z jakiejś przypowieści, o żołnierzu, który był bardzo odważny i bardzo skromny. Umarł od zdradzieckiej kuli współtowarzysza broni. Alina poprosiła czy z dzieckiem mogą zostać na noc. Bała się wracać, bała się o dziecko. Izolda kategorycznie odmówiła, powiedziała, że Bóg czuwa, a krzyż na każdym ciąży i trzeba go nieść godnie. Alina z dzieckiem wyszła w mrok, a Izolda wyjęła z szuflady nóż i zaczęła się modlić za nią i za dziecko i za zagubionego ojca. Wieczór tego dnia był wyrazisty i trzeźwy i przychodziła chyba odwilż. Guru Łukasz Miał na imię Łukasz i miał problem z sobą. Nie pracował mimo swych 33 lat, bo nie umiał. Mieszkał z rodzicami. Słuchał złej muzyki i kilka razy dziennie się onanizował. Medytował i oddawał się pogańskim obrządkom. Ludzi od siebie uzależniał i sprytnie nimi manipulował, dlatego też grono jego najbliższych znajomych stanowili ludzie młodzi, podatni na wpływ. Zabierał ich na spacery dalekie w głąb podświadomości, zwiedzali razem kolejne światy astralne, praktykowali OOB. I ci ludzie młodzi widzieli w nim swojego guru. Łukasz pomagał młodym ludziom zagłębiać się w sobie i odpowiadać sobie na pytanie, co jest ważne, a co najważniejsze. W jego głowie przemieniały się światy prawdziwe i nieprawdziwe. Rzeczy przybierały kształty innych rzeczy, barwy zmieniały się niespodziewanie. Widział w ludziach zwierzęta drapieżne, choć uśpione w kulturze i prawie uchwalonym przez nie same. Widział ściany domów, które do niego mówiły językiem złożonym z dwóch dźwięków - jasnoszarego i brudnobłękitnego. Patrząc w nurt rzeki X, widział manifestacyjny wybuch najstarszego, dotąd nieodkrytego przez nikogo wulkanu, który postanowił się ujawnić. 2 marca poszedł nad rzekę i zabił dwunastolatka, gdy ten z ryb do domu wracał zmarznięty. Dwunastolatek kochał rzekę i łąki, tam spędzał najlepsze chwile. Tam rozmawiał z dziadkiem i tam w wakacje grał w piłkę. Nie lubił ścian pokoju, lubił piski młodych mewek i wiatr głaszczący źdźbła wysokich, dzikich i wolnych traw. Łukasz długo go kaleczył, nim mały umarł, wyciął na jego ciele głupie tajemne znaki, a lutowe słońce wtedy zachodziło nieznośnie długo, jakby popatrzeć chciało. Na kościele wybili osiemnastą. Do więzienia zamknęli szybko i bez zbędnych procedur innego człowieka, który był chory, a niczego złego nie zrobił NIGDY. Łukasz tego wieczoru poszedł na karaoke, pośpiewać, napić się piwa i oczarować ludzi opowieścią, jak przejść do dnia wczorajszego bez moczenia stóp w źródle, jak zabić dziecko nad rzeką i jak rozmawiać z matką, gdy ta widzi w tobie potwora. Wracali rozbawieni, nikt nie myślał o tym, że jest zimno, bo było gorąco. Nikt nie myślał, czy prawdę mówił Łukasz tego wieczoru, bo czym jest prawda? Tkwi ona sobie w umyśle, schowana między czymś co jest, a czymś czego nie ma i boi sie wyjść i nieliczni ją odnajdą tam. Tak mówił Łukasz. Łukasz miał zabić drugie dziecko, ale na to mu nie pozwolimy w tej bajce. Bezdomny Łukasz Łukasz 10 lat temu zadarł ze złymi ludźmi. Zabrali mu dom, zabrali mu marzenia, żona odeszła sama. Dzieci na szczęście nie odeszły, bo ich nie miał wcale. Wybierał ze śmietników co najsmaczniejsze, nogę ciągnął za sobą, rzadko sie mył, śmierdział i miał jaskrę. Źle było z Łukaszem, miał do lata nie dożyć i nie dożyje. Spał przy kaloryferach na klatkach schodowych, gdzie domofon nie działał. Chodził i mówił do siebie. Ludzi nie zaczepiał, nie żebrał i nie pił, tylko, gdy się zdenerwował na ludzką wredną naturę jarał niedopałki petów ze śmietnika. 