Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tomek Zając

Użytkownicy
  • Postów

    65
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Tomek Zając

  1. Diabeł podkuty? w Pacanowie kozły kują?
  2. To jest tak zwany postmodernistyczny bełkot, czyli jak ktoś nie bardzo umie i nie wie co napisać, to pisze byle co, byle jak, byle sie wszyscy głowili ile w tym różnych poetyckich sensów. Pozdrawiam
  3. To jak sądze pod wpływem bajek Oscara Wilde'a (Słowik i róża?).
  4. Nie wiem o co w tym tekście chodzi. Widać, że autorka chyba świeżo po lekturze "M&M". Mnie to w ogóle nie wzrusza, sorry. Pozdrawiam
  5. Tylko sie znowu k.s. nie obraź, lubię Twoje teksty ale ten jest treściowo banalny, powierzchowny i pretensjonalny.
  6. Roman, jakieś problemy z jaźnią? Rozdwojenie, multiplikacja osobowości? hehe Pozdro T PS. Podobno onet szuka komentatorów, którzy wychwytywaliby błędy ortograficzne, mógłbyś się przydać ;)
  7. Na rogu Traugutta stał menel z wózkiem. Negocjował zawzięcie z grupkš nastolatków o przebiegłych spojrzeniach. Prawdopodobnie ustalali cenę wynajmu czę�ci wózka na skradzione komórki i portfele (prawdopodobnie? a z czyjej to wiedzy wynika?). Wilk zatrzymał samochód i udał, że kieruje na dyskutujšcych obiektyw aparatu fotograficznego (jeżeli Wilk zatrzymałby samochód na Krakowskim na wysokości Traugutta nikt z Traugutta nie zwróciłby na niego uwagi; wiem, że to nieistotny szczegół dla kogoś np. z Łodzi ale jak warszawiak czyta coś takiego to stwierdza, że ktoś nie był nigdy chyba w tych miejscach). Młodzi ulotnili się tak szybko, jakby ich nigdy nie było. Menel wzruszył ramionami i obrócił się plecami do Wilka. (menel wzruszył ramionami? dość zaskakujący gest jak na menela - miałkie to, niby coś się dzieje a nic się nie dzieje flaki z oleje m). Kawiarnia hotelu Bristol o tej porze �wieciła pustkami (o tej porze? o jakiej? nie o tej porze, po prostu świeciła pustkami). Przeganiane wiatrem chmury gasiły i zapalały słońce niczym żarówkę, napełniajšc niewielkie pomieszczenie ostrym �wiatłem lub pogršżajšc je w zimnej, złotawej szaro�ci (druga część zdania jest bełkotliwa i spowalnia tempo). Na stolikach starały się beznadziejnie lampki o pomarańczowych abażurach; nie bardzo było wiadomo, czy się palš, czy nie (trzy razy powtarzacie zdanie po zdaniu ten sam motyw zapalania i gaśnięcia tylko powstaje pytanie po co; i czy w takim hotelu jak Bristol takie rzeczy się zdarzają; nic mi ten fragment ani następny nie mówi o miejscu, do którego przyszedł bohater; dużo słów ale żadnych odczuć). Moim zdaniem wszystko aż do momentu spotkania z Siwym nadaje się do kosza. W wielu miejscach nielogiczne, słabe stylowo i nic nie znaczące. Nie posuwa też w żaden sposób akcji do przodu. Moje wrażenie po doczytaniu do tego miejsca jest następujące. Pisze to ktoś kto Warszawę zna raczej z wycieczki. O bohaterze nic się nie dowiedziałem poza tym, że ma toyotę ale wolałby mieć saaba i że jest chyba tak stary, że uważa się za pedofila bo odwraca wzrok od studentek w kierunku starych, wyleniałych bab. Hotel Bristol jest speluną dla dystyngowanych pań i jak zachodzi słońce to robi się w nim ciemniej a jak wychodzi zza chmur, to jaśniej. Czasami migotają lampki na stoliczkach. Ogólnie bardzo mierne, większość słów to zapychacze pustych miejsc zmierzające do pierwszego, strasznie drewnianego dialogu, który jest fatalnie niewyważony pomiędzy postaciami, dalej juz naprawdę odechciewa się czytać. Na tym kończę, pozdrawiam.
