Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Andrzej Bonifacy

Użytkownicy
  • Postów

    23
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Andrzej Bonifacy

  1. Niepewnie balansując na krawędzi zwiewnego kontaktu z rzeczywistością, zmierzał po rozchwianej paraboli w niedookreślonym kierunku. Żaglami rąk usilnie próbował uchwycić oparcie powietrza. Jego kadłub to wznosił się, to opadał, pochylał i prostował ciężko walcząc z tornadem spokojnego letniego dnia i wzburzonymi falami równego chodnika. Uśrednienie trajektorii ruchu w dużym przybliżeniu wskazywało na budynek piekarni. Tam właśnie skierowane były lornety jego oczu i to według ich namiaru dokonywał ciągłych korekt azymutu. Zwolniłem i przepuściłem, wszak nadpływający z prawej ma pierwszeństwo. Zbliżył się niebezpiecznie do zwalistej ściany piekarni. Rozpaczliwym rzutem prawej ręki zacumował pętlą dłoni do stalowej poręczy. Niewyhamowując rozpędu wpłynął na schody wejściowe kreśląc łuk na napiętej cumie. Poszło mu to wyjątkowo sprawnie jak na tak trudne warunki żeglugi. Już sięgał drugą dłonią do klamki drzwi, gdy te nagle otworzyły się i niepewnie stanęła w nich kobieta objuczona siatkami. Oczy żeglarza zakreśliły elipsę od jej stóp aż po głowę i z powrotem. Mrużąc je, z wysiłkiem dokonał oceny sytuacji, po czym wycofał się po tej samej łukowej trajektorii. Nie puszczając poręczy pochylił w ukłonie i zamaszystym gestem drugiej ręki dał kobiecie wolną drogę. Ta ostrożnie zeszła po schodach, po czym pośpiesznie oddaliła się. Powoli wyprostował tułów i podniósł głowę. Dopiero teraz zauważył mnie, uśmiechnął szeroko, czarno-bezzębnie i zionął głęboko. - Jakultura tokultura kurwamać! Nonie...
  2. Monique, błagam! Wywal wielokropki!
  3. "Ważkość treści nie tłumaczy miałkości formy". Niedbałość o zwykłą poprawność tekstu oznacza brak szacunku dla czytelnika. W szkole uczono mnie, że należy pisać "tę najgorszą".
  4. Płynnie i miękko, bez zacięć. Ładnie zbudowany nastrój. Nie wyczułem silnego napięcia, ciekawość imienia partnera wynika tylko i wyłacznie wprost z ujawnionych myśli Eleny, raczej nie wyczuwa się jej z opisu akcji, tak nie wprost. Trochę szkoda, ale i tak podoba mi się. Jedno potknięcie: "Śmiechów i urywek zdań" - liczba mnoga i liczba pojedyncza, będzie lepiej 'Śmiechów i urywków zdań'. Pozdrawiam
  5. Piewca ma rację. Czytelnik nie potrzebuje wskazówek, sam ma myśleć. Wielokropki nagminnie stosowane przez początkujących są oznaką niedoceniania czytelnika. Wywal je, to dobra rada.
  6. W Śródmieściu, w czasie największej inflacji, czekaliśmy na autobus. Było już ciemno. Jesień. Mieliśmy wtedy bardzo złe dni. Najgorsze ze wszystkich dotychczasowych. Właśnie po raz kolejny ostro się pokłóciliśmy. Nie pamiętam już dlaczego i o co. Zła jak osa i obrażona nawet nie patrzyła w moją stronę. A ja trzymałem jej torbę. Bo po prostu była ciężka od zakupów. Przecież zawsze tak robiłem. Wziąłem tę torbę nie zastanawiając się nawet nad tym co robię, ot tak, po prostu, jak zwykle, jak co dzień, jak zawsze. I trafiał mnie jasny szlag. Nadąsana "jaśnie pani" zadzierała nosa, miała mnie gdzieś i patrzyła w inną stronę. A ja jak ostatni bałwan i kompletna pierdoła dźwigałem jej torbę. Na dodatek w drugiej ręce trzymałem większą i cztery razy cięższą. Niech to jasna cholera! Robiłem za tragarza. Oboje ubrani byliśmy szaro, bezpłciowo, byle jak, beznadziejnie. I tak samo się czuliśmy. Bardzo podobnie wyglądało wtedy nasze życie. Szare i bezpłciowe. Beznadziejne. Skończyły się wszystkie oszczędności. Wskutek przemian, a właściwie kompletnej zapaści budownictwa komunalnego, szansa na własne