
Tomek Zając
Użytkownicy-
Postów
65 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Tomek Zając
-
Opowiadania Kanadyjskie II: W forcie Liard cz.2 (ostatnia)
Tomek Zając odpowiedział(a) na Pedro Salazar utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
"ale i tak odcień skóry im sie zminiał przy uływie krwi jak kazdemu." hahahahahaha -
Bum cuk cyk /początek antypowieści grozy/
Tomek Zając odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Hmm po przeczytaniu innych Twoich tekstów spodziewałem się chyba czegoś ciekawszego. Po pierwsze treść może się bardzo szybko zdeaktualizować, widać co się wokoło wyrabia, jak nasze kameleony szybko zmieniają poglądy. Za bardzo chyba skupiłeś się na doraźnej parodii. Jako tekst satyryczny ok, jako literatura mniej. Brakuje mi też tu rytmu charakterystycznego dla innych Twoich utworów. Chyba za bardzo skupiłeś się na "przerobieniu" rzeczywistości na dowcip a za mało na samej opowieści. -
yyyyyyy no właśnie, ten słowotok... co to właściwie ma być? nowoczesna prozo-poezja? opowiadanie w stylu MTV?
-
Kapitalny rytm. Oj Jasiu doigrałeś się. Jedyne do czego można się przyczepić, to to, że tak późno go dosięgło. Czy aby nie powinien być już na emeryturze?:)
-
Za głupotę trzeba płacić
Tomek Zając odpowiedział(a) na Paulina Pasek utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
fatalne -
pod znakiem malachitu, cz VII
Tomek Zając odpowiedział(a) na natalia utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Po przeczytaniu czuję się jakbym obejrzał jakiś wybrakowany odcinek "Klanu" pozdro -
Zupełnie mi się to nie podoba. Same patetyczne i nadęte zdania a chyba zero prawdy o ludziach. Może w czasie Powstania byłoby to dobre jako tekst "ku pokrzepieniu serc" ale teraz... to banał. Moja rada: piszmy o tym czego doświadczyliśmy, niech to nie będzie wydumane.
-
Napisałem zdanie
Tomek Zając odpowiedział(a) na Leszek_Dentman utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
a mi się właśnie spodobało to zdanie he he -
Panki Rokko i Hipergloria (fragment większej całości)
Tomek Zając odpowiedział(a) na Tomek Zając utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dzięki za komentarz. Niedzielę adwentu poprawiłem na trzecią, nad resztą się zastanowię. Słona woda użyta została z premedytacją i pasuje mi do surrealistyczno-groteskowej konwencji. Właściwie to pierwszy "draft" tekstu i od napisania, czyli od około trzech lat, go nie ruszałem. Masa błędów interpunkcyjnych na pewno się znajdzie bo zawsze mam z tym problemy. Albo za dużo, albo za mało przecinków. Opowiadanie nie jest skończone, ale ponieważ wymądrzam się tu strasznie więc... żeby zaspokoić przede wszystkim ciekawość Pedra, postanowiłem coś zarzucić. -
Stalin pod Grunwaldem.
Tomek Zając odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
A co Ty Pedro wiesz o kolorycie tamtej epoki? Tekst bardzo zgrabny ale jak dla mnie Wasiluk wypowiada się trochę zbyt okrągłymi zdaniami. Jedyna różnica pomiędzy nim a malarką polega na poziomie wiedzy historycznej i artystycznej. Jest też mały logiczny zgrzyt. Na początku Wasiluk prosi malarkę o portret Stalina a nie o akt, czyżby z jej percepcją też było coś nie tak? -
Nic o mnie nie wiecie.