3 marca znalazł dziecięcą, plastikową lalkę - murzynkę, którą nazwał przyjaciółką i towarzyszką. Lalce nie działało jedno oko, jak jemu. Była naga, więc poszukał szmatek kolorowych, porwał je na kształt ubranka i odział lalkę. Lalka niczym mu się nie odwdzięczyła, ale i tego specjalnie nie wymagał. Siedział na dworcu PKP, cieszył sie ciepłem. Zamyślił się bardzo, dlaczego ludzie wysiadają z pociągów w mieście X. Przecież mogą jechać dalej. A może tam jest tak jak tu? Nie wiedział, bo nigdy z miasta X nie wyjechał, bał się. Lepsze znane zło, niż niepewne jutro - pomyślał i zasnął. Zbudziło go szarpanie za rękaw, myślał, że to odpowiednie służby chcą go wyprowadzić, a wcale, że nie. Była to mała dziewczynka, która nie miała domu, podobnie jak on. Rodzice pojechali na zieloną wyspę, a ona uciekła, sama nie wiedziała skąd. Miała co najwyżej 7 lat i nie miała prawa przeżyć sama w zimie. A żyła i humor jej dopisywał. Kopnęła Łukasza w kolano i schowała się za filarem dworcowym. Zignorował, udawał, że śpi. Mała podbiegła i kopnęła go znowu, on ani drgnął. Zakradła się i z impetem wskoczyła mu na kolana. Otworzył oczy. Patrzyła na niego z dziecięcym uśmiechem na małej brudnej buzi i małymi brudnymi rączkami zaczęła gmerać po jego twarzy. Posadził ją na miejscu obok. Chciał się czegoś o dziewczynce dowiedzieć, pytał, ale odpowiadała takie głupoty, że nic się nie kleiło. Spytana o imię, powiedziała Klaudynka, a jak zwrócił się do niej potem "Klaudynko", spytała - kto to Klaudynka, twoja córeczka? Łukasz przypomniał sobie, że ma lalke-murzynkę, którą rano znalazł i odział. Wyjął ją z plecaka moro. Dał małej. To dziecko było dziwne, chyba nigdy nie widziała lalki, bo spojrzała z pogardą, dotknęła jej i stwierdziła, że to nie żyje. Łukasz wytłumaczył jej, że lalka nie jest prawdziwym dzieckiem, tylko zabawką dla małych dziewczynek. Można bawić się nią w mamę i dziecko, można kołysać do snu, przebierać, niańczyć itp. Mała patrzyła wielki oczami na Łukasza, jakby był UFO. Potem kopnęła go w kolano i uciekła za filar. Łukasz zirytowany wstał i opuścił gmach dworca, dziewczynka pobiegła za nim. Przyspieszył, nie chciał obcować z tym głupim dzieckiem. Zgubił ją za drugim skrzyżowaniem i odetchnął. Znalazł klatkę schodową i kaloryfer i poszedł spać. Głupie dziecko - myślał zasypiając. Ładny i brzydki Łukasz Łukasz był ładny, a Łukasz brzydki. Byli parą od kilku lat, niby rozkochani w sobie, w pełni od siebie uzależnieni, każdy po trzydziestce. Poznali się w PKP, bo tam pracowali, Łukasz jako maszynista, co kieruje pociągiem, a Łukasz jako konduktor. Przemierzyli pociągami cały kraj, wzdłuż i wszerz, ubrani w niebieskie pedalskie mundurki. W niedziele chodzili do mam na obiady, w urlopie jeździli na Majorkę szaleć na dyskotekach. Brzydki Łukasz był cholernie zazdrosny o urok tego ładnego. Tamten obojętnie tańczył półnagi na stołach do rytmów boskiego Rickyego, przyciągając wzrok chłopców i dziewcząt wszystkich krajów świata. Brzydki Łukasz wtedy płakał i szedł do pokoju hotelowego. Brał wtedy narkotyki twarde. Po nich był też silny i przystojny, znikały bezlitosne zakola, znikał brzydki brzuszek i jeszcze brzydsza twarz, znikały kompleksy i świadomość i zazdrość. 4 marca. Miasto X zbudziło się, bez większego sensu, z wiarą na lepszą przyszłość, która przecież nie nadejdzie, bo miastu X się to nie należy. Śniegi ustępowały miejsca pośniegowemu słonemu błotu. Samochody dostawcze warczały wrogo na staruszki wracające z kościoła, staruszki warczały wrogo na dzieci idące do szkoły, dzieci warczały na siebie wzajemnie i kopały co słabszą i mniej dostosowaną jednostkę, która i tak się nie obroni i nie poskarży nikomu. Łukasze też się zbudzili, ubrali się, zjedli śniadanie. Pracę zaczynali o 22, więc czasu mieli dużo dla siebie. Mogliby się tego dnia oddać kulturze, ale w mieście X kultury dla nich nie ma, mogliby odwiedzić kogoś znajomego, ale w mieście X znajomych nie mają, mogliby iść do parku, ale tam się ich bije. Włączyli telewizję i oglądali film przyrodniczy o ludziach. W tym filmie ludzie walczyli o jedzenie z innymi ludźmi, łączyli się w pary, wili gniazda, uczyli potomstwo stawiać pierwsze kroki. Ludzie wyższego rzędu uczyli swoje młode latać nad innymi, patrzeć z góry i srać na głowy tych co latać nie potrafią. Ludzie walczyli o terytoria i eksterminowali. Po filmie brzydki Łukasz wyszedł na zakupy do sklepu pod blokiem. Gdy wracał, z bułkami i mlekiem, przechodził nieuważnie przez uliczkę w miejscu niedozwolonym i niechcący potrącił go stuningowany Volkswagen prowadzony przez łysego drecha. Łukasz z hukiem odbił się od maski auta i upadł 2 metry dalej, bułki rozsypały się potwornie, a