mieszkanie odleciała w niebyt. Mieszkaliśmy kątem u teściowej. W małym jednopokojowym mieszkaniu. Teściowa spała w maleńkiej klitce wydzielonej z kuchni. Cała codzienność działa się w "dużym", w porównaniu z klitką, "naszym" pokoju. O prywatności i intymności można było zupełnie zapomnieć. Na dodatek kilka miesięcy wcześniej sprowadziła się tu młodsza siostra żony. Po rozwodzie. Z małym dzieckiem, jeszcze prawie niemowlakiem. Sama uciekła od męża gdyż nie mogła już z nim dłużej wytrzymać. Od mojego dawnego przyjaciela, to właśnie dzięki niemu poznałem żonę. A teraz tak mnie skurkowaniec załatwił. Na amen. Byłem zdeptany i załamany. Wszystko to razem było do dupy. Kompletna beznadzieja. Przyjechał nasz autobus. Ruszyliśmy do tylnych drzwi. Bo z tyłu było luźniej. Wsiadła pierwsza, nie oglądając się za siebie. Byłem kilka kroków za nią. Jakaś baba wepchnęła się nachalnie pomiędzy nas. Zwisało mi to. Bezwiednie spojrzałem pod wiatę. Serce podeszło mi do gardła. Nieomal zatrzymało się. Na ławce siedziała ona. Hanna. To był ten przystanek. Tu właśnie kiedyś spotykaliśmy się i rozstawaliśmy. Wspomnienia jak na szybkim podglądzie przewijały się w głowie. Gesty, słowa, zapach jej skóry, pocałunki, wspólne chwile, zabawne zdarzenia, miłość, seks. A teraz widziałem jej małe stopy, nogi wąskie w "pęcinach", krągłe biodra, wcięcie w talii, małe i jędrne piersi, długą szyję, małe i pełne, nieco "nadęte" usta, filigranowy nosek. Znam na pamięć każdy fragment jej ciała. Rozpoznał bym ją nawet w zimowym kożuchu i futrzanej czapie. Na nosie miała ciemne okulary. Nie pamiętam żeby kiedykolwiek nosiła. Pewnie założyła przed chwilą. Chyba chciała się ukryć. Przede mną. Siedziała prosto i sztywno jak rzeźba i udawała, że patrzy gdzie indziej. W głowie szalało mi wariackie tornado myśli i uczuć. Zupełnie nie do opanowania. Nie mogłem się pozbierać. Szedłem jak automat, bezwiednie stawiając nogę za nogą. Machinalnie wsiadłem do autobusu. Ruszył. Jeszcze ostatnie spojrzenie przez szybę. Wszystko trwało zaledwie 11 krótkich sekund. Zabukowanych w mojej pamięci mocno i na zawsze. Na amen. Pewnie bym nie wsiadł gdyby nie torba. Pewnie nawet z obiema torbami bym nie wsiadł gdybym zdążył pozbierać się jakoś. Pewnie w ogóle bym nie wsiadł gdyby nie to udupienie. Teraz gdy przejeżdżam w pobliżu tego przystanku, zawsze tam spoglądam. Nieco zwalniam. Odruchowo wypatruję Hanny. Wiem, że gdybym ją zobaczył, to pojechałbym dalej, ale przynajmniej widziałbym ją. Przez kilka sekund. Po paru miesiącach prawie wszystko w naszym małżeństwie wyprostowało się i doszło do zgody. Na szczęście żadne z nas nie umiało gniewać się w nieskończoność. Któregoś dnia, niemiłosiernie wkurzony, pod nieobecność teściowej przeniosłem jej łóżko do "dużego" pokoju a nasze do "klitki". Inflacja nadal szalała ale pensje zaczęły odrobinę za nią nadążać. Na mieszkanie nadal nie było żadnych szans, ale wreszcie mieliśmy "swój" bardzo mały, miniaturowy, własny kąt, zapewniający zaledwie minimum prywatności i intymności. Od szwagierki i dziecka teraz dzieliła nas ściana. Później wydarzyło się jeszcze bardzo wiele. Załatwiłem też mieszkanie. Ale to już inna historia. Hanna na zawsze pozostała w moim sercu. Na zawsze wpisała się w moją pamięć. Tkwi we mnie i jest częścią mnie samego. Nierozdzielną i niezbywalną. Kocham ją ciągle. Być może tylko wspomnieniem tamtej miłości. Nie wiem. Żeby się o tym przekonać musiałbym ją spotkać. Ale nie jestem pewien czy tego chcę. Na pewno pragnę. Serce mi bije na samą myśl. Nie mam pojęcia jakbym zareagował. Wolę nie próbować. Kocham żonę i jestem z nią. Dłużej niż z Hanną. Po prostu.