Tomek Zając odpowiedział(a) na Piotr Rutkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
"Środkowy palec kładę na poczet czwartej rzeczpospolitej gdzie głos mój decydujący będzie w ostatecznej rozgrywce pomiędzy złem a dziadostwem." - zajebiste zdanie. Jakbyś był Bogiem w czwartej osobie. Dobry tekst, pozdro -
Panki Rokko i Hipergloria (fragment większej całości)
Tomek Zając odpowiedział(a) na Tomek Zając utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I. - Posiała baba mak – przelatuje mi przez myśl, gdy próbuję ogarnąć wzrokiem ciżbę w hali gigamarketu. Stoję z rozdziawioną gębą na ruchomej pochylni prowadzącej do wrót części samoobsługowej. W dole rzeki tłumu płyną leniwie dziesiątkami a może i setkami kanionów, wyżłobionych pomiędzy niebotycznymi regałami. Daleko, u kresu horyzontu, widzę nieliczne mielizny białej podłogi. Chociaż robiłem zakupy w niejednym gigamarkecie, to nigdy nie widziałem czegoś równie imponującego. W nozdrzach świdruje smród, który nie pozwala mi się skupić. Zjeżdżam wciśnięty pomiędzy dwa babsztyle w parujących po deszczu futrach. W lewy bok wbija mi się stalowy wózek, do którego pomarańczowej poręczy przyschnął zmięty emeryt. Czuję, że kończy się ruchomość pod stopami i dalej trzeba iść. Po przekroczeniu elektronicznej bramki organy wewnętrzne tylko na chwilę zajmują pozycje zbliżone do prawidłowych. Płyniemy jak krem z borowików. Będąc pośrodku nurtu nie mam żadnych szans załapania się na towary rozpostarte na pierwszych półkach. Widzę rzędy lśniących puszek z nie znaną, ekskluzywną marką kawy. Słychać narastający gwizd i nad głową przemyka mi stado jeżyków. Podobno ornitolodzy doliczyli się w sklepie osiemnastu gatunków ptaków w tym rzadkiej sowy uszatej i dwóch bocianów. Był też jastrząb, ale trzeba go było unieszkodliwić po spektakularnym ataku na dwumiesięczne bliźnięta syjamskie. Tylko swojej wrodzonej nierozłączności dzieci zawdzięczają życie ponieważ ptak spodziewał się chyba mniejszego ciężaru i nie podołał unieść obydwu. Przede mną w spływającym tłumie rozkwitła kolorowa czasza parasola by uchronić właściciela przed deszczem gołębich odchodów padającym zwykle w okolicach stoiska z pieczywem. Niesiony prądem zbliżam się do pierwszego skrzyżowania. Chciałbym popłynąć w kierunku nabiału, czyli jak wskazuje strzałka, w lewo, ale duża ławica zakonnic prze ostro w przeciwną stronę znosząc mnie na warzywa. Stojące na podwyższeniach hostessy częstują reklamowanymi specyfikami wpychając je prosto w usta klientów, którzy nie są w stanie podnieść rąk uwięzionych w kieszeniach i pomiędzy wózkami. Inkasuję porcję pasty z sera, zaraz potem najnowsze ogórki czosnkowe, dumę zakładów spożywczych z Siemiatycz i na deser lody o smaku advokata. Mam jeszcze do wyboru barszcz czerwony lub grochówkę z gorącego kubka. Stawiam na barszcz ale panienka nie trafia mi w otwór gębowy i płynę dalej zalany zupą, z czerwoną, parującą gębą i nadzieją na promocję zwiewnych chusteczek higienicznych. Nieprzyjemne uczucie lepkości ściera z mojej brody nastolatka reklamująca podpaski. Jednak taśma przykleja mi się do czoła i mam teraz duże problemy z oddychaniem. Tracę widok na prawą stronę. Usiłuję dynamicznym wierzgnięciem uwolnić się od kompromitującej ozdoby. Bez skutku. Kątem oka widzę jak wyraz twarzy jakiejś rudej czterdziestolatki zmienia się z ciekawości w niesmak, który odsłania ukrytą pod pudrem pajęczynę zmarszczek. Na ten widok z kolei ja o mało nie dostaję torsji, jednak zamiast tego czuję ulgę w związku z odnalezieniem w kieszeni kartki z listą