Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Robert C

Użytkownicy
  • Postów

    52
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Robert C

  1. ctr alt x - niestety nie działa:( Ale cieszę się, że dostrzegasz postępy;) Miło, że wpadłeś. Zdania w języku nahuatl są oczywiście prawdziwe. Pozdrawiam serdecznie!
  2. aksjo - Może słowo zauroczenie nie jest odpowiednie, ale zafascynowanie na pewno tak:) Lubię pisać o diabłach i demonach azteckich, bo są wyjątkowe. Dziękuję za komentarz, cieszę się, że Ci się podobało i również serdecznie pozdawiam:)
  3. Dzięki, Deihra, z tą nauczycielką to wszystko możłiwe;) Aż się rozmażyłem;) A pielęgniarką też?;) A teraz poważnie; wczoraj wieczorem tekst został poprawiony z poważniejszych błędów, większość wskazanych została usuniętych, niektóre zdania zostały zmienione. Dziękuję raz jeszcze za małą korektę, oraz za opinie. Pozdrawiam ciepło.:)
  4. Będę wdzięczny za konstruktywne komentarze. Pozdrawiam.
  5. Spojrzał na lalkę i wiedział już, że pozostanie z nim na zawsze. Jego nowy przyjaciel. Nowy towarzysz zabaw. W dodatku taki śliczny, kolorowy, cały opierzony, jak ptak, chociaż ptakiem nie był. Był po prostu małym ludzikiem o ptasiej twarzy. Taki miękkim ludzikiem, w sam raz do przytulania. Zakazany owoc smakuje najlepiej - mały Sebastian nie mógł rozumieć znaczenia tych słów. Był jedynie sześciolatkiem, małomównym, chudym i chorowitym. - Zostaw lalkę - mawiał dziadek - I nigdy jej nawet nie dotykaj. Gdyby dziadek wiedział, że ją odnalazł. Na pewno dał by mu lanie i zabronił oglądania bajek na video przez miesiąc. A gdyby powiedział dziadkowi, że to lalka znalazła jego? Kiedy wiał wiatr, mały Sebastian chował się pod kołdrą i trząsł ze strachu. Nie krzyczał, nie wołał rodziców. Czekał, aż wicher ustanie. Przez cały czas ściskał w dłoniach lalkę, która miała go ocalić przed demonami mroku, przed tymi wszystkimi potworami, kryjącymi się w szafie, pod łóżkiem. Bał się ich. Najbardziej tych czarnych cieni, które trzaskały oknem. Jego ojciec mówił, że to tylko drzewa, ale Sebastian wiedział, że to cienie. Czarne cienie, nie żadne tam drzewa. Leżał teraz na plecach, całkowicie przykryty kołdrą. Czekał, aż cienie odejdą i ustanie wiatr. Jego przyjaciel pojękiwał cicho, a potem wyszeptał coś, czego Sebastian nie mógł zrozumieć: - Xipe Totec, Tezcatlipoca, Cinteotl, Huitzilopochtli, Ometeotl, Mictlantecutli... Chłopcu zrobiło się duszno. Zawsze tak było kiedy zbyt długo leżał przykryty kołdrą. Na jedną krótką chwilę wystawił głowę spod pościeli, nabrał w płuca powietrza i ponownie schował się pod miękką pierzyną. Usłyszał cichy jęk. To jego nowy przyjaciel domagał się powietrza. Sebastian pomyślał, że musi mu jakoś pomóc. Nie może przecież pozwolić, aby się udusił. Ścisnął kukiełkę w dłoni i wyciągnął rękę spod kołdry. - xipe Totec, Tezcatlipoca, Cinteotl... - usłyszał chrapliwy głos swojego przyjaciela. Wciągnął go pod kołdrę i zapytał: - Co powiedziałeś? I wtedy to się stało. Opierzona twarz lalki ekspolodowała. Maleńkie piórka poszybowały w górę, po czym spoczęły na policzkach Sebastiana. Chłopiec uśmiechnął się szeroko, po czym zrzucił z siebie kołdrę. Jego chude ramiona drżały, trzęsły się, jakby coś próbowało uwolnić się spod bladej skóry. Bacznie obserwując różnokolorowe pióra, podskakiwał na łóżku, rozradowany. Było mu zimno, ale nic go to nie obchodziło. Dostrzegł jakiś cień tuż przy otwartym oknie. Wiedział, że