  7. wybroczyny wasze prześliniam smakuję soki z nich wysysam przekrwawiam krzepnące przeżuwam nowymi plwam
  8. Twoje pachnące pocałunki na dzień dobry przy stole. Moje śmierdzące po całym dniu skarpety w pralce. I pierwsze i drugie dotyka mnie każdego dnia. Oba bliskie ciału a tylko pierwsze bliskie memu sercu.
  9. Dziękuję za komentarze. Każdy jest ważny. Akceptuję wszystkie. Po prostu. Szanuję słowa krytyki i prawo do osobistego odbioru wiersza. Życie jest piękne i rozmaite właśnie dzięki różnicom pomiędzy nami. Słodkie słowa tu użyte to tylko przykrywka, przekomarzanie się. Przesłanie zawarte w trzech ostatnich wersach na pewno nie jest infantylne, mimo infatylnego ujęcia. Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.
  10. Dzięki za ciepłe przyjęcie. Od dawna tu nie zaglądałem, więc zacząłem od tej protej miniaturki. Pozdrawiam.
  11. zgubiłem wszystkie słowa choć myśli ciągle świeże zaczarowaniem spojrzenia więcej znaczą i dotyk i westchnienie z zapamiętania nie musisz już odliczać kocha lubi szanuje z niedowierzaniem już nie dam Ci przeznaczać ni listków ni płateczków do odrywania
  12. Przez zauroczenie mam dla ciebie frezję, bo wdychasz natchnienie, wydychasz poezję.
  13. Starałem się opisać świat 7-8 latka jego własnym językiem. Stąd właśnie krótkie, urywane zdania. Dzieci w tym wieku raczej nie budują zdań długich a tym bardziej złożonych. Poza tym dość często używają wielokrotnych powtórzeń. Widzę, że odebrałeś ten tekst bardzo osobiście. Nie spodziewałem się, że ktokolwiek zareaguje w ten sposób. Odbieram to jako wyjątkowy wyraz uznania.
  14. Dawno temu ... Andrzejek idzie do szkoły! Do pierwszej klasy! Jest dumny. I ważny. Starszaki mu zazdroszczą. Tylko kilku starszaków idzie do szkoły. Maluchy się nie liczą. Są głupie. I Małe. I bawią się lalkami i pluszowymi misiami. Grażynka, siostra Andrzejka też jest w maluchach i bawi się lalką. Andrzejek od teraz będzie duży. I mądry. I już od dawna nie bawi się głupimi lalkami. Jest mądrzejszy od Grażynki. Pójdzie do szkoły. Będzie miał tornister. Prawdziwy. I nowe kredki. Stare się nie nadają. Są pogryzione i połamane. To wstyd z takimi kredkami iść do szkoły. Będzie miał nowe. Na pewno. Tatuś mu kupi. Bo tatuś zna się na kredkach. Bo tatuś rysuje i maluje. Nawet mamusię namalował. Wszyscy sąsiedzi oglądali. Tatuś kupi Andrzejkowi najlepsze kredki. Nowe. W kolorowym pudełku. I ślicznie zaostrzy nowe ołówki. Scyzorykiem. Mamusia kupiła Andrzejkowi zeszyty do szkoły. W kratkę do rachunków. I w linie do polskiego. I elementarz. I książkę do rachunków. I książkę do plastyki. I drewniany piórnik z przegródkami i zasuwką. Zasuwka tak fajnie się zasuwała i odsuwała. Aż przyciął sobie mały palec. Trochę bolało. Ale nie ważne. I temperówkę. I gumkę „myszkę”. Fajna. Jak ją się rzuciło na podłogę to podskakiwała. W różne strony. Nigdy nie wiadomo w którą. Naprawdę fajna. Od ścian też się fajnie odbijała. Andrzejek dostał małego klapa w pupę. O mało nie stłukł wazonu. Kryształowego. Tatuś nareszcie kupił Andrzejkowi kredki. Prawdziwe. W blaszanym pudełku. Tak fajnie brzęczały. Nikt takich nie miał. I pędzelek. I farbki. Też w blaszanym pudełku. Ale wcale nie brzęczały. Szkoda. Andrzejek dostał tornister! Żółty! Skórzany! Z dwiema przegródkami w środku. I dwiema kieszonkami na zewnątrz. Zapinany na pasek ze sprzączką. I na dwa błyszczące „żelazne” zatrzaski. Z kluczykiem! Ale tatuś zabrał kluczyk. Powiedział, że kluczyk może się zaciąć. I jak wtedy Andrzejek wyjmie zeszyty. I kredki. Taak... Lepiej żeby tatuś schował kluczyk. Tak żeby się nie zgubił. Dziś Andrzejek idzie do szkoły. Z tatusiem. Ma nowe buciki. I