zakupów. Wykorzystując zmianę gęstości tłumu wyciągam ten cenny przewodnik i ku swojej rozpaczy zauważam na pierwszym miejscu opakowanie brazylijskiej herbaty sto plus dwadzieścia gratis, które minąłem dosłownie przed chwilą. O odwrocie nie ma mowy. Uwalniam się od podpaski i zerkam do tyłu na monstrualną pochylnię, z której szczytu jak z wulkanu wypływa ludzka magma. Zahaczam o coś nogą, o mało się nie przewracam i przechodzę po czymś miękkim co wydaje cichy odgłos. Co lub kto tam leżał, nie dowiem się już pewnie nigdy, informuję o tym jednak niebieską hostessę, która w zamian częstuje mnie chałwą, której nienawidzę i zbiera mi się na wymioty. Nagle cud. Mam wolne ręce, mogę skręcić gdzie chcę i nawet zrobić kilka kroków w wybranym kierunku. Rzeka wpadła do zatoki warzyw i owoców. Wypluwam chałwę i pakuję szybko do ust kilka winogron dla zatarcia smaku. Są nawet wolne wózki jednak wyglądają podejrzanie gdyż wszystkie są połączone w jeden rząd a podobne stanowiska, zaraz obok, są puste. Na łańcuszkach smętnie zwisają samotne zaczepy. Podchodzę do ostatniego wózka i wpycham w szparę dwa złote. Ciągnę za poręcz ale mechanizm nie odpuszcza. Usiłuję wyciągnąć z powrotem monetę lecz ta ugrzęzła na dobre. Jakiś małolat wyglądający na skejta śmieje się złośliwie. Mam ochotę strzelić go w... nieważne. Szlag trafił dwa złote a ja nie mam dalej w co pakować obfitości jakimi częstuje nas urodzajna matka ziemia. Na szczęście zauważam jak zbliża się ciągnięty i popychany przez obsługę monstrualny wij z odzyskanych wózków. Przyspieszam bo srebrzysta wstęga kurczy się w zastraszającym tempie. Oglądam się na chwilę za siebie i widzę jak do wózka z moją monetą zbliża się zakapturzona postać. Mroczny dentysta wyciąga z kieszeni obcęgi i dokonuje ekstrakcji metalowej plomby z ust mechanizmu spajającego wózki. No ładnie, moje dwa złote! Postać szybko znika by przyczaić się ponownie obok piramidy z ananasów. Odpuszczam w myślach sprytnemu poławiaczowi pereł i rozglądam się za pozostałościami z wózkowego tasiemca. Szczęśliwie łapię się na ostatni człon, którego nie muszę nawet uzbrajać dwuzłotówką bo nie jest z niczym złączony. Czuję, że mam już serdecznie dość zakupów jednak stalowa pustka pojazdu domaga się wypełnienia. Przebiegam wzrokiem zmiętą listę w poszukiwaniu towarów, które można by zaliczyć do nieprzetworzonych plonów. Tuż za mną szczerzą swoje przerażające uśmiechy potężne dynie, do których zaleca się samotny arbuz pozostawiony przez niezdecydowanego klienta. Arbuza też mam w swoim spisie ale gdy podchodzę bliżej widzę, że ten otrzymał solidny cios w tył czaszki, która rozpękła się ukazując soczysty mózg. Na chwilę przykuwa mój wzrok okaleczona brzoskwinia, w którą ktoś wetknął obleśnie ostry sopel marchewki. Próbuję nabrać do folii apetycznych jabłek jednak kilka razy trafiam na nadgryzione. Przepycham się bliżej regału i sięgam jak najwyżej po dziewicze egzemplarze. Obok wylegują się spasione gruszki o kusząco kobiecych kształtach. Smutny czterdziestolatek stara się z nimi zaprzyjaźnić masując spierzchniętym palcem ich owłosione końce. Trafia na nadgniłą i wpycha powoli paluch do środka skąd wycieka brązowy sok. Inny miłośnik owoców przystawia się do brzoskwiń. Pieści je dłonią podczas gdy z błony pomiędzy jego palcami przeciętej liściem ananasa spływa krew czerwona jak same brzoskwinie. Przyrzekam sobie, że zawsze będę mył owoce przed jedzeniem, może nawet będę je parzył wrzątkiem, a już na pewno pozbawię je skórki. II. Z warzywnego wychodzę wprost na dział rybny nazwany: „Wszystkie rybki śpią” – w