to nie czarne cienie, których tak bardzo się lękał. Do pokoju wpadało świeże powietrze, które unosiło barwne pióra wysoko do góry. Niektóre przyklejały się do sufitu, inne spoczywały w kloszu lampy, a jeszcze inne opadały na głowę chłopca. - Nahui Ehecatl, Nahui Quiahuitl, Nahui Atl, Nahui Ocelotl, Nahui Ollin! - rozlegało sie w pokoju, a ledwo widoczne cienie zaczęły przybierać rozmaite kształty. Gruby męski głos, który zdawał się dochodzić zewsząd, zabrzmiał ponownie: - Piedra del Sol! - a potem cienie zaczęły się materializować. Sebastian patrzył na to wielkie widowisko, a jego oczy prawie wychodziły z orbit ze żdziwienia i zauroczenia. Jego przyjaciel tkwił na łóżku; siedział i chwiał się. Nie posiadał głowy, ale wcale nie wyglądał strasznie. Wygladał dość zabawnie - stwierdził Sebastian - kołysał się na lewo i prawo, jakby w rytm muzyki. Pierwszy z cieni; wysoki i chudy, zaczął fosforyzować. Migotał jak wypalająca się lampka naftowa i tańczył, poruszając się lekkim krokiem. Zaraz za nim pojawił sie kolejny cień; całkiem czerwony. Za nim podążał następny i jeszcze jeden, łącznie dwadzieścia, albo i więcej cieni. Zdawały się biegać dookoła pokoju w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Rozlegało się głośne klaskanie i tupanie, a co jakiś czas z ust tajemniczych postaci padały zdania w jakimś dziwnym języku. Sebastian dostrzegł, że niektóre postacie wcale nie wyglądają jak cienie, ale jak poubierani w najdziwniejsze i najbardziej kolorowe stroje ludzie. Jeden z nich miał ogromny pióropusz na głowie i wymachiwał długą na ponad metr grzechotką, a z jego pustego oczodołu wypełzał wąż. Inny posiadał nienaturalnie dużą głowę, która wyglądała tak, jaby była wykuta z kamienia; cała szara i nieruchoma, z dużym krzywym nosem. Kolejny zadziwiał swoją twarzą; była pokryta różnokolorowymi piórami. Ostry dziób był tak wielki, że z łatwością mógłby wygrać wojnę ze wszystkimi ptakami na całym świecie. Sebastian nie mógł wyjść z podziwu. Jego nowy przyjaciel sprawił mu niespodziankę, o jakiej nigdy nie zdążył pomarzyć. Żaden zdalnie sterowany wóż strażacki, ani nawet największy zestaw klocków Lego nie posiadał w sobie tyle uroku, co widowisko rozgrywane w jego pokoju. Ujrzał kobietę w spódnicy wykonanej w całości z żywych węży. Gady wiły się dookoła jej ud i łydek, oplatały ją w talii, a ich połyskujące oczy patrzyły na niego tak, jakby miały chęć wbić w jego szyję swoje ostre zęby. Twarz kobiety była blada, ale malował się na niej uśmiech. Jej wzrok skierowany był na Sebastiana, który usiłował odwzajemnić uśmiech, lecz poddenerwowanie i oszołomienie uniemożliwiły mu jakikolwiek ruch. Jego drobne dłonie kurczowo zaciskały zmięty róg prześcieradła. Dostrzegł kolejną kobietę; uderzająco podobną do tamtej w spódnicy z węży. Miała niemal taką samą twarz co ona, z tą różnicą, że nie uśmiechała się, a jej spódnica nie była wykonana z gadów, ale z płótna pokrytego malowidłami. Każde z nich przedstawiało czarne jak sama noc grzechotniki. Sebastian wpatrywał się w osłupieniu w ruchy kobiet, jak z gracją przemieszczały się po pokoju. Trzymając się za ręce wykonywały jakiś taniec, który wprawił chłopca w stan kompletnej zadumy. Wpatrywał się w nagie plecy kobiet, spoglądał na falujące włosy, jednak najbardziej intrygujące dla niego były ich paznokcie; długie, jeszcze dłuższe od tych, które posiadała mama, pomalowane na czarno i wygięte w kształcie litery S. Nie odczuwał