  8. To jakieś ćwiczenia na polonistyce? Mdło się od tego robi. Tak chyba rapowali w Średniowieczu.
  9. Leszek, widzę, że masz niesamowity pęd by jak najszybciej wrzucać na forum, ale zanim to zrobisz postaraj się przeczytać to co napisałes kilka razy i poprawić błędy. W części 36 aż roi się od niekokonsekwentnego przeplatania czasów. Zdecyduj się na jeden (najlepiej przeszły). Tutaj podaję przykład: "Z Sandry i Tina opada postrzępiona odzież (teraźniejszy), lecz to, co się pod nią ukazało (przeszły) w niczym nie przypomina ludzkich ciał (teraźniejszy)." "Z wąskiej szczelin w korze, w miejscu, w których kiedyś znajdowało się oko Sandry wypłynęła kropla złocistej żywicy i powoli spłynęła po korze." - korze... korze... Proponuję zresztą byś darował sobie cały opis przemiany (36) a przeszedł od razu do zabawy dzieci w lesie obok Sandry i Tina zmienionych w drzewa. daj się czytelnikowi domyślić co się stało, zaskocz go. Epilog jest już zupełnie niepotrzebny gdyż powtarza tylko motyw z poprzedniego fragmentu (Sandra, Tino i dzieci).
  10. Słabe. Dwa pierwsze akapity juz tak nudzą, że dalej nie chce się czytać. Na Krakowskim Przedmie�ciu nie było jeszcze tłoku. Ludzie i samochody mijały się nieuważnie (chyba raczej mijali, ale swoją drogą co to znaczy, że mijali się nieuważnie?). Wilk manewrował ostrożnie swojš Toyotš, klnšc w duchu �limacze tempo i spoglšdajšc na zegarek (najpierw jest napisane, że nie ma tłoku, więc skąd to manewrowanie i ślimacze tempo?). Pulchnej brunetce (skąd wiadomo, że brunetka była pulchna, czy drzwi saaba były przezroczyste? może tylko twarz miała pulchną - przecież opowiadanie prowadzone jest z punktu widzenia Wilka) w czerwonym Saabie bez trudu udało się wymusić na nim pierwszeństwo. Zagapił się na sylwetkę wozu - dobre auto - i odruchowo skonstatował naruszenie przepisu ("skonstatował naruszenie przepisu" - co to za rahityczny język?). Na chodnikach, jak zwykle, pełno było smukłych studentek, co nie pozwalało Wilkowi skupić się na kierownicy (jakby kierowcy skupiali się na kierownicy to by wszyscy wpadali do rowów). Dzień był chłodny, więc okrywały swe wdzięki kilkoma warstwami materiału (poprzednie zdanie kończy się na kierownicy, więc tylko można się domyślać, że chodzi o studentki ale nie czyta się tego płynnie). "Już za miesišc", pomy�lał ze smakiem, "półnagie będš kombinować, co by tu jeszcze z siebie zdjšć." Zganił się za lubieżno�ć (a to jakiś jehowy, że gani się za oglądanie się za pięknymi kobietami?), starajšc się przenie�ć uwagę na dostojne warszawskie matrony i zabieganych biznesmenów (nekrofil czy pederasta?; czy byliście kiedyś na Krakowskim Przedmieściu - to naprawdę nie jest miejsce gdzie roi się od matron warszawskich (kto to jest w ogóle matrona warszawska???) i zabieganych biznesmenów). Ziewnšł. (ja też ziewnąłem i dałem sobie spokój z dalszym czytaniem)
  11. Średnio mi się podobało, może dlatego, że pamiętam te czasy i te wspomnienia są o wiele bardziej kolorowe od tekstu. Mam wątpliwości czy takie towary jak telewizor kolorowy i zamrażarka można było wystać w kolejkach, zazwyczaj rozchodziły się w inny sposób, losowania w zakładach pracy i oczywiście wśród znajomych z SLD, SDPL i Samoobrony. Mi kolejka kojarzy się bardziej z mięsem, słodyczami, generalnie artykułami spożywczymi i wódką. Stanie od wieczora poprzedniego dnia przez całą noc z łóżkami polowymi nie było niczym szczególnym. Czasami stawało się po prostu bo inni się ustawili, w ten sposób nabyłem wzmacniacz z radiem Radmora, niestety na kolumny musiałem czekać jeszcze pół roku bo nie starczyło.