podtytule: „Największy wybór w Polsce”. Z ukrytych głośników sączy się szum słonej wody. Patrzę w martwe oczy pstrągów wyłożonych na lodowej miazdze. Jeden nie ma głowy. Do ogromnego akwarium z dziobatymi jesiotrami ktoś wrzucił puszkę śledzi w oleju. Memento mori. Wyobrażam sobie swoje zwłoki pływające od tygodnia w akwarium. Wyglądam jak przeforsowana lalka z sex shopu, moje oczy opuściły napęczniałą głowę, palce spuchły jak parówki. Jest noc, światło przyciemnione. Obok akwarium przechadza się kierownik stoiska rybnego z ekspedientem. – Obniżymy cenę jeszcze o dwadzieścia procent. Jak do jutra nikt go nie kupi, to wrzućcie go do wanny z węgorzami... Panie Janku zastanawiam się czy może jeszcze coś zamówić. Niech mi pan powie jak schodzi kargulena? – Skrzela przestają się ruszać i odwraca się brzuchem do góry. – Aha. To dobrze... Odchodzą powoli a wówczas otoczenie na powrót rozjaśnia się. Obok mnie przemyka rozpędzony wózek. Uczepione do niego dzieciaki wrzeszczą na całe gardło: Z drogi śledzie, szlachta jedzie! Omal nie wpadają na wychodzącego zza rogu mężczyznę. Człowiek ubrany jest w różowe dżinsy i kurtkę w wojskowym stylu. Jest w nim coś dziwnie znajomego, swojskiego, coś z czym już się zetknąłem. Na chwilę nasze spojrzenia spotykają się. Znam te oczy, znam ten chód, ułożenie ramion, lecz czy to w ogóle możliwe, czy to prawdopodobne, czy rzeczywiste aby był to Adam, menadżer z mojej roboty, zaginiony dwa miesiące temu, uznany właściwie za zmarłego, za niebyt, ten na którym zemściła się rzekomo ruska mafia, zagrzebany w nieznanym lesie, wśród nieznanych grzybów, pachnący mchem i igliwiem, niemal skonsumowany (dobre słowo), kiedyś pełen energii, zawsze w doskonałej formie fizycznej i psychicznej, świetnie ubrany i uczesany, uśmiechnięty, świeży, skuteczny. Czy ten człowiek z brodą i zaniedbanymi włosami to na pewno on? – Adam – mówię gdy przechodzi obok mnie. Idzie dalej. – Adam. – prawie krzyczę. – Adam! – tym razem jeszcze głośniej, aż oglądają się ludzie. Mężczyzna zatrzymuje się. Podchodzę do niego. Patrzymy sobie w oczy. Chwyta mnie za rękaw i wchodzimy pomiędzy regały z czymś tam. – To ja. – mówi - Idziemy stąd. Normalnie, powoli, za mną. - Czekam chwilę i ruszam. Trzymam się kilka metrów z tyłu, dla ostrożności. Jakże jestem ciekaw co to ma znaczyć, ten jego wygląd, strój. Co on tu robi? Wprost pożeram się tą ciekawością. Skręcamy w lewo pomiędzy tysiące kolorowych butelek. Ludzie pakują do wózków napoje, czytają etykiety, zastanawiają się. W dziale soków zagęszczonych jest trochę luźniej. Adam zatrzymuje się przy regale owoców leśnych. Ściąga z półki i waży w rękach butelki poziomkowego i jeżynowego. Staję obok i wlepiam wzrok w szkła klejące się do siebie czerwoną kreską soku. - Co ty tu robisz? – zaczynam podniecony. – Ukrywasz się? Na chwile wokół robi się próżnia gdy Adam zaciąga się głęboko sklepowym powietrzem. Ma chyba trudności z ubraniem w słowa tego co chciałby wyrazić. W końcu otwiera usta i poraża mnie kosmicznym wyznaniem – Mieszkam. Zastygam w bezruchu nie mogąc zdobyć się na wypowiedzenie jakiejś sensownej kwestii. - Tutaj? – pytam. – W sklepie? Niech mnie ktoś może uszczypnie, przecież to musi być sen. - Tak. – Adam spuszcza głowę jakby zawstydzony swoim kuriozalnym wyznaniem. – Od dwóch miesięcy. - Od dwóch miesięcy nie opuściłeś marketu? Mija nas para ze śpiącym dzieckiem wystającym ze stalowej kieszeni sklepowego wózka. – To dla mnie bardzo trudne. – ciągnie Adam. - Ja sam sobie nie umiem tego wytłumaczyć. – Lekkim skinieniem głowy pozdrawia