spodnie. I koszulkę zapiętą pod szyję. Okropnie nie lubi guzików pod szyją. Ale wytrzyma. Bo idzie do szkoły. I marynarkę. Bardzo nie lubi marynarki. Bo nie może machać rękami we wszystkie strony. Ale wytrzyma. Na plecach ma ŻÓLTY TORNISTER z książkami i zeszytami. I piórnikiem i kredkami. Kredki i piórnik tak fajnie brzęczą. Andrzejek wysoko podskakuje. Żeby wszyscy słyszeli. I z całych sił macha workiem z kapciami. Żeby wszyscy widzieli. I wszyscy słyszą i widzą. Andrzejek IDZIE DO SZKOŁY! NAPRAWDĘ! Andrzejek nie pamięta co było na polskim i na plastyce. Bardzo dobrze pamięta za to matematykę i rachunki. Wszystkie dzieci uczyły się liczyć. I dodawać. Andrzejek umiał. Tatuś go trochę nauczył. Niektóre dzieci też już umiały. Uczyły się na jabłkach. Tych prawdziwych i narysowanych. Prawie wszyscy mieli jabłka na śniadanie. Tylko jedna dziewczynka miała gruszkę. Jedną. To za mało żeby liczyć. Potem Pani pokazała jak się pisze jeden i dwa i trzy. I wszyscy pisali w zeszytach. I jak się pisze „dodać” i „równa się”. I napisała „1 + 1 = 2” i „1 + 2 = 3” i „2 + 1 = 3”. A potem wytarła tablicę. Napisała od nowa ale trochę inaczej i bez tego co było po „równa się” Kazała przepisać do zeszytów i policzyć. Andrzejek przepisywał i liczył. I coraz bardziej przechylał główkę i cały przekrzywiał się z przejęcia. Napisał i policzył wszystko. I sprawdził na paluszkach. Zgadzało się. Dumny oddał zeszyt Pani. ...Pani powiedziała, że Andrzejek dostał „dwójkę” (dziś to jedynka) bo krzywo napisał „dodać”. Policzył dobrze ale „dodać” napisał tak jak się pisze „razy”. Zrobiło mu się wstyd i smutno i niesprawiedliwie i strasznie. Bo pierwszy dzień w szkole i ŻÓLTY TORNISTER i nowe kredki w brzęczącym pudełku i piórnik i ta okropna „dwójka” i wszystkie dzieci widzą i słyszą. I pani wcale nie powiedziała, że jak się krzywo napisze „dodać” to będzie jakieś „razy”. I w ogóle nie wiedział co to jest „razy”. W rachunkach. I Andrzejek rozpłakał się. Bo w dodatku „razy” bardzo źle mu się kojarzyło. Dobrze wiedział, że kilka „razy” w pupę dostawał wtedy kiedy zrobił coś niebezpiecznego lub niemądrego. A czasem gdy tatuś bardzo zdenerwował się na Andrzejka. Co może być niebezpieczne już mniej więcej wiedział. Miał większe problemy z określeniem tego co jest głupie. I na ogół dowiadywał się o tym dopiero od tatusia poprzez kilka „razy” w pupę. - Dobrze pamiętał kilka „razy” w pupę za podkradanie, oczywiście z kolegami ogórków i marchwi z ogródków działkowych i deptanie grządek przy gwałtownej ucieczce. - Dobrze pamiętał kilka „razy” w pupę za to, że razem z drugim Andrzejkiem (przyjacielem) zupełnie przemoczyli nowe ubranka. Wszystko przez deszcz który zaczął padać. Żaden z Andrzejków nie bał się deszczu ani wody. Aby to udowodnić obaj położyli się pod rynnami. - Dobrze pamiętał kilka mocnych „razy” w pupę za to, że razem z młodszą siostrą Grażynką oraz przyjacielem, też Andrzejkiem, i jego siostrą Ewą poszli zimą na basem. Poślizgać się. Wszystko byłoby dobrze gdyby lód się nie załamał. Pod Grażynką. Na szczęście woda w brodziku była płytka. A Grażynka była dumna i bardzo uparta. Powiedziała, że nie boi się zimnej wody i nie dała się wyciągnąć. Oczywiście nikt nie bał się zimnej wody. A zwłaszcza chłopaki. W końcu cała czwórka w zimowych czapkach, szalikach, ciepłych paltocikach, rajtuzach i butach taplała się w lodowatej wodzie. - Dobrze pamiętał kilka „razy” w pupę za to, że razem z kolegami przy zabawie w „Robinhuta” strzelał z własnoręcznie zrobionej procy do kotów oraz bażantów które czasami uciekały z bażanciarni. Z bażantami to "wogle" była fajowa zabawa. Można było się do nich skradać