mleko się rozbryzgało na przedniej szybie wozu. Przestraszony łysy drech wyskoczył z samochodu i zaczął przepraszać i zbierać z ulicy brzydkiego Łukasza. Ten wstał i się otrzepał w kurzu, nie miał strasznych obrażeń. Wtedy nadbiegł ładny i silny Łukasz, bo widział wszystko z okna. Złapał drecha, przybił do ściany i zaczął go naparzać w furii, aż splamił sobie pięści krwią. Wzorowi obywatele wezwali policję, ale policję sprawa przerosła i nie wiedzieli kto jest winny i sobie pojechali. Łysy drech wsiadł do auta i też odjechał, Łukasze wrócili do domu. Ładny poszedł pod prysznic zmyć czerwoną krew, a brzydki przybił coś mocniejszego, by zapomnieć o strasznym upokorzeniu, jakie go dziś spotkało. Nigdy tak źle się nie czuł, nigdy nie czuł się takim nikim, nigdy nie czuł się taki słaby i nigdy dotąd nie czuł takiej nienawiści do swojego ładnego i silnego chłopaka. Nienawidził go bardziej niż kogoś najbardziej złego, nienawidził go bardziej niż nienawidzi cały warczący świat, nienawidził tej miłości. Po kilku chwilach narkotyki podziałały, brzydki Łukasz był boski i nikogo na szczęście nie potrzebował. Wieczorem poszli do pracy, ciaga ciaga ciaga ciaga ciu ciu i pojechali w Polskę. Świruska Izolda Izolda była pozytywnie zakręcona, siała zamęt i ociekała zajebistością. Nie była bardzo ładna, ale była ładna, nie była inteligentna, ale sprytna, nie była psychiczna, była po prostu szalona. Miała swoje 29 lat i mówiła to wprost. Nosiła bluzeczki w kwiaty, miała fioletowe włosy i pastelowe, niebieskie sznurówki. Wierzyła też głęboko w to, że ma pastelową duszę. Gdy pojawiała się w swojej średnio płatnej pracy, robiło się miło. Pojawiała się w sklepie, robiło się głośno, a gdy pojawiała się na zajęciach w swojej uczelni, musiała po raz kolejny powtarzać semestr, bo była nieprzygotowana do wyższego wykształcenia. Dni spędzała w pracy, wieczorami wychodziła na miasto, to napiła się z menelstwem jabłko-mięty, to poszła na jazzowy koncert do centrum kultury. Czasem z pato-dziećmi skakała po dachach niższych zabytkowych kamienic i udawała zwierzę dachowe. Izolda płakała nad chorymi jeżami, brała je do domu, hodowała i obdarzała uczuciem. Miała gadającą arę i chłopaka - hipisa na smutniejsze dni, z którym uprawiała marihuanę w odpowiednio oświetlonej piwnicy i seks. Gdy miała 18 lat napisała niedojrzały wierszyk, który posłużył jej jako motto na pozostałe lata. Nie żałujmy czasu co nieubłaganie płynie jak przez sito cedzony nie żałujmy siebie, nie żałujmy życia, nie żałujmy spraw już przesądzonych, wypalmy to życie, wypijmy je do dna, wstrzyknijmy, niech żyły rozwali gdy pusto kochajmy, gdy trzeba uderzmy, gdy smutno zatańczmy choć sami, i spokój odnajdźmy nocą ciemną, zimną, gdy drewna na opał nam zbraknie i straćmy przyjaciół i mosty podpalmy, nie pierwszy to raz, nie ostatni. 5 marca. Izoldę szef wyrzucił z pracy za niewinność. Wściekła się, bo lubiła swoją rutynową, średnio płatną pracę, szefowi przywaliła, a przed wejściem do jego biura zrobiła siku. Wybiegła w chłód, uroniła łzę, bo co ona teraz ma zrobić? Czynsz musi opłacić. Po wejściu do domu przytuliła swojego niepełnosprawnego jeża, a nie każdego na to stać. Zjadła brokuły i chyba one jej zaszkodziły. Zwątpiła na chwilę w swoja pastelową duszę. Spojrzała przez okno, widziała bloki i śmietniki i ludzi i chodniki, ale nie takie, jak w poezji, tylko takie z gazety codziennej. To nie było szare, to miało kolory, nawet wszystkie, tylko potwornie blade. To było prawdziwe. Gdy wyszła na balkon powąchała tej rzeczywistości i też pachniała ona blado. Zapaliła papierosa i wypatrzyła sobie, gdzieś tam w jakimś zakamarku, chłopaka o fioletowych włosach. Skinieniem głowy przywitała się i zaprosiła go do siebie na noc. Grali w chińczyka i rozmawiali. Ona uczyła go jak mówią jeże, on ją jak odróżnić dobro od zła. Po 1 w nocy chłopak musiał iść do domu, a ona zapomniała zapytać go jak ma na imię, nie wspomniawszy o numerze telefonu. Już się więcej nigdy nie zobaczą. Wyszła w środku mroźnej jeszcze nocy na balkon i zapaliła papierosa. Choć było ciemno, barwy już