mijającego nas mężczyznę. Odprowadzam wzrokiem postać w czarnym prochowcu z pustym koszykiem w ręce. - On też ...? – wzdrygam się jakby ktoś stuknął mnie niespodziewanie w czoło. - Waletuje od roku. Ruszamy w nieokreślonym kierunku. Adam ciągnie dalej rewelacje, które wprawiają mnie w osłupienie. - Poznałem już trzydzieści osób. Podobno jest nas dwustu. – Kurwa. – tylko to wyjeżdża mi z ust. Muszę się rozejrzeć wokoło, zostawić na chwilę Adama, policzyć butelki z colą na regale. Raz, dwa, sześć, dziesięć. Dziesięć to około pół metra, regał ma około dwudziestu metrów, osiem poziomów, chwila, to jest czterdzieści razy... – Trzy tysiące dwieście – uprzedza mnie Adam – Ustawione w sześciu rzędach a więc dziewiętnaście tysięcy dwieście. Pijąc po trzy dziennie, wystarczy na prawie osiemnaście lat. W następnej alejce jest taki sam regał i jeszcze jeden przy kasach od strony zachodniej. To jakieś 52 lata życia. Tandetna filozofia. – przebiega mi przez głowę - Na poziomie marketu... - A gdzie śpisz? – pytam. - Różnie. Czasami w fotelu przy obuwniczym, w przebieralni, na półce za octem albo denaturatem. Tam rzadko kto zagląda. W godzinach szczytu można się przekimać w tłumie. Jeżeli ustawisz się z prawej strony, od strony nabiału, wpadasz w wir, z którego ciężko się wydostać. Wciąż okrąża się pierwszy duży regał. Tłok unosi cię w pozycji stojącej. Kiedyś przedryfowałem tak jedenaście godzin. Z jedzeniem też nie ma problemu. W końcu to sklep, jesz co chcesz. – Adam uśmiecha się i spogląda na drogi zegarek nie pasujący do obrania. Czyżby dokądś się spieszył? – Pokręć się tu trochę w pobliżu a ja spróbuję skołować sprzęt i pokażę ci coś ciekawego. III. Adam odchodzi szybko, zakręca za róg. - Witamy wszystkie dzieci i zapraszamy do działu słodyczy!! – słyszę nagle potężnie nagłośniony wrzask, na który klienci reagują lekkim przykurczem a stadko gołębi zrywa się do lotu. Teraz pisk sprzężonego mikrofonu jak pięć zatrzymujących się pociągów. – Przepraszamy państwa za problemy z nagłośnieniem. Już za chwilę rozpoczniemy konkurs niebieskiego królika W konkursie mogą brać udział dzieci w wieku od zera do osiemnastu lat. Nagrodami są worki ze słodyczami ufundowane przez firmę „Niebieski Królik” Spółka Akcyjna z Leszna. Te nagrody... – profesjonalny konferansjer. Wydaje się, że skądś znam ten głos. Muszę go zobaczyć. – Te nagrody otrzymają wszyscy uczestnicy naszego konkursu. Wystarczy wejść tu do nas na scenę, przedstawić się i zaśpiewać dla nas swoją ulubioną piosenkę. Mamy już pierwszego uczestnika. Powiedz nam ile masz lat? – Cztejy. – Jak masz na imię? – Jajek – Jak? – Jajek. Wychodzę zza zakrętu. Przede mną tłum. - No tak, przecież go znam. To ten komentator sportowy, którego sześć lat temu usunęli za użycie słowa „zwrotna” na antenie. Co on wtedy powiedział? Zdejmijcie mi kurwa zwrotną, czy jakoś tak. Ależ ten facet się spasł. – Jaką nam Jarku zaśpiewasz piosenkę? – ciągnie podstarzały grubasek. – Jezie pociąk sdaleka na nichwili nie czeka. Konduktorze łaskawy zawieś nas do Wajszawy. – Brawo Jajek, Jarek. Jarku niech twoi rodzice podadzą pani Eli nazwisko. – małe zamieszanie na scenie. – To jest pani Ela. Twoje nazwisko wpiszemy na karteczce, która weźmie udział w losowaniu nagrody głównej. Wycieczki do ciepłych krajów. Powiedz Jarku czy byłeś już w ciepłych krajach? – Nie. – A chciałbyś tam pojechać? – Tak. – Może się uda. Teraz na podium przystrojone niebieskim logiem firmy gramoli się mała, gruba dziewczynka, którą podsadza mały, gruby tatuś. Dziecko nie dość, że do taty to i do sklepowego wodzireja