strachu. Czuł się absolutnie bezpieczny i wiedział, że nie grozi mu nic złego. Z jakiegoś powodu był pewien, że wszyscy tajemniczy i kolorowi goście przebywający w jego pokoju są tam dla niego. Kiedy jedna z postaci zaczęła śpiewać, cała reszta zamilkła i przestała tańczyć. Wysoka na ponad dwa metry postać, z ogromnymi, grubymi ustami i łysą głową wysunęła się na przód i stanęła tuż przy łóżku Sebastiana. Jej usta były tak ogromne, że chłopiec zadrżał ze strachu, nie będąc pewnym, czy przypadkiem za chwile stwór go nie połknie. Chwilę póżniej znowu czuł się bezpieczny. Ukratkiem spoglądał na swojego małego przyjaciela, który nie przestawał kołysać się na boki. Siedział oparty o ścianę i wyciągał dłonie do chłopca. Sebastian natychmiast po niego sięgnął, ale nie zdołał nawet dotknąć jego poszarpanej szyi, gdyż lalka przechyliła się na bok, jakby nie chciała, aby ktokolwiek przerywał jej taniec. - Mój malutki - odezwał się Sebastian, ale lalka nadal kołysała się na boki, pochylona pod ostrym kątem. Wyglądała tak, jakby ktoś położył ją na boku i oparł o ścianę. Mimo to poruszała się, a z dziury po urwanej głowie zaczęła wypływać jakaś maż. Miała jasno-czerwony kolor i była niezwykle kleista. W kilka sekund pokryła całą lalkę, aż ta prawie nie mogła się ruszać. Zaczął wiać wiatr. Firanki zatrzepotały w oknie niczym skrzydła ogromnego ptaka. Lampa zakołysała się wydobywając z siebie cichy metaliczny dżwięk, a ramka ze zdjęciem rodziców chłopca, stojąca na niewielkim stoliku obok łóżka, przewróciła się. Przez chwilę wiało tak mocno, że Sebastian z trudem łapał powietrze, a pidżama trzepotała na nim jak na strachu na wróble. Wysoka postać z mięsistymi ustami nie przestawała go obserwować. Sebastian uniósł wysoko głowę i zobaczył ciemną szyję i klatke piersiową, pokrytą długimi włosami. Potem dostrzegł maleńkie czarne oczka, osadzone głęboko w oczodołach. Nie bał się. Przez krótki moment chciał rzucić się w mocne ramiona postaci, ale nie zrobił tego. Przełknął ślinę i z łomoczącym sercem nie przestawał obserwować tajemniczego nieznajomego. Siedział na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i dzielnie znosił porywy wiatru, które atakowały go ze wszystkich stron. Usłyszał jak żywioł zrzuca zdjęcie jego rodziców na podłogę, jak zrywa z karniszy firanki i jak popycha jego wielki plastikowy wóż policyjny w kierunku drzwi. W pewnym momencie zabawka zatrzymała się, cofnęła o kilka centymetrów i skręciła, podążając w kierunku ściany. W końcu uderzyła z takim impetem, że w ścianie pojawiło się niewielkie wgłębienie. Chłopiec pomyślał, że jeśli dziadek zobaczy co się stało, na pewno nie ujdzie mu to na sucho. wystrzaszył się. Po raz pierwszy tej nocy odczuł niepokój. - Mój dziadziuś będzie zły - powiedział oskarżycielskim tonem; głośno i pewnie. - Ichpochtli icue, ichimal toyaouh - odezwała się postać stojąca przy jego łóżku. Zaraz potem pojawiła się kobieta ze spódnicą z węży. Spojrzała beznamiętnie na chłopca, po czym pochyliła się nad nim i powiedziała ciepłym, aczkolwiek stanowczym głosem: - Incuic totome. Wtedy znajdująca się na łóżku lalka zastygła w bezruchu. Kilka kolejnych minut upłynęło w kompletnej ciszy i bezruchu. Słychać było tylko przyśpieszony oddech Sebastiana. Zachciało mu się płakać, ale ostatecznie zdołał opanować łzy. "Zabili mojego przyjaciela" - pomyślał, ale wtedy lalka drgnęła. Wydała z siebie dżwięk, który przeraził chłopca do tego stopnia, że