były pastelowe, pastelowa była dusza i wtedy Izolda na tym balkonie zatańczyła, jak nieporadnie tylko ona potrafi. I zadzwoniła do swojego hipisa, że chce iść na spacer aż za stary dworzec i tam zapalić jointa. Hipis powiedział, że śpi i nie pójdzie. Poszła sama, na drugi dzień przecież nie musiała wcześnie wstać, miała WOLNE. Łukasz o pustych oczach Łukasz urodził się po czasie, praktycznie bezboleśnie. W założeniu pierwotnym miał być dziewczynką o imieniu Izolda, ale rodzice przełknęli porażkę, pokochali go i wychowali. Chodził do szkoły podstawowej, potem do gimnazjum, a potem do liceum, choć matury nie napisał. Łukasz miał kilku kolegów. Jak byli mali grali w dwa ognie, jak byli starsi oglądali razem horrory i porno, a w liceum rozmawiali. Ubierał się prawie modnie, słuchał prawie dobrej muzyki i prawie mu się to życie podobało. Rodzice Łukasza uplasowali się na pozycji niższej klasy średniej, dzięki czemu stać ich było na prezenty świąteczne i wypady pod domek w urlopie. Łukasz miał swój pokój wymalowany na zielono według koncepcji matki. Był tam telewizor i trochę stary komputer, prawie nie używany, stolik i łóżko, które było przekleństwem, bo strasznie skrzypiało w samotne wieczory z każdym ruchem dwudziestoletniego ciała Łukasza. Łukasz miał powodzenie u dziewczyn i korzystał z niego. Nie był szmaciarzem i nie zdradzał, ale szybko się nudził w związku lub padał ofiarą zdrady. Ostatni jego związek zaczął się 4 miesiące temu i trwał póki co, co wróżyło sukces. Ona miała na imię Kasia, była ładna i miała to coś - 17 lat. Mieli swoją ulubioną zabawę. Osobno chodzili na imprezy, przez większą część ich trwania udawali, że się nie znają, po to by nawiązać "pierwszy" kontakt, po to by puścić przelotny uśmiech. Łukasz stawiał Kasi "pierwszego" drinka, przedstawiał się jej, pytał czy jest wolna. Ona mu odpowiadała, zgodnie z prawdą, że ma chłopaka. Po tym całym teatrzyku szli się kochać do toalety. Łukasz miał puste oczy, nie było w nich niczego. Te oczy nie były zdolne wyrazić smutku, choć łzy spływały strumieniem, nie wyraziły też nigdy radości, choć Łukasz mógł kulać się po podłodze ze śmiechu. Były niebieskie, czasem zielone, czasem żółte, ciekawe. Łukasz wiedział, że ma takie oczy. 6 marca. Poranek dwudziestoletniego bezrobotnego chłopaka. Pobudka o 9, polska VIVA i kilkadziesiąt minut spędzonych na przeglądanie ofert pracy w necie. Był sam w domu, więc mógł sobie pozwolić na obejrzenie sześciominutowego filmu porno z udziałem dwóch panienek ze wschodu. Wziął prysznic i wyszedł przed klatkę pogadać z podobnymi sobie. Spił browca, wrócił do domu, wbił się w białą koszulę i poszedł na 14-stą trzydzieści na rozmowę kwalifikacyjną do jakiegoś call-center. Wypadł dobrze, bo był zawsze wygadany, powiedzieli, że zadzwonią. Wczesnym popołudniem spotkał się z Kasią u niej. Rodzice Kasi lubili Łukasza, bo nie był zły, a oni chcieli dobrze dla córki. Kasia nalała im obojgu coli i zaproponowała film, delikatną komedię romantyczną. Siedzieli skupieni na fabule, ona w niego wtulona. Czasem dał jej soczystego buziaka, czasem ona jemu, śmiali się z momentów zabawnych i było naprawdę miło. Gdy Kasia poszła do drugiego pokoju zawołana przez matkę, w jego ręce niechcący wpadł wierszyk Kasi, opatrzony wczorajszą datą. Kredka zielona i kredka czerwona to są dwie kredki, a ja zjem tabletki. Białe pióropusze, zrobię, choć nie muszę i poderżnę szyję, tu żyłam, tu nie żyję. I ta podróż nocna i ta linka mocna i hak przy suficie, jak ja kocham życie! Łukasz nie wiedział, że Kasia pisze, ale one przecież wszystkie piszą. A wierszyk - masakra- nie spodobał mu sie bardzo. Spytał jej o co z tym chodzi i czy ma inne, tak koszmarne utwory. Pokazała mu dwa pełne zeszyty, których wcześniej nikt nie widział. Strona za stroną skrywanych uczuć, żalów i wyrzutów sprawiły że zrobiło mu się mdło. A ona tylko patrzyła mu w oczy. Pożegnał się z Kasią i wziął kurs na dom. Po drodze myślał, czy ten związek ma sens, bo co będzie jak jej się pogłębi? Może Kasia zacznie się ciąć, albo ćpać. Może będzie pato? Postanowił ją jutro rzucić, ale