pasuje jak ulał. Przez tłumek gapiów i rodziców przebiega drwiący śmiech. Taki obraz człowieka nie pasuje zapewne do ich wyobrażenia o nowym, szczupłym i wysportowanym Polaku. – Jak masz na imię? – zagaja spiker. - Kasia. – Pięknie! Kasiu czy lubisz robić zakupy w naszym sklepie? – Tak. – Co nam... – Mama... – Tak?... – Mama zawsze kupuje jedzenie, sery, chleb, masło, bułki, mortadelę, soki... A tata piwo. – gromki śmiech wstrząsa zbiegowiskiem. – Dobrze Kasiu. A teraz poprosimy cię o piosenkę. Masz tutaj mikrofon. – Biedroneczki są w kropeczki i to chwalą sobie u motylka plamek kilka służy ku ozdobie. – Dziękujemy ci Kasiu serdecznie – niegdysiejszy gwiazdor redakcji sportowej głaszcze blondyneczkę po głowie. Kątem oka widzę jak przez tłum zbliża się do mnie wielki niebieski królik, firmowa maskotka wytwórni czekolady. Ciżba rozstępuje się przed podskakującym kolosem o szmacianych łapach i wielkich, zdziwionych ślepiach. – Dobrze, prosimy następnego odważnego uczestnika. Przypominam, że główna nagroda to tygodniowy pobyt w Bułgarii dla dwóch osób dorosłych i dziecka. A każdy kto wystąpi otrzymuje worek cudów ufundowany, tak jak i wycieczka, przez firmę „Niebieski królik”! – niebieski królik jest coraz bliżej mnie, jeszcze kilka rzędów gapiów i przyczepi się do mnie. – Mamy kolejnego chłopca, który zaśpiewa nam... – Czego ta maszkara ode mnie chce? Czy wyglądam na pięciolatka? – No właśnie, co nam zaśpiewasz?. Proszę trzymaj mikrofon... Oto królik. Wprost przede mną w dziwacznych, epileptycznych pląsach, cały niebieski, trzęsie łapami jak wielki alkoholik. Na brzuchu ma worek pełen cukierków. – Co dla nas zaśpiewasz? Królik przebiera przede mną nogami jakby mu się chciało załatwić pilnie fizjologiczną potrzebę. Sięgam po cukierka. Teraz pewnie rzuci się na mnie. Faktycznie robi krok w moim kierunku, ja się odruchowo cofam i wchodzę komuś na buty. Odwracam się. To Adam. – Idziemy – mówi do mnie. – No jaka to będzie piosenka? – zachęca chłopca konferansjer. - Chuj! – słychać wrzask chłopaka zamiast konkursowej piosenki, a potem głośne BUM! gdy mikrofon pada na scenę porzucony przez uciekającego gówniarza. Adam się przebrał, ma na sobie białą koszulę, garnitur i krawat. Królik wyrywa się za mną ale ludzie zastępują mu drogę. – Trzymaj. – Adam wkłada mi do ręki coś twardego i podłużnego. - Co to jest? – pytam zdziwiony. – Walkie-talkie. Schowaj do kurtki i włóż słuchawki do uszu. Zaraz się zacznie. Przepychamy się wzdłuż regału z colą. Widzę, że Adam też ma słuchawki. Na tle reklamowego bełkotu spływającego z radiowęzła słychać płaczliwy dyszkant kolejnej uczestniczki konkursu. Śpiewa o akrobatycznych wyczynach kota na płocie. Jesteśmy już na miejscu, w długiej alei pomiędzy potężnymi regałami z butelkami o wymiarach XXXXXXL po jednej stronie i tradycyjnymi puszkami po drugiej. Adam przytrzymuje mnie za rękaw dając znak do zatrzymania się i lekko kiwa głową. Rewanżuję się miną zdziwionego szympansa. Adam dotyka swojej głowy. Wyciągam słuchawki z kieszeni i wsadzam sobie małe czarne głośniczki do uszu. Kable układam za uszami tak jak zrobił to Adam. Prawie ich nie widać. Gąbka słuchawek tłumi znakomicie szum sklepowej hali. Komunikaty o zaginionych i odnalezionych dzieciach, źle zaparkowanych samochodach i reklamowe dżingle są ledwie słyszalne. Czuję błogą ulgę. Wreszcie mogę zebrać myśli. Obok nas zatrzymuje się dystyngowany szpakowaty mężczyzna około pięćdziesiątki. Ogląda swoje ręce. Kilka metrów dalej przykucnął zarośnięty włóczęga. Trochę mnie dziwi, że nie reaguje na to