najpierw krzyknął na całe gardło, a potem wybuchnął płaczem. Odskoczył do tyłu, uderzając plecami w ścianę. - Nacatl in itlaqual quauhtli - rozległo się w całym pokoju i lalka bez głowy stanęła na nogach o własnych siłach. Jasno-czerwona maż nadal wylewała się z otworu po głowie i zostawiała ślady na pościeli. Na twarzy wysokiej postaci o mięsistych ustach pojawił się nieznaczny uśmiech. Kobieta ze spódnicą z węży rozpostarła swoje ramiona, jakby chciała wpaść w czyjeś objęcia. Gady wiły się i plątały jeden przez drugiego, sycząc i eksponując swoje śnieżnobiałe zęby. Tymczasem lalka nieporadnie brnęła do przodu, kołysząc się na boki i wydając z siebie ciche pomruki. Sebastian płakał skulony pod ścianą. Krzyknął jeden raz, potem drugi, ale to nic nie dało. Nikt nie wbiegł do pokoju, nikt nie wziął go w ramiona tłumacząc, że to tylko koszmary. Kiedy lalka dotarła na skraj łóżka, zatrzymała się i wyciągnęła ręce do kobiety w spódnicy z węży. Ta pochyliła się nad kukiełką i wyszeptała: - No quich huan - a potem zbliżyła się do Sebastiana i rzekła głośno: - Ni mitz notza, t amech notza, Niccaqui in telpochtli. Chłopiec wzdrygnął się i zrobił minę, jakby nagle połknął spory kawąłek cytryny. Następnie zamknął oczy i odwrócił głowę. Coś tkwiło w jego umyśle. Jakaś siła pozbawiła go możliwości ruchu. Nie mógł uciec, nie potrafił krzyknąć. Z nadzieją czekał, aż do pokoju wejdzie jego dziadek i uratuje go. Mógłby nawet przyznać się, że zabrał lalkę z szafy. Mógłby nie oglądać bajek przez miesiąc, albo dwa miesiące. Mógłby już nigdy nie oglądać bajek. - Dziadku - jęknął, a potem jego ciało spoczęło na wygniecionym prześcieradle. Kupił paczkę marlboro w małym sklepiku, w którym sprzedawczyni była najwyższą kobietą jaką w życiu widział. Pamiętał ten sklep za czasów dzieciństwa. Niewiele się zmieniło; te same lady, ściany pomalowane na identyczny kolor, co kiedyś. - Mieszkałem tutaj przed laty - powiedział z senstymentem. - Ma pan miłe wspomnienia? - zapytała sprzedawczyni, spoglądając na niego spod grubych szkieł okularów. - Chyba tak - odparł bez przekonania - W zasadzie to wychowywał mnie dziadek. Rodzice byli wiecznie zapracowani - uśmiechnął się zamyślony, po czym podziękował sprzedawczyni, wręczył jej gotówkę i wyszedł ze sklepu. Kiedy wszedł do mieszkania, poczuł znajomy zapach. Mieszanina tytoniu i jakiś inny, kwaśny aromat przypomniał mu tamte chwile. Zamknął za sobą drzwi i zdjął marynarkę. Całe pomieszczenie było zakurzone i wyglądało paskudnie; stare meble, wytarte linoleum na korytarzu i pokryta rdzą pralka, wręcz odstraszały. Wszedł do łazienki, ale kiedy zobaczył w jakim jest stanie, natychmiast ją opuścił. Będzie trzeba włożyć mnóstwo pieniędzy w odremontowanie tej budy - pomyślał i udał się do kuchni. Przez chwilę stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w widok za oknem; nie zmienił się. Topole rosły wciąż w tym samym miejscu, były tylko nieco większe, nieco bardziej masywne. Popękane płyty chodnikowe przypomniały mu wspólne spacery z dziadkiem, kiedy szukali ślimaków. Ile mogł mieć wtedy lat? Dziesięć? Góra dwanaście. wyszedł z kuchni i przez krótką chwilę zastanawiał się jak zareaguje Maria, kiedy oświadczy jej, że zamierza odrestaurować mieszkanie. Maria zawsze marzyła o tym, aby mieć swoje własne cztery kąty. Wszechobecność jej rodziców, z którymi mieszkali nie wychodziło im na dobre. Matka Marii była zagorzałą katoliczką, natomiast Sebastian