nie zdąży. Pustynia 7 marca. Szarobure słone śniegi stopniały odkrywając prawdę o tym co zapomniane, prawdę o miejscach, przedmiotach i ludziach. Już nie jest wszystko brudno białe, jest już czerwień i fiolet, i odcienie niebieskiego. Zbudziły sie tego poranka uśpione muchy i zaczęły bzyczeć, kotom zachciało się seksu, a i bocian Zenon, jedyny bocian w mieście przedwcześnie wylądował na swoim dachu znużony daleką podróżą. Zenon nie miał jednej nogi. Śmiesznie wyglądał. Nie pojawiły się jeszcze pączki na drzewach i raczej się w trakcie tej bajki nie pojawią. Nie zdąży też zakwitnąć pachnąca świeżością trawa. Słońce wzeszło i zajdzie, by wzejść na nowo, z zatrważającą obojętnością na bieg zdarzeń, jak zawsze. Zmierzch, prawie noc. Dworzec PKP. Tu stacja X tu stacja X, ostatni pociąg do miasta Z przez W i Y podstawia się na tor drugi przy peronie drugim. Na peronie drugim oni czekają. Oni wszyscy, wszyscy bez wyjątku, bez względu na wiek, przeszłość, wszyscy gotowi z miasta X uciec, a każdy ma swoje powody. Wszystkie Izoldy i wszyscy Łukasze. Kilkanaście osób. Dzieliło ich wiele, łączyła PUSTYNIA która nie miała końca. Szli przecież tą pustynią od wielu lat, co jakiś czas natrafiając na złudzenia. Wydawało im się, że czegoś dotykają np. człowieka, że czują chłód wiatru w skwarze. Wydawało im się, że piją wodę z kubka, choć tam był tylko piach, który zgrzytał w zębach. Wydawało im się, że czują smak jabłka, a nigdy tak naprawdę tego nie doświadczyli. Sępy nad nimi krążyły i czekały, a oni uważali te sępy za przyjaciół, rozmawiali z nimi i tańczyli. Wszyscy oni wiedzieli kim są i gdzie są. I bardzo chcieli z tego wyjść. Pociąg osnuty mrokiem marcowego zmierzchu wjechał na peron, powoli i melancholijnie. Wielka lokomotywa sunęła bezdźwięcznie po szynach ciągnąc za sobą kilka wagonów. A te wagony to taka wielka nadzieja dla Izold i Łukaszów. Zatrzymała się, oni weszli, zajęli w przedziałach miejsca, rozproszyli się po całym składzie, jeszcze dużo miejsc było wolnych. Luz. Konduktor Łukasz zagwizdał na odjazd, drzwi trzasnęły. Maszynista Łukasz ruszył wielką maszyną łagodnie i cicho. Starsza Izolda wyjęła z torebki książkę, młodsza Izolda MP4, Łukasz głodny był i wziął się za smakowitą kanapkę z metką. Izolda poszła do WC, gdzie dokręciła tłumik do lufy pistoletu zakupionego na targowisku miejskim. Wyszła, gdy wszystkich zmorzył płytki sen. Przedział po przedziale, bezszelestnie otwierała przesuwane drzwi, celowała i oddawała bezszelestny strzał. Przedział po przedziale zabijała. Przedział po przedziale odbierała na zawsze emocje i sny. Przedział po przedziale uwalniała. Przedział po przedziale i coraz bliżej do lokomotywy. Zabiła wszystkich podróżnych - Izoldy i Łukaszów. Zabiła konduktora. Dostała się do lokomotywy i zabiła maszynistę. Na końcu zabiła się sama. Pociąg mknął 100 kilometrów na godzinę, przez wioski i mniejsze miasta, przejechał z impetem stację miasta W bez zatrzymania, ku zdziwieniu ludzi którzy na niego czekali. Bezkompromisowo pełną prędkością zbliżał się do miasta Y. Centrala wariowała z niemocy i przerażania, sprawą zainteresowała się telewizja i wojsko. Czerwony od krwi pociąg wiózł trupy. Mogło być tak, że niebo rozdarło się i zielony trakt poprowadził pato-pociąg zupełnie gdzie indziej, gdzie maszynista Łukasz go zatrzyma i wszyscy wysiądą. Mogło być tak, że pędzący pociąg zniknął i zniknęły Izoldy i Łukasze. Mogło być tak, że pociąg nie wyruszył wcale z miasta X. Ale tak nie było. Łukasz Rościszewski
  2. móc położyć głowę, zasnąć i nie tęsknić, nie rozmyslać, móc wypalić dzień tak bardzo, że zapłonie każda przystań. wszystko dotknąć, co prawdziwe, wszystko dotknąc, czego nie ma, duszę sprzedać, kupić bilet, i przytulić się do drzewa. i zadzwonić pod ten numer, co od lat na czas swój czeka, co jest furtką do zadumy, lustrem duszy dla człowieka. i rozłączyć się w pół słowa, i bezmyślnie ruszyć dalej, i się napić, i całować, chociaż dzień, choć dwa, choć pare. a wieczory pachną deszczem, smugą dnia się niebo mieni, jeszcze łyczek, taniec jeszcze, coraz bliżej do jesieni.