  12. Od paru lat mam podobne wrażenia odnośnie Świąt, co autor. Chociaż może ciekawiej byłoby napisać tekścik od strony katów, a nie ofiar, nowego modelu Świąt. Pozdro.
  13. Stary, co za nieznośna słodycz związku Tina z Sandrą, to jest do wyrzygania, wiem, że czasami ludzie gadaja takie idiotyzmy ale powieściopisarz powinien tego unikać
  14. Nie zgadzam się z Panem, Panie Piotrze, wg mnie ten tekst zasługuje na literackiego Nobla, albo co najmniej medycznego. Ale serio mówiąc, mi się podoba.
  15. Oj, to zapraszam do Warszawy w czasie roztopów. Syf jest wszędzie.
  16. Przegiąłeś Tichon, uzależnienie całego sensu od jednego słowa płaskiego tekstu, to mocna przesada. Tracę do Ciebie zaufanie. ten pomysł jest maksymalnie słabiutki, najpierw każesz czytać kompletną marnotę a potem niby puentujesz, słabowite to. Czytanie to nie partia szachów
  17. "Tego samego wieczoru, Sandra i Tino odpoczywali po dniu pracy" masło maślane "Kierowca poniósł śmierć na miejscu, pasażer natomiast zmarł w drodze do szpitala. Przed śmiercią zdążył jednak złożyć zeznanie" He he, to miało być poważne? Bo brzmi raczej uciesznie. "likwidację plagi terroryzmu, jaka ostatnio ponownie rozpleniła się we Włoszech i innych, głównie wysoko rozwiniętych krajach świata" Jesteś pewien, że plaga terroryzmu rozpleniła się we Włoszech w ostatnich latach? Coś słabo chyba jednak znasz te włoskie realia. "– Słyszałeś? Nie ma już Legionów. Jesteś wolnym człowiekiem. Już nie musisz się o nic martwić. – Tak, to prawda. Możemy rozpocząć normalne życie. Pojutrze pojadę do Rzymu i zacznę załatwiać wszystkie formalności, a od nowego roku akademickiego wracam na studia. Spotkam się również z rodzicami. Teraz będę mógł im ciebie przedstawić. Na pewno bardzo się ucieszą." Nie no sorki, ale to znowu jest śmieszne. Nie czytałem wszystkich części ale czy Legiony to było tych dwóch poteflonów? "Ledwo Tino zdążył sięgnąć do dzwonka, drzwi rozwarły się na oścież i stanęła w nich matka Tina. Za jej plecami ukazała się sylwetka pana Venturi." Czytelnik zazwyczaj wizualizuje sobie opisy w książce. To co napisałeś ja widzę tak: ręka Tina wysuwa się do dzwonka, w tym momencie drzwi otwierają się na oścież i jak spod ziemi wyrasta matka, a potem zza niej wychyla się sylwetka ojca (taka jak obrysy na strzelnicach policyjnych, tylko, że kolorowa i ma wymalowany uśmiech w miejscu twarzy). Całość jest komiczna ale nie wiem czy o taki efekt Ci chodziło.
