Stanąłem na ich terenie
w kotlinie w blasku kamer
Pszczoła wleciała mi do ust,
nie krzyczała.
Dali znać, aby włączyć wszystkie latarnie -
skandaliści wybiegli na ulicę,
Zasnęło miasto,
Zasnęło piękno.
Stanąłem wsparty na murze,
Lis wybiegł z nory, a drzewa
dyrygowały w chórze.
Wściekłość i wrzask, strzał!
Jeden łach wyciągnąć z szafy i gnać.
I gnać...
Czarną przepaskę mam na ramieniu
po samym sobie, tym którym był.
Ulepiony z gliny czasu,
jakże wsparty na intuicji.
Rozkosznie wtulony w beztroskę ramienia,
prosząc o jeszcze, brnąłęm dalej.
Łagodna mżawka czerwonego pyłu
Opadła na turkus przy lewym uchu -
Barki zbrudzone,
Bariery obalone.
Wróciłem po śladach samobójczych kroków,
w kotlinie, w blasku świec, wśród doków
duszy kowala, który ważył los.
Rozmazane twarze ku wiary mierze,
a one patrzą.
Rodzi się myśl -
w bandażach złość,
w kajdanach przeszłość.
Odzyskać wzrok by uwierzyć.
Wyjrzeć małą dziurką by zobaczyć.
Wiatr, co chłodzi twarz szaleńca
który niegdyś wtulił się w mackę śmierci.
Ma skrzydła jasne
i wargi cukrzane
skroplone czerwonym lukrem.
Dziecięce rysy.
Piękny strzał - zginął
i zobaczył Zorzę,
Ojcowską potęgę jasności.
Dostąpił życia,
przechodząc
przez Krainę Wiecznie Odkupionych Grzechów.
I Żyje...