stoję na wzgórzu pożółkłym i wyblakłym 
wybrzuszonym niczym gięta starością kość 
pod fałdą skóry  
przede mną żarzy się czernią 
najdumniejsze z miast 
wystygło nocą 
by móc wybuchnąć zarannym płomieniem 
napędzić kuźnię 
w której kowal nadaje kształt 
żelaznej aureoli  
świt 
wystarczy zamknąć oczy 
by ujrzeć bezkresne pustkowie 
pośród którego 
wznoszą się ruiny  
ostatniego królestwa  
wewnątrz garstka ludzi 
unosi głowy do góry 
a śnieg zamyka ich powieki 
próbują zrozumieć 
nie oni pierwsi 
choć jako ostatni  
nie chcę już nigdy oglądać miasta 
boso kroczę krętą ścieżką 
w dół by stać się  
jednym z żywych