  3. Cienka zasłonka broni mnie przed Słońcem, przed jego drwiną i wzrokiem wciąż kpiącym. Cienka zasłonka, przetarta, zielona, uwalnia mą duszę, gdy ta w ciele kona. Jest dla mnie matką, czasem prostytutką, jest śmiercią i życiem co szemrze cichutko. Jest lawą mądrości i sensu potokiem, jest w równej części Szatanem i Bogiem. Zabiera i daje, i kłamie, i kocha, i śmieje się, tęskni i czasami szlocha. Ja kłaniam się Tobie, spłowiała królowo, jutro mnie wyczekuj, jak co dzień, na nowo.
  4. Proszę, proszę, puszczam przodem.. Puszczam przodem tych bez snów, puszczam przodem złych, bezczelnych, tych spragnionych i... tych dwóch. Bardzo proszę, pan bez marzeń, w kapeluszu smutnych lat, pani, której nikt nie ukradł sensu, pan z pamięcią, pan bez wad. Panią puszczę, co się boi, że nikt do niej nie zapuka, pana, co za dużo wypił, i coś zgubił. Teraz szuka. Książąt w świetnych limuzynach i złodziei, i kuzyna. Puszczę przodem. A ja? A ja z głodem, a ja z chłodem, z nie spalonym papierosem, z prawie trzeźwym prawie losem, pośród jezior się położę, spojrzę w niebo, ręce wzniosę. Zasnę twardo na sto lat, a gdy zasnę zniknie świat.
  5. Oj, Mario, przeczytałem i Twój poprzedni, pierwszy wiersz. "takie sobie" podoba mi się wiele bardziej, jest takie lekkie i takie niepozorne, i takie dobre do czytania w pracy. Jak mnie z pracy wyrzucą za "wykorzystywanie internetu do celów prywatnych" mam nadzieję, że napiszesz mi coś na pocieszenie :)
  6. "milszy mi jest pantofelek od ciebie ty skurwysynie" to też wiele wyjaśnia
  7. Rany boskie, ładne.. Ja o "prawdziwej" poezji pojęcia mnie mam, dlatego się na tym Forum zwykle nie wypowiadam, na chyba, że coś mnie urzeknie, tak jak Twój wiersz :) Bardzo ładny, coś w sam raz na do czytania o siódmej rano w pracy. Pozdrawiam
  8. Czas już zatrzymałem, już mnie nie pogania, i długo nie będzie – twardo trzymam drania. Jeszcze mam niejedną setkę do wypicia, jeszcze mam świat cały i trochę lat życia. Chociaż słyszę, jak mówią do mnie z drugiej strony, ci co wiedzą czym życie; ci mężowie, te żony: „I ty przejdziesz na nasze, i ciebie świat zmieni”, ja im kłaniam się nisko, ja - król pustych kieszeni. I zabieram plecak, a w nim dwa marzenia, by nie złapać kataru i BYĆ później i teraz, i wsiadam do tramwaju w mieście mi nieznanym, i jadę przed siebie, w tramwaju zakochany...
  9. Dni smutne płynęły, płynęły i płyną, jak jachty samotnych bogaczy, przez życie tak słone, przez sny nie wyśnione, wśród ludzi wciąż bliskich od płaczu. Dni smutne tak płyną, by lądy miłości omijać serc łukiem najszerszym, by duszy kryształu, by uczuć zapału nie wypił nikt kropli najmniejszej. Dni smutne płynęły, płynęły i płyną, jak jachty samotnych bogaczy, a my na tych jachtach za grube pieniądze szczęścia szukamy, nie wiedząc co znaczy.
  10. Zbudziłem się dzisiaj wcześniej niż co dzień, i mrok jeszcze gęsty uświęcał bruk miasta, jak w zimnym, umarłym, zamglonym ogrodzie szedłem przed siebie, a świt wkoło trzaskał. Powieka Diabła opadła powoli, tramwaje nocne zwolniły swój marsz, zeszły ulicznice zmęczone po pracy ze swych posterunków, ze swych stałych tras. Wschód wybuchł, oślepił niekochane dzieci, mordercom odebrał na spokój nadzieję. -Jak leci?- ktoś krzyczy. Ja pytam –Co leci? Czego się kretynie sam do siebie śmiejesz?! Dzień, światło w koło i durna nadzieja, co od lat iskrzy, co płonie gdzieś w nas to zwykły rak płuc, niby od palenia, tak tli się do chwili, aż minie nasz czas.
