kochać jak jezus przejść po falach
jeziora próbowałem o mało by nie
zdążyli sekcja ratownicza
oczywiście
z rybami to też mi nie wyszło
na filecie się wychowałem chociaż
numer z magdalenką owszem
nad wyraz dobrze poszedł
nie mówię o tej spod warszawy
tam to kochali na śmierć
do kitu z takim uczuciem za dużo
było jezusów
reasumując indywidualista jestem
tak cierpię nawet swój krzyż mam
w którym od czasu do czasu
mnie łamie
tańczyła szukając podpowiedzi
co dalej kolejne świty zacierały
drżące noce umykające spod
paznokci marzeń
oślepiona raz po raz zrywała
cugle umykając woźnicy
w napływie szaleństwa
infantylnych zachcianek
dygoczących pragnień wątłego
płomienia świecy kładącego
cienie po wyrzeźbionych
progach
snu donikąd
No, nie do końca tak jest.To, że Ty nie odnajdujesz przekazu, to już inna sprawa.Nie ma tak,że się pisze o niczym.Zawsze jakiś tam zamysł jest... oczywiście zgadzam się, że czasami jest przerost formy nad treścią.Pozdrawiam serdecznie.
bez odpowiedzi, chociaż
nie wiem czy warto o wszystkim
wiedzieć może lepiej być
nieświadomym niektórych
spraw
odsunąć od siebie przejść obok
zostawić biegiem jałowym na jutro
krótkim spięciem kolejnych
metamorfoz w pośrednim
logowaniu dnia
powieleniem wczoraj
prześladowczej kalkomanii
bytu kruchością teraźniejszych
oczekiwań w substytucie
obiecanych
superat
do przestawianych widzimisię
krótkoterminowych alternatyw
za i przeciw w obraniu dróg
po kosztach z niwelowanych
wartości
paletą dywizjonizmu
w aberracji spostrzegania
nieuchwytnych refleksów dążeń
skrajnością balansowania
etycznych norm
po zaułkach subiektywnych zachowań
adoracją koniunkturalnych uzależnień
w alienacji ekshibicjonizmu
z założeniem prognoz
dekadencji
spojrzała na odległy koniec ulicy
stado gołębi gruchając wesoło
wybierało między sobą
partnerów
westchnęła cicho czuła na sobie
ciężar nieprzespanych nocy które
stukotem wdzierały się w obszar
doznawania
po sznurach bielizny przesuwała
kolejne godziny lakonicznie
odmierzając iloraz zapadającego
zmierzchu
gdzie relatywistyczne odczuwanie
dobra i zła prysło względnością
światła brakującym
elementem
puzzli
z ławkami w cieniu kwitnących
akacji godziny spędzane salwami
śmiechu i ukradkowych
spojrzeń
w stronę przechodzących dziewczyn
zapamiętanych imion na świeżo
pomalowanych oparciach
mój pierwszy wiersz cicho
kładziony na twych ustach
których smak próbuję
odnaleźć
dzisiaj
jak zwykle niczym spragniona kochanka
ścieliła wrzosem okoliczne łąki strojna
bielą oparów gotowych do nocy
poślubnej
na pobliskim kartoflisku dym ogniska kreślił
nostalgiczne esy floresy rozsiewając zapach
pieczonych ziemniaków obok gromadka
dzieciaków parzyła sobie usta
to gaworząc wesoło lub okrzykami żegnając
ostatnie klucze żurawi
które żałosnym klangiem kierowały się
w stronę południa gnane kodem
przetrwania
i co tu dużo mówić jest naprawdę
nieźle dzień jak co dzień bez wzruszeń
nawet lewa noga nie jest w stanie
niczego zepsuć
ten sam zatłoczony autobus twarze
wygniecione sennymi majakami
o wielkości i przystanek z pryskającymi
złudzeniami
otwarta brama do nikąd za którą
zdychający iloraz populistycznych
demagogii niczym w kolorycie
daumiera
przerabia kolejną kromkę
wczorajszego
chleba
spazmatyczny kaszel obudził
mnie w środku nocy sięgnąłem
po papierosa tak wiem palenie
szkodzi
niebieski dym leniwie przesuwał się
ku oknu zza którego rezolutny księżyc
bezczelnie łypał na panienkę leżącą
obok mnie w łóżku
spojrzałem na nią dobra była
tańczący cień rozczłonkowywał
jej ciało niczym analityczne
spojrzenie kubisty
z pewnością nie była bryłą to raczej
rubensowski odpowiednik madame
sans gene pełen umiejętności
i pewności materii
tak jak przecierający świt
na odległym
horyzoncie…