  18. V. Na końcu ulicy napojów gazowanych odwracam się jeszcze ale Adama już nie ma. Dobrze, że nie zapytałem czy ma zamiar kiedyś wrócić. To jego życie, jego gnojówka. Był gnojem, niech sobie w niej pływa. Może chciałby mi jeszcze poopowiadać o problemach codziennego życia w markecie, wyzwolić się, spłukać bród i wytrzeć mną jak ręcznikiem. Niech się pierdoli. Pcham przed sobą swój własny wózek. Przecież to nie żaden mój koleś, żadne tam halo, żadnej przyjaźni. Nasze wzajemne stosunki były zimną wojną. Wojna nagle zgasła, rozpłynęła się ale to nie powód do świętowania z wrogiem. Mam już nową kanalię w pracy, żona Adama też ma już nowego, pewnie kupuje mu krawaty i koszule. Może kiedyś zrobią z Adama legendę marketu, może będzie opiekował się tutejszym stadem gołębi, biegał ze szmatą do podłogi i wrzeszczał „bujaj, bujaj”. Przepycham się przez tłumek ze swoimi zakupami. Uzupełniam koszyk o kolejne pozycje z listy. Zabrać towar, zapłacić, wyjść, zapomnieć, zjeść, skonsumować, zużyć. Jak tu wszystkiego dużo, jak męcząco. Jakżebym chciał usiąść w kącie i umrzeć. Skręcam raz, drugi, trzeci. Ludzi tu coraz mniej i mniej. Na półkach chyba bardzo niechodliwe towary, ale nie wiem co to jest, nie chcę patrzeć. Alejki są coraz węższe, światła jakby mniej, dźwięków też. Wchodzę w bardzo wąską uliczkę. Na półkach nie ma towarów. Leżą na nich ludzie pogrążeni w promocyjnym śnie. Jest tu ze trzydzieści, czterdzieści osób. Dominuje kilka takich samych, tanich schematów ubioru. Odziani podobnie leżą na tych samych półkach. Raz, dwa... siedmiu mężczyzn w beżowych bojówkach i błękitnych bluzach, około ośmiu kobiet w granatowych kompletach... Przypomina mi to wielki przedział sypialny. Uliczka kończy się ślepo. Tu i ówdzie słychać pochrapywania. Jest trochę wolnych miejsc, mógłbym się położyć, jestem taki zmęczony. Ale nie. Ale nigdy w życiu. To przecież piekło, koniec drogi. Finałowe regały sklepu. Ludzie na sprzedaż. Ludzie towary. Patrzę na ładną twarz śpiącej kobiety. Zapomniała oderwać metkę od spódnicy. Kosztuje trzydzieści pięć złotych po obniżce z czterdziestu dwóch. Jest z bawełny. Wyprodukowano ją w Łodzi. Rozmiar 36. Dotykam jej ręki. Jest miękka i ciepła. Nad kobietą leży facet z obfitymi wąsami. Długi, to znaczy wysoki. Zawracam wózek jak najciszej. Tak jakbym się oddalał od bardzo złego psa, od lwa, tygrysa. Powoli. Powolutku. Krok za krokiem. Po przebyciu stu metrów trafiam na pierwszych zabłąkanych konsumentów. Przechodzę obok pracownika układającego na klęczkach towar na dolnej półce. – Czyżby odprawiał zadaną pokutę – zastanawiam się a na głos mówię: Przepraszam, że przeszkadzam. Którędy do kas? – Facet podnosi się i wyciera rękę w spodnie. – Tu zaraz w lewo – mówi zasapany - potem w prawo. Dojdzie pan do takiej głównej uliczki a potem prosto. Na górze będzie kierunkowskaz. Dziękuję bardzo uprzejmie i już zakręcam wypełnionym po brzegi wózkiem. Idzie ciężko jak cholera. Jedno kółko się zatarło i hamuje. Nagle tuż przede mną wyrasta jak spod ziemi albo spada, jak grom z jasnego nieba, wielka niebieska kukła. To czekoladowy królik, ulubieniec dzieci. Stoję i czekam co zrobi. Podskakuje jak rażony prądem. Oglądam się dyskretnie. Ani