przechadzający się obok ochroniarz w granatowym garniturze. Może dlatego, że rozmawia z kimś przez mały mikrofon przyczepiony do pałąka słuchawek obejmujących jego głowę. Teraz dociera do mnie, że układ otoczenia w ogóle się nie zmienia. Co chwilkę jakiś intruz przemyka szybko pomiędzy regałami ale kilkanaście osób pozostaje wciąż w miejscu. Wszyscy ubrani są skromnie, ale bardzo odświętnie. Spoglądam pytająco na Adama. Opuszcza powieki. Do wylotu alejki po lewej stronie podjeżdża wózek widłowy z paletami napojów. Z kabiny wysiada robotnik w zielonym kombinezonie. Ma w ręku szeroką rolkę taśmy w biało-czerwone pasy. Rozpościerając taśmę pomiędzy przeciwległymi regałami zamyka wylot alejki i przystępuje do wyładunku napojów. Spacerujący ochroniarz poprawia na swojej głowie słuchawkami połączone z mikrofonem. Przechyla lekko głowę. Cichy szum i trzaski zaczynają sączyć się w moje uszy. Adam prostuje się. Ludzie w pobliżu porzucają swoje pozorowane zajęcia i zwracają się w kierunku ochroniarza w granatowym garniturze. – Co jest? – myślę sobie. – Może to zebranie mieszkańców? Ten bodyguard jest pewnie kapusiem tutejszej społeczności. Kurwa! Patrzy się na mnie. Zaraz mnie wskaże jako zdrajcę. Czuję, że powie: Oto ON! Bracia, łapcie skurwiela, dowiedział się! Może to Adam mnie wystawił? Widzieli jak ze mną rozmawiał. Nieopatrznie się wygadał a teraz rehabilituje. Zablokowali wyjście. Uciszą mnie i wywiozą na zaplecze do miejscowej piekarni, i wrzucą do pieca, albo... Ochroniarz już otwiera usta. Już nabiera powietrza by ogłosić wyrok... – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Że jak? Głos w rozchodzący się w moich uszach zgadza się z ledwie widocznym ruchem ust ochroniarza. – Nie! – myślę. - To przecież niemożliwe. Ja w to nie wierzę. Niech ktoś mnie może obudzi. – Dziś w trzecią niedzielę adwentu pogrążeni jesteśmy w rozmyślaniach nad przyjściem naszego Pana Jezusa Chrystusa i naszym zbawieniem w tym przyjściu. Mszę tę odprawiamy w intencji Józefa Ka, który opuścił nasz sklep, z powodu ciężkiej choroby. Chwała na wysokości Bogu!... – Chwalimy Cię, błogosławimy Cię... – usta Adama poruszają się, wzrok wbił w wyfroterowany kawałek podłogi. – Wielbimy Cię, wysławiamy Cię... – to już mój głos, szepczę całkowicie odruchowo, znam tę mantrę, chodziłem kiedyś do kościoła. – Dzięki Ci składamy bo wielka jest chwała Twoja... Panie Jezu... - wznoszę wzrok ku górze. Co za zajebisty regał! Miliony puszek. – Królu nieba... – Krzyż. Krzyż! – powtarzam bezgłośnie. - Tam jest krzyż. Wysoko, ogromny. Ściana puszek z kolą jest czerwona a na jej tle biały krzyż. To kola lajt. Ktoś ułożył na górze krzyż z koli lajt! (...) -
homoseksualista i ja 1
Tomek Zając odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Proponuję przed każdym akapitem dać kolejny numer -
uff nie da się tego przejść do końca - wydumana, postmodernistyczna grafomania bez krzty lekkości. Wymęczone
-
Historie miłosne (I)
Tomek Zając odpowiedział(a) na Jay Jay Kapuściński utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
"Chociaż miała dopiero dwadziescia lat, życie jej nie rozpieszczało." - to zdanie nie ma żadnego sensu; co ma wiek do rozpieszczania przez życie? Postać Walentyny jest mało wiarygodna. Poza tym niepotrzebnie odsłaniasz jej zamiary tak szybko. Daj tą szansę czytelnikowi. Nie wiem ile facet mógł mieć za ściagnięcie laski do b... ale podejrzewam, że nie wydawałby tyle kasy na eleganckie kluby, kina, wesołe miasteczka, drogie restauracje itp. Małowiarygodne. Wygląda to na baardzo długi kawał a nie opowiadanie.