i czołgać nawet w pokrzywach. Chłopaki nie boją się pokrzyw. Ale zawsze powoli odchodziły a potem odlatywały ostro w górę by nagle spaść gdzieś w krzaki. I znowu można było się skradać. Albo włazić na drzewo, Andrzejek świetnie po nich łaził, do gałęzi na której jakiś siedział. I gdy już już można było złapać go za nogę to uciekał. Albo zakradać się do bażanciarni przez własnoręcznie zrobioną dziurę w ogrodzeniu. Nigdy nie wydało się kto robił te dziury. - Dobrze pamiętał kilka „razy” w pupę za strzelanie do kolegów z łuku zrobionego z patyka i sznurka przy zabawie w „indianów i kombojów”. Łuk łatwo było zrobić. Gorzej było z pistoletem albo karabinem. Jurek wystrugał sobie z drewna. Na górze miał rowek i gumę. Ale strzelał gorzej od procy. „Lewolwera” nikt nie umiał zrobić. - Dobrze pamiętał kilka mocnych „razy” w pupę za to, że razem z przyjacielem (Andrzejkiem) robili kupę z wysokiego drzewa prosto na ścieżkę. Nikt nie mógł ich dosięgnąć bo siedzieli na cienkich gałęziach. I nikt nie miał tak wysokiej drabiny. Z bardzo dużymi oporami zeszli z drzewa dopiero wtedy gdy tatusiowie wrócili z pracy. - Dobrze pamiętał kilka bardzo mocnych „razy” w pupę za to, że razem ze starszymi kolegami zakradli się i przewrócili budkę wartowniczą otworem do dołu. W środku był żołnierz pilnujący zbrojowni. - Bardzo dobrze pamiętał kilka naprawdę bardzo mocnych „razy” w pupę za to, że razem ze starszymi kolegami zakradli się na teren zbrojowni by ukraść trochę „kulek” albo najlepiej „bombe”. Przez podwójne trzymetrowe ogrodzenie z drutu kolczastego ze ścieżką wartowniczą pośrodku!!! Jurek doszedł nawet do drzwi budynku. Ale go złapali. Reszta (w tym oba Andrzejki) uciekła. Ale i tak się wydało. Tatuś przez to nie dostał awansu. I kilku innych tatusiów także. A tatuś Jurka został zdymisjonowany. Andrzejek bardzo dobrze pamiętał te wszystkie „razy”. A także wszystkie inne. Bo miał naprawdę dużo różnych przygód. I wstydził się okropnie i czuł pokrzywdzony, przecież dobrze policzył - nawet Pani powiedziała, i okropnie się bał. I płakał i pochlipywał. I „wogle” nie pamięta jak wrócił do domu. Ale pamięta, że w domu mamusia i tatuś powiedzieli żeby się nie przejmował. Bo uczeń bez „dwójki” to jak żołnierz bez karabinu. A przecież żołnierz to nie byle kto! I, że jak będzie prosto pisał „dodać” to będzie dostawał same „piątki”. Od tej pory Andrzejek zawsze prosto pisze „dodać”. I wreszcie dowiedział się co to jest „razy”. W rachunkach.
  15. Od niedawna buszuję w „Serwisie poetyckim” a to jest mój pierwszy komentarz.. Do tej pory jedynie czytałem teksty i opinie do nich. Muszę przyznać, że poziom i profesjonalizm wielu z nich onieśmiela mnie. Z tego powodu nie będę nawet próbował oceniać formę i treść a ograniczę się jedynie do wyrażenia moich subiektywnych odczuć. To opowiadanie oczarowało mnie i poruszyło. Do głębi. Szczególnie ostatni akapit, który odebrałem jako wykraczający poza część drugą. Dla mnie jest on kropką nad „i” będącą dopełnieniem całości i stanowi oddzielny fragment, zbyt mały aby zasługiwał na miano części trzeciej. Czytanie sprawiło mi prawdziwą przyjemność. Od początku do końca. Nie natknąłem się na nic co zabrzmiało by sztucznie lub łamało szyk myśli a błędów i literówek, jeżeli były, z wrażenia nie zauważyłem.. Dla mnie osobiście to po prostu „miodzio”. Poszukam więcej takich rarytasów. Pozdrawiam
  16. Dziękuję wszystkim za opinie. Dzięki nim zaczynam wierzyć, że moje pisanie ma sens. Dodatkowo zobowiązują mnie aby następne opowiadania (a może i wiersze) nie były słabsze. Pewnie odważę się opublikować także pierwsze. Wcześniejsze teksty były zapisem różnych myśli.