z przodu ani za mną nie ma nikogo. Podchodzę do niego w złych zamiarach. Staję nieco z boku, kładę rękę na jego klatce piersiowej i popycham z całej siły na górskie szczyty ułożone z przecieru pomidorowego w puszkach. Potężny królik jest dobrze wyważony dzięki dużej powierzchni łap, a raczej skoków. Chwieje się jednak. Jak w zwolnionym tempie rozkłada bezradnie łapy i niczym maszt radiowy w Raszynie wali się powoli do tyłu na czerwoną ścianę. Ułożone luźno puszki zapadają się wciągając królika w głąb. Z góry sypie się deszcz aluminium. Odskakuję na bok. Wypełnione pomidorami walce rozjeżdżają się we wszystkie strony wpadając pod regały. Takiej sceny nie powstydziliby się japońscy spece efektów specjalnych. Podłoga wokoło pokryta jest warstwą puszek. Kilka wpadło mi do wózka. Niebieska godzilla leży na wznak, na usypisku z przetworzonych pomidorów i macha bezradnie łapami. Wyrzucam z wózka przecier. Rozkopując puszki ciężkimi, zimowymi butami, podchodzę do leżącego monstrum, nachylam się nad nim i mówię: Spierdalaj ze swoją zasraną promocją. Mam tego dosyć – cała moja nienawiść skupia się w wystraszonych, ogromnych oczach królika. - Pochusz mi. - To co słyszę jest jak cichy wrzask. – Błagam pomóż, rozesnip zahe. – Słucham? – pochylam się nad głową królika. – Rozepnij zamek. – słyszę błagalny pisk. Królik ma rzeczywiście zamek błyskawiczny wszyty w miejscu ust. Ulegam jego prośbie. Z otworu w króliku wypada na podłogę piłeczka ping-pongowa oklejona taśmą samoprzylepną. Człowiek-królik łapczywie połyka powietrze. Oddycha szybko a gdy wreszcie się trochę uspokaja strzela z ust słowami jak kałasznikow. - O dzięki dzięki stary. Uwolnij mnie proszę, uwolnij, zdejmij to ze mnie, Boże, szybko, wypuść mnie! – Co? Od czego mam cię uwolnić? – pytam nieco zdezorientowany. – Rozepnij ten kostium muszę z niego wyjść, dłużej nie wytrzymam, szybko zdejmij, zdejmij to jest na suwak. Pod szyją. Pod szyją się zaczyna. - Chciałeś promować to walcz dzielnie do końca, dzieci cię lubią – uśmiecham się bo cała moja nienawiść do tego cholernego bzdurnego świata skupiła się właśnie na tym króliku. – Uspokój się, wszystko będzie dobrze, zaraz cię postawię do pionu i pokicasz jeszcze trochę. Właśnie masz wielbiciela! – obwieszczam widząc małego chłopczyka, który wychylił się spomiędzy regałów. – Klólik, klólik! – krzyczy dzieciak wesoło – Mamo klólik! Za plecami malucha pojawia się mama mocno zdziwiona widokiem krajobrazu jak po bitwie i mnie pośrodku usiłującego dźwignąć do góry monstrualną kukłę. Wszystko psuje królik wrzeszcząc akurat: Ja sram na dzieci! Nienawidzę tego gnojstwa! Pomóż mi ty głupi skurwysynu ja cierpię wypuść mnie! – Spłoszyłeś klienta - oznajmiam zdyszany gdy królik przyjmuje ludzką postawę. – Mama zabrała dziecko. Nie wiem czy kupią jeszcze waszą czekoladę wiedząc jakie licho siedzi w tych królikach. Obchodzę go dookoła i staję naprzeciw. – Sorry za tą całą agresję. Musiałem się wyładować. Jak nie ty to strzeliłbym w twarz jakąś niewinną hostessę. - Trzymaj się – rzucam na pożegnanie. – Stój!!! – wrzeszczy ten ktoś w powłoce królika. – Nie możesz mnie tak zostawić kurwa stary błagam proszę zamknęli mnie w tym skafandrze! Oni są źli o