- Co chcesz zrobić? - zapytała S. Zobaczyła mnie, kiedy przykładałem sobie nóż do tętnicy szyjnej.
Uśmiechnąłem się do niej i rzekłem:
- Pójść do nieba...
Ona zbliżyła się do mnie i powiedziała:
- Przecież zawsze mówiłeś, że Bóg jest...
- Oj tam... - przerwałem jej, jeszcze ostrożnie poruszając głową nad ostrzem noża, i wyciągnąłem do niej jedną dłoń.. - Co mówiłem ludziom, to mówiłem, bo tak zawsze uważałem, odkąd zacząłem myśleć samodzielnie... Ale zachowałem dla siebie taką jedną wiarę...
- Że śmierć jest wyzwoleniem?!
- Nie... - pokręciłem przecząco głową, a mój głos stał się nagle żarliwy. - Do tego wniosku dochodzą wszyscy uczciwie rozmyślający nad życiem ludzie!... Ale ja wierzę w to, że po śmierci każdy człowiek może mieć to, w co wierzył w tym życiu... Więc wymyśliłem sobie już jakiś czas temu, jak jest w niebie, co się tam robi... Uwierzyłem w to wtedy całą duszą! I od tej pory pragnę tam pójść... Chciałem tylko odejść zanim nasz związek zacznie się sypać - odejść szczęśliwy...
Pocałowałem ją, a potem schyliłem głowę i nadziałem szyję wprost na ostrze...
/Takie tam ćwiczenie w budowaniu napięcia.../