  17. Dziękuję za wyłapanie literówki. Poprawiam czym prędzej.
  18. Szliśmy powoli do przystanku autobusowego trzymając się za ręce. Delikatnie ale pełnymi dłońmi. Specjalnie wyszliśmy dużo za wcześnie. Żeby jeszcze więcej nacieszyć się tym dniem. Mieliśmy dzięki temu naprawdę mnóstwo czasu. Tylko dla siebie. Wcale nie pamiętam gdzie i po co chcieliśmy wtedy jechać. Chyba na spacer. Bodajże do Łazienek. Tak mi się zdaje. Albo na Starówkę, lub Powiśle. A może jeszcze zupełnie gdzie indziej. Teraz to już całkiem nieważne gdzie. Był sam środek gorącego lata. Sierpień. Niedziela. Dzień jasny, słoneczny, upalny. Niebo niebieskie, prawie bezchmurne, leciutko przymglone z ledwo dostrzegalnym odcieniem stalowej szarości. Słońce stojące nieomal w zenicie grzało i oślepiało radośnie. Wiał lekki, ciepły wietrzyk. Jednolicie, bez porywów, w sam raz. Tak, że nie czuło się duszącego nieznośnego upału tylko cudowne, rozkoszne ciepło przenikające na wskroś całe nasze ciała. Ludzie dokoła nas, mijani i idący razem z nami wydawali się wszyscy szczęśliwi i uśmiechnięci. Wysoko nad naszymi głowami jak opętane szalonymi pętlami ganiały jerzyki przekrzykując się wrzaskliwie, piskliwie, przenikliwie. Nawet budynki, na co dzień szare, brudne i odrapane jakby pojaśniały i wypiękniały. Wszystko dokoła nas było słoneczne, szczęśliwe i radosne. A najbardziej my sami. Jola w białej, powiewnej, letniej sukience w duże, czerwone, jaskrawe maki wyglądała prześlicznie, uroczo i zachwycająco. A ja niezmiernie szczęśliwy, zupełnie jak małe dziecko gdy dostanie najbardziej na całym świecie wymarzony i wyśniony prezent, spoglądałem w jej wielkie, błękitne, błyszczące oczy i widziałem w nich tę samą radość, to samo szczęście, to samo zauroczenie, to samo zaczarowanie. Rozumieliśmy się bez słów. Wystarczały tylko spojrzenie, uśmiech, uścisk dłoni, gest a nawet wymruczane „mhmm”. Wszystko czuliśmy i przeżywaliśmy razem. Byliśmy jednym. Myślą, uczuciem i duchem. I do obłędu cieszyliśmy się cudowną bliskością i delikatnym zapachem naszych rozgrzanych w słońcu ciał. Zapowiedzią przyszłych, kolejnych rozkoszy. Ludzie idący z naprzeciwka patrzyli na nas uśmiechając się delikatnie i wcale nie odwracali wzroku gdy śmiało spoglądaliśmy im prosto w oczy. A poprzez te spojrzenia, zupełnie bez umiaru, szczodrze dzieliliśmy się z nimi naszą radością i naszym szczęściem. I widzieliśmy, że przyjmowali je do siebie. Od nas. Szliśmy przed siebie. Razem. Promienni. Zakochani. Sobą i światem zauroczeni. W oddali przed nami zauważyłem eleganckiego, szczupłego, starszego pana. Szedł wyprostowany, spacerkiem, powoli, drobnymi krokami, miękko stawiając stopy. W tym samym kierunku co my. Zapewne też do przystanku. Ubrany był w jasny, dobrze skrojony, letni, płócienny garnitur przylegający do ciała i równo wyprasowany w kant. Na głowie miał mały cylindryczny, bardzo płaski, także płócienny kapelusz z okrągłym, niewielkim rondkiem. Zupełnie jak na starych fotografiach z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Wszystko razem w kolorze słomy. Już z daleka wyraźnie było widać radość zaklętą w tej postaci. W pewnym siebie, rytmicznym stawianiu kroków. W delikatnym kiwaniu głową z boku na bok w ich rytm. W energicznym, zamaszystym i