  11. Kraina zmęczonych, wyblakłych poetów, bez szans na nadzieję, bez szans na telefon. Kraina półmroków, rozmaitych cieni, wieczorów samotnych i gorzkich jesieni. Drzwi skrzypią i kurz pokrywa tu wiersze, wszystkie bez wyjątku, ostatnie i pierwsze. Samotne, choć razem, jak poeta blade, zagrożone śmiercią, mogiłą, rozpadem. Herbata już zimna, a wódka zwietrzała, cóż jeszcze dać mogę? Już wszystko dostałaś. Z krainy zmęczonych, wyblakłych poetów, wiersz Tobie przesyłam i czekam na telefon.
  12. Już pora kochana, kochany, kochani swe serce porzucić w otchłaniach otchłani i oddać pod zastaw duszy katusze on musi, ty musisz, ja muszę. Już pora kochani, najmilsi, najbliżsi z niewoli uwolnić uczucia i myśli, niech krnąbrne znad bagien wzlatują nicości wśród nieba dziewicze szalonej miłości. Czas już najwyższy, czas nieubłagany utopić swe lęki, wymordować plany, spalić się w ogniu piekielnej rozkoszy dla wódki, dla kobiet, dla tych nędznych groszy, dla chwili ekstazy w księżycowym raju, dla kąpieli w grudniu, dla kuligu w maju, by sen co się skończył, trwał i trwał wiecznie, by nasi wygrali, oby ostatecznie! A Diabeł za rogiem obiema rękami, o czcigodny panie, o czcigodna pani, zagarnia nas hurtem do swojej meliny, tam się napijemy, tam się zabawimy.
  13. Trąby wnet zawyją echem podwojone, bo życie wygaśnie i będzie skończone, pofrunę jak wróbel, hen, do furtki nieba, bo Nieba brakuje, bo Nieba potrzeba! Zważą mnie na wagach, pomierzą miarami, i głowę zbadają, i między nogami, i na listę wpiszą, dla oczekujących, bo nie ma już w Niebie żadnych miejsc siedzących. Posadzą wśród wielu i zawiążą oczy, abym nic nie widział, abym nic nie poczuł, i pierwszym tramwajem zawiozą do Piekła, by dusza wiernego się w tym Piekle piekła. I na nic się zdadzą modlitwy za życia, dawanie na tace, kochanie rodziców, i na nic się zdadzą śpiewy wierzących, i tak nie ma w Niebie żadnych miejsc siedzących.
  14. Byłem wczoraj na wagarach z kilku lekcji życia, sprawa całkiem niecodzienna, piękna okolica. I westchnąłem zachwycony na rozstaju świata dróg, Nagle patrzę, nie dowierzam, stoi sobie Bóg. Jakiś blady, przemęczony, papierosa palił, mętnym, starczym wzrokiem błądził w chmurnej dali. Wtedy na mnie spojrzał. Myślę "Wielkie nieba, sam Bóg na mnie patrzy, powiedzieć coś trzeba!" A ten się wykrzywił, podrapał się w brodę i sobie wyczarował szofera z samochodem. Wsiadł, drzwi zatrzasnął, tyle go widziałem, Najwyższy odjechał, ja stoję jak stałem...
  15. Kilka prostych słów Ci powiem, które spadły kiedyś z nieba, kilku prostych słów Ci trzeba. Kilku prostych słów... Poranna herbata, kanapki do szkoły, mama i tata figle i psoty. Piłka od kosza, bajki do czytania, para kaloszy, i ździebko kochania. Kilku prostych słów zabrakło, zapomniałeś co się stało, kilka prostych słów – tak mało. Kilka prostych słów...
  16. Pani Agnieszka na ławce dworcowej siedzi i czeka na pociąg do nieba, ten ma opóźnienie, bo tory w budowie, ale ta pani i tak nie chce jechać. Pani Agnieszka na ławce dworcowej, zapala czwartego już papierosa, choć wie, że nie wolno, że to niezdrowe, ale to z żalu, bo chciała by zostać. Pani Agnieszko, pani już jedzie, bo późna pora, bo tam czekają. Pociąg już stoi, a miejsc mało przecież. Pani się boi? Tam też pięknie grają! A ja wiem jedno, znam panią Agnieszkę, i z żalem to powiem... Nie dojechała... Choć weszła, usiadła, pomachała jeszcze, na pierwszej stacyjce, jak mogła, tak zwiała. Teraz co robi? Dawno wróciła, siedzi na kominie i bawi się ze światem. Z dziecięcą miłością, niezrównaną siłą, albo po prostu, jak siostra z starszym bratem.