Boże. – Tak wiem – przerywam mu swoją kpiną – Wszystkiemu są winni oni. – Uśpili mnie. – Kto? – Ludziesfirmy! – Z „Niebieskiego królika”? – Nie wiem, nie wiem, byłem na castingu do promocji spajdermena. – pierwszy raz stykam się z człowiekiem, który potrafi mówić tak szybko jak zając biegać. – Zalali mnie trzema warstwami niebieskiego latexu a potem dostałem kawę i obudziłem się tutaj. – Hahaha – nie mogę się powstrzymać – miałeś być człowiekiem-pająkiem a zostałeś królikiem. - Mam mrówki w nogach. – mówi. Przestaję się śmiać i pytam z niedowierzaniem: Co znowu? Zdrętwiały ci nogi? Może masz za ciasne łapy. - Nie, mam mrówki wpuszczone do butów włożyli mi specjalne pojemniki, chcieli żebym skakał cały czas, och te kurwy mnie gryzą. Jestem u kresu sił, rozwiąż mi ten pieprzony kombinezon, o Boże one chyba przeżarły mi stopy i złożyły tam jaja. - Nie da rady mówię po oględzinach przebrania – Solidna robota, zamek zakończony jest jakąś specjalną nakładką zamykaną na klucz. Ciekawe kto produkuje takie narzędzia tortur. – O nie – słyszę załamany głos człowieka-królika. – To znowu on! - Jaki kto? – podnoszę się i rozglądam. – Sejlsrep. – jęczy królik zbolałym głosem. – No to mam przejebane. Królik ma zapewne na myśli faceta w ciemnym garniturze rozmawiającego z młoda kobietą. – To ta mamuśka. – informuję królika – Widziała jak Cię podnosiłem a ty akurat wyjechałeś z kwiecistą wiązanką. Najwyraźniej nie spodobało jej się twoje słownictwo. – Wezwij policję – mówi mój kudłaty towarzysz. Niestety trochę za głośno. – A po co nam policja? – pyta uśmiechnięty przedstawiciel handlowy „Niebieskiego Królika” lawirując ostrożnie pomiędzy puszkami koncentratu. – Żeby cię skuć sadysto – głos królika łamie się i przechodzi w głośny płacz. – Co to ma być? – pytam uśmiechniętego, który coś mi podaje. - Prezent od firmy – uśmiecha się jeszcze bardziej, jeszcze serdeczniej, jeszcze fajniej. – Nasze Talony. – mówi to z taką satysfakcją jakby mi oznajmiał, że wyleczył mnie z raka. – Za dwieście złotych! – Za co? – pytam spokojnie zostawiając go z wyciągniętą do mnie ręką. – Gratis. W ramach promocji. – zachęca mnie falując papierem. – A królik? – pytam wskazując głową stwora zanoszącego się głośnym szlochem. – Królik? – odpowiada mi pytaniem handlowiec – To maskotka. – Mówił, że ubraliście go tak wbrew jego woli. – Zmyśla. – Podobno wpuszczacie mu mrówki do butów. – To już poważna sprawa – mówi opiekun królika – Oskarża naszą firmę o znęcanie się nad zwierzętami. – Nie tylko – ciągnę dalej uprzejmym tonem. – Słyszałem, że katujecie również ludzi. – O – dziwi się teatralnie. – W jaki sposób? – Chodzi o te mrówki. Podobno są jadowite. Gryzą go w nogi. – Mrówki lubią słodycze – wyjaśnia handlowiec – może za długo stał w miejscu i go oblazły? Nachylam się i szepczę mu do ucha: Czy możemy na chwilę zdjąć mu tylnie łapy i zobaczyć czy nie ma tam tych mrówek? Wygląda na to, że bardzo cierpi. – wskazuję na podskakującego w miejscu królika, który ciągle chlipie pod nosem. – Obawiam się, że to raczej niemożliwe. Za chwilę będzie losowanie nagrody głównej w naszym konkursie a samych łap się nie da odłączyć. – szepcze handlowiec w odpowiedzi – Musielibyśmy zdjąć cały kombinezon. A to potrwa. – Długo? – Tak. – Czy to bardzo skomplikowane? – Tak. Ubieranie trwa około dwudziestu minut. A więc trzeba liczyć podwójnie. - A gdy mu się zachce siusiu? – pytam sejlsrepa. – Może nie zdąrzyć. – Olaboga. Pomóż mi. – Słychać skowyt królika. – Ma specjalny zbiorniczek. – odpowiada mi człowiek w przewiewnym i wygodnym garniturze. – Na kaku też? – pytam. - Też. Wymieniamy mu co cztery godziny. – Rozumiem. – kiwam głową.