fantazyjnym wymachiwaniu cienką, lakierowaną, bambusową laseczką. Cała postać po prostu promieniała. Spojrzałem na Jolę i uśmiechnęliśmy się do siebie. Zrozumiałem, że ona także, już wcześniej, zauważyła go. Chyba w tej samej chwili co ja. Wkrótce wyprzedziliśmy „słonecznego starszego pana” a ja po kilkunastu krokach nie wytrzymałem i obejrzałem się za nim. Ten uśmiechając się pogodnie patrzył na chodnik kilka kroków przed sobą, jakby nie widząc świata dookoła, głęboko zatopiony we własnych wyraźnie radosnych myślach. Zielone światło na przejściu dla pieszych zaczęło migotać. Przyspieszyliśmy kroku i przebiegliśmy na drugą stronę. I cieszyłem się patrząc na podrygujące piersi Joli, na jej falujące biodra, na smukłe nogi, na wąską talię, na kołyszące się ramiona, na wysmukłe dłonie. Zachwycony. A ona bardzo dobrze wiedziała, że na nią patrzę. I na co patrzę. Niespiesznie doszliśmy do przystanku, zatrzymaliśmy się tuż przed wiatą i spojrzeliśmy wstecz. „Słoneczny starszy pan” właśnie zatrzymał się po drugiej stronie ulicy przed przejściem dla pieszych aby poczekać na kolejne zielone światło. Po chwili, chyba po raz pierwszy, spojrzał prosto przed siebie. W naszą stronę. I nagle jeszcze jaśniejszy uśmiech rozpromienił jego twarz. Cały jeszcze bardziej wyprostował się a bambusowa laseczka zaczęła tuż nad ziemią kręcić małe ósemki. Wtedy ze zdziwieniem zauważyliśmy, że wszyscy ludzie na przystanku patrzą właśnie na nas i uśmiechają się pogodnie. Oboje zaskoczeni nie rozumieliśmy niczego. Nieco zakłopotani popatrzyliśmy na siebie uważnie. Wszystko było w porządku. Żadnych liści na głowie czy ptasiej kupy na ubraniu. Staliśmy tak, zmieszani w lokalnym centrum uwagi. Ludzie po drugiej stronie ulicy też uśmiechając się patrzyli w naszą stronę. Właśnie na nas krzyżowały się te wszystkie spojrzenia. A my zupełnie nie wiedzieliśmy dlaczego. Na przejściu dla pieszych ponownie włączyło się zielone światło a „słoneczny starszy pan” znów pochylił głowę i razem z innymi ruszył przed siebie. Wszyscy go wyprzedzili a mijając nas uśmiechali się ciepło, serdecznie. Wreszcie i on, jakoś tak szczególnie radosny, zbliżył się do nas i uśmiechając szeroko, ale z opuszczoną głową i nie podnosząc wzroku, wskazał bambusową laseczką coś nad naszymi głowami, za nami. Obejrzeliśmy się ostrożnie, niepewni co zobaczymy. Siedział nieruchomo, jak najbliżej, na samej krawędzi dachu wiaty, prawie na wyciągnięcie ręki. Bocian. Swoim wielkim czerwonym dziobem celował prosto w nas i wpatrywał się uporczywie i nachalnie. Nieomal bezczelnie. Wokół dzioba, pośrodku miał przyklejony mały wianuszek z pierza. Białe pióra na brzuchu były nieco przybrudzone. Patrzył bez najmniejszego ruchu. Długo. Wręcz hipnotycznie. W końcu całkiem zakłopotani i zmieszani, nie mogąc wytrzymać jego wzroku, odwróciliśmy się. Po małej chwili nagły, niezbyt silny podmuch załopotał sukienkami i na chwilę przykleił koszule do ciał. Spojrzeliśmy na dach wiaty. Bociana nie było. - Odleciał - Powiedział stojący nieopodal i patrzący na nas „słoneczny starszy pan”. Uśmiechnął się a potem odwrócił, pochylił głowę i energicznie wymachując bambusową laseczką ruszył dalej przed siebie. W swoją stronę. Parę tygodni później okazało się, że Jola nosi w sobie nowe życie.