  17. Szczęśliwi ludzie wierszy nie piszą, wiszą pomiędzy wrzaskiem, a ciszą. Dla nich dywany są dywanami, dusze duszami, łąki łąkami. I we mnie szczęście zabiło poetę, siedzę w toalecie, widzę toaletę...
  18. Akcyzę na wódkę zmniejszyła lewica, prawica za miłość płaci złotówkami, i lwem się nazywa zawszona kocica, a dżem się zagryza korniszonami. W pełni karnawał, przednia zabawa, brać ile się da, bo jutro... się nie da. Wskaźnik bezrobocia spada bez litości, pijani są wszyscy- dla dobra ludzkości, i w końcu się zrzyga, aż boli go głowa, i z mównicy ryknie „reforma gotowa!!!”
  19. Ruda dziewczynka tańczy na balu, na balu wielkich uniesień iskarg, rudej dziewczynce po gwieździstym szalu spływa bezszelestnie ruda szczęścia łza. I błękitne oczy w wszechświat zapatrzone trochę więcej widzą niż szarość złych ścian, i czerwone usta bliskości stęsknione, i rozdarta dusza dziś nie czują ran. Królewska korona zalśni na jej skroni, jak błazen cyrkowy da orkiestrze znak, by na bis zagrano, z gdy si ukłoni, zniknie, jak nadzieja, wymyślony świat.
  20. Nad brzegami dwoma matki polskich rzek jak tęcza barw historii most się rozpościera, ujawniając losów prostych ludzi bieg, bramy pamięci przed każdym z nas otwiera. Ciemno już, wiem mamo. Wracam, choć tak tu pięknie. Niczym rajskie drzewo chcę się zakorzenić w pejzaż nadwiślański tak sercu memu bliski, być owocem życia pośród łąk zieleni, źdźbłem trawy wiatrem smaganej, młodych mewek piskiem. Późno. Biegnę mamo! A kim Ty, Panie, jesteś? Chmury ciemne, burzowe ponad Panią Wisłą, ponad rajskim drzewem, spokoju ojczyzną. Chmury ciemne, burzowe nade mną kotłują, niosą deszcze krwawe, lęk mój potęgują. cios pierwszy Boli. Czy boleć musi? Weź mnie mamo z tej niedoli. cios drugi Wstanę, jeszcze ucieknę może. Przepraszam! Przepraszam Boże... trzeci, czwarty Chcę być strażakiem... cios piąty ...mamo... szósty . . . i siódmy . . . Niczym rajskie drzewo się zakorzeniłem w pejzaż nadwiślański tak duszy mej bliski, ja owocem życia pośród łąk zieleni, źdźbłem trawy wiatrem smaganej, młodych mewek piskiem.
  21. Pójdźmy do szkoły lub na boisko może choć tam kogoś spotkamy. Zasnęły drzewa, zasnęło wszystko, zostaliśmy sami. Wyschły strumyki małych nadziei, zabito noce, wyrżnięto dni, nie ma policji, nie ma złodziei, jesteśmy my. Przytulę ciebie teraz jak lubisz, bo wiesz, że bardzo za tym tęskniłem, gdy było pusto, gdy było zimno, nim cię wymyśliłem.
  22. coś... jakby o mnie... żartuję, fajne!
  23. Ostatni, bez pary nosi grube okulary, ostatni bez pary w piłkę sam gra. Gdy nadejdą Święta, i huknie kolęda ostatniemu, bez pary zamigocze świat. Wyskoczą gwiazdeczki z połatanej teczki, mrok chwili rozświetlą, ciemny bezkres snu. I rozpoczną taniec, w chłopcu zakochane, ostatnim, bez pary wszędzie, lecz nie tu. Uśmiechnie się biurko, i księżyc nad chmurką, piecyk zawsze zimny, dzisiaj zacznie grzać. A myszy z krasnalami, jak księżne z książętami walca rozpoczną, noc go będzie grać. Opłatek bielutki w mig przegoni smutki, mróz- artysta na szybie kwiaty namaluje i chłopiec wesoły wyruszy do szkoły. Ostatni, bez pary, znowu żyć spróbuje.
  24. niestety, to nic nie da...
  25. Wybory, pogrzeby, castingi i w świat, nic, że w oczy piach, nic, że z nieba grad, już dość wszelkich pięknych, mądrych instytucji, już dość medytacji, już dość ewolucji. (Niech Darwin się schowa i zacznie od nowa systematyzować nas) Niech biorą co mogą, póki się nie znudzi, niech kurz z myśli zniknie zamyślonych ludzi. Niech pożółkną ściany wczoraj malowane... Nie ma żadnej ściany? Kto nam zabrał ścianę? Tu Miłość się wiesza, bo brak jej miłości, tu dom się zawali, gdy jest pełen gości. Już dosyć tkliwości, miłości, radości, czas życie zaczynać, czas życie ugościć...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...