- Mogę tylko jeszcze jedno pytanko? – Oczywiście – zachęca mnie uprzejmie. – Nie chcę opóźniać. Nie zdążycie przeze mnie na konkurs. - Ależ proszę, mamy jeszcze chwilkę. – Dziękuję panu. – uśmiecham się wdzięcznie. – Mój kuzyn, który jest w liceum chciałby sobie dorobić. Czy dużo taki przebieraniec dostaje? - Oj, raczej niedużo – odpowiada nieco zafrasowany. – najniższą stawkę. – Połowę tego co pan? – Jedną ósmą. Ale praca na stanowisku królika nie wymaga wielkiego wkładu umysłowego. – Jasne – staram się naśladować radosny uśmiech handlowca – Wiem coś o tym. Ja też pracuję umysłowo. Tak jak pan. – Tą uwagą sprawiam, że brazylijskie słońce rozbłyska na twarzy mojego rozmówcy. – Życzę panu sukcesów w pożyciu zawodowym. – kończę rozmowę sięgając do poręczy wózka. – Wzajemnie. Wzajemnie. – odwzajemnia się wzajemnie handlowiec. Dobrem odpłacaj za dobro. Tak nam przykazano. – Talony! – przypomina sobie nagle o papierach trzymanych cały czas w ręce. – Nie wziął pan talonów. – Proszę oddać potrzebującym. Ja nie mogę jeść czekolady. Lekarz zabronił. – Ale pociecha zje. – Nie mam. – oddalam się brodząc w puszkach leżących na posadzce. – Dziękuję serdecznie. – Pa pa ! – macha mi na pożegnanie. Rewanżuję się tym samym i znikam za rogiem. Zostawiam wózek i biegnę szybko alejką do przeciwległego końca regału. Tam wychylam się ostrożnie i widzę jak reprezentant handlowy firmy „Niebieski Królik” podnosi z podłogi ping-pongową piłeczkę i wpycha ją lamentującemu królikowi w usta. Potem wyciąga z kieszeni rolkę srebrnej taśmy, odrywa pasek, zakleja nim usta nieszczęśnikowi i zaciąga suwak w kombinezonie. Wracam wolnym krokiem po wózek... (...)
  19. No nie wiem Tichon. Czy UWAGA SPOILER - chodziło Ci o to, że policja przepuściła gostka z muzułmańskiej bojówki z samochodem wypełnionym ładunkiem wybuchowym po to by ukradła go mafia i zginęła w wielkim BUM?
  20. nie wiem o co chodzi, ten tekst to chyba jakaś pomyłka
  21. za dużo "ja" Stary, masz przerost ego, staraj się z humorem podchodzić do życia, może to pomoże w tworzeniu mniej podjebniosłych wierszy ogólnie mi się jednak podobało, zabawne+
  22. Cola z alkoholem tworzy toksyczne związki, nie radzę pić ani Johnniego,ani rumu, ani niczego innego, chyba, że jest się miłośnikiem raka. Co do rozcieńczania whisky wodą moje zdanie jest nieprzejednane - shit.
  23. - Johnny Walker z wodą? - Jasne. – Może byłem alkoholikiem, ale z klasą. Jak dla mnie to byłeś alkoholikiem bez klasy. Kto to widział whisky wodą rozcieńczać? Profanacja. Tfu!
  24. smakowite, chociaż nazwisko Priapczyk jakieś smętne jest i przedumane, proponowałbym zastanowić się nad innym
  25. Skąd taka dobra znajomość polskich realiów Panie Tichon? :)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...