  19. blask słońca pod powiekami ciepło otulam dłońmi przebudzenie
  20. Twoja propozycja zmiany pierwszego zdania brzmi lepiej. Zmieniłem. Za przestawienie przepraszam. Poprawiłem. Monotonne powtarzanie niemal tej samej frazy było zamierzone. Chciałem w ten sposób podkreślić bezradność zrozpaczonego człowieka. Takiego, który na pewno nie jest poetą. Zacząłem pisać w czerwcu tego roku. To moje drugie opowiadanie. Dziękuję za komentarz.
  21. Diękuję, praktycznie to mój pierwszy wiersz. Wcześniejsze to raczej, mam nadzieję, złote myśli. Może odważę się zaprezentować je. Do opowiadań wrzuciłem tekst p.t. "Wizyta u Zofii" dotykający miłości i eutanazji. Też proszę o komentaż.
  22. Twoje pachnące pocałunki na dzień dobry przy stole. Moje śmierdzące po całym dniu skarpety w pralce. I pierwsze i drugie dotyka mnie każdego mojego dnia. I pierwsze i drugie bliskie memu ciału a tylko pierwsze bliskie mojej duszy. Pomiędzy pierwszym i drugim rozpięty jestem i trwam każdego mojego dnia. Dopóty, dopóki Jesteś i obdarzasz mnie pocałunkami każdego NASZEGO dnia.
  23. Zadzwoniła do mnie Zofia. Jakieś dokumenty źle jej się otwierały w komputerze. Pojechałem. Już od progu – fajnie, że jesteś, kawa, herbata? -. Zachciało mi się rozpuszczalnej na zimno. Kawy. Dostałem. Gdy już powoli siorbałem wtedy zaczęła: - Wiesz, coś niesamowitego spotkało mnie dzisiaj! Pojechałam do Alicji i spotkałam tam jej męża. Inżyniera. Nie znasz go. Mówiłam ci o nim. Nigdy bym nie pomyślała, że inżynier może tak wyrażać swoje uczucia. Znam tylko dwóch inżynierów wrażliwych i w tak specyficzny sposób odbierających świat. Mego ojca i ciebie. - Poczułem się bardzo fajnie chociaż nie mam dyplomu inżyniera. - Posłuchaj co od niego usłyszałam! Zaczął mi opowiadać o sobie. Powtórzę ci to. Mam nadzieję, że będzie wiernie. „Wiesz, wszedłem do domu. Zdjąłem buty, założyłem kapcie. Ale jej tam nie było... Poszedłem do łazienki. Umyłem ręce. Poszedłem do kuchni coś zjeść. Ale jej tam nie było... Usmażyłem jajecznicę. Bo najłatwiej. Zjadłem z bułką i pomidorem. Zaparzyłem sobie herbatę. Wypiłem. Pozmywałem. Ciągle jej tam nie było... Poszedłem do pokoju. Rozłożyłem gazetę i zacząłem czytać. Ale nie mogłem. Jej tam ciągle nie było... Włączyłem telewizor. Ale nic nie widziałem. Wyłączyłem. Włączyłem radio. Ale nic nie słyszałem. Też wyłączyłem. Jej tam nie było... Posprzątałem, odkurzyłem, poukładałem książki na półkach. Poprawiłem zasłony. Jej tam ciągle nie było... Pomyślałem, że dobrze byłoby pojechać na działkę. Pojechałem. Wszedłem do domku. Ale Jej tam nie było... Otworzyłem okna. Przewietrzyłem. Posprzątałem. Wszystko sprawdziłem. Ale jej tam nie było... Podlałem Jej ulubione kwiaty. Skosiłem ten mały trawnik. Zgrabiłem. Jej tam ciągle nie było... Więc pozamykałem wszystko i wróciłem do Warszawy. Do pustego mieszkania. Ale Jej tam ciągle i tak przeraźliwie nie było...” I wiesz co, przez cały ten czas głaskał i masował jej nogę. Tę którą czasami lekko poruszała. To pewnie jakiś odruch. Bo jej mózg już nie pracuje. Lekarz mówił, że miała takie badania. Chyba na tomografie. Tylko tą nogą w ogóle od czasu do czasu poruszała. I robił to tak delikatnie. I patrzył w jej nieruchomą twarz. I wtedy ona bardzo lekko, to pewnie mimowolny ruch, poruszyła powieką. I wiesz co on zrobił! Objął ją mocno, przytulił i głaskał po twarzy. I tak czule mówił do niej o tym jak bardzo ją kocha i prosi aby spojrzała, raz jeszcze i jeszcze....-
×
×
  • Dodaj nową pozycję...