od najmłodszych lat stronił od kościoła. Z tego powodu wielokrotnie wybuchały sprzeczki. Maria próbowała interweniować, ale zazwyczaj każdy jej argument był ignorowany. Teraz mieli szansę zamieszkać razem. Tylko on i Maria, z dala od jej rodziców, z własnymi poglądami na świat. Już nie mógł się doczekać chwili, w której zaproponuje jej przeprowadzkę. Na samą myśl o tym jego twarz rozpromieniała. Z rozmyślań wyrwał go widok znajomych drzwi. Stanowiły pewien symbol, którego nie potrafił sobie przypomnieć. Nie do końca kojarzył istoty drzwi. Solidne, grube, wykonane z dębowego drewna sprawiały wrażenie nie otwieranych przez dziesiątki lat. Za nimi znajdował się jego pokój. Kiedy był jeszcze dzieckiem, miał tam swój kącik, w którym bawił się, oglądał bajki i spał. Teraz stał przed masywnymi drzwiami i zastanawiał się, skąd u licha powstał niepokój, który opętał go w jednej chwili? Jak przez mgłę, oczyma wyobrazni, dostrzegał swoje łóżko, mały stolik ze zdjęciem rodziców, które oglądał czasami dziesięć razy dziennie, tęskniąc i prosząc ich w duchu, aby w końcu wrócili z delegacji. Zobaczył też ogromny wóz policyjny, który dostał od dziadka na szóste urodziny. Tak, to musiały być szóste urodziny, przechodził wtedy okres zauroczenia wszystkim, co dotyczyło pracy jego ojca, który był policjantem. Stanął przed drzwiami i dotknął żelaznej klamki. Była zimna i zakurzona. Ciarki przeszły mu plecach, aż wzdrygnął się i skrzyżował ręce. Nie chciał dłużej czekać. Musiał obejrzeć pokój. Czuł w sobie niepewność, nie odczuwał natomiast lęku. W jego głowie powstawały i znikały rozmaite obrazy, których kompletnie nie kojarzył i nie miał pojęcia, skąd się wzięły. Dostrzegł okno, a potem targane przez wiatr firanki. Następnie zobaczył jakieś cienie, przed którymi chciał uciec, ale nie potrafił wykonać ruchu. Przyłożył dłonie do twarzy i dostrzegł, że są bardzo małe, że zupełnie nie przypominają dłoni dorosłego mężczyzny. Ujrzał fotografię swoich rodziców, która leżała na podłodze. A potem zobaczył żelazną klamkę. Oddychał miarowo i nie był do końca pewny, czy wizja, jakiej przed chwilą doświadczył miała cokolwiek wspólnego z jego dzieciństwem. Coś wewnątrz niego mówiło, że obraz, jaki stanął mu przed oczyma miał bardzo wiele wspólnego z dawnymi czasami, kiedy mieszkał z dziadkiem. Zaniepokoił się, próbując sobie cokolwiek przypomnieć. Nacisnął klamkę i ku jego żdziwieniu drzwi od razu stanęły otworem. Zaskrzypiały donośnie, niemal złowieszczo, ale najwyrażniej postanowiły go wpuścić do środka pomieszczenia. Westchął cicho, a potem dał się pochłonąć przez ciemność pokoju. Wtedy doznał nieodpartego wrażenia, że spotkał kogoś, kogo znał doskonale, a kto przez wiele lat nie dawał o sobie znaku życia. Znajomy? Nie mógł wytłumaczyć uczucia, które ogarnęło jego umysł i kazało iśc dalej. Czyjaś obecność. Czyjeś jestestwo. Zamknij drzwi i idż, idż, idż - ktoś wypowiadał ciche słowa. Postawił pierwszy krok, a zaraz za nim kolejne, słysząc ciche stukanie obcasów swoich butów na drewnianej połodze. Musiał zapalić światło, gdyż ciemne zasłony na oknach nie przepuszczały promieni słonecznych. Dostrzegł błękitny, pokryty kurzem klosz lampy. Potknął się o plastikowy wóż policyjny, który zderzył się z wykrzywioną nóżką łóżka. Było starannie pościelone. Ogromna drewniana szafa stała tam gdzie zawsze, przy ścianie, zaraz obok łóżka. Sebastian przewiesił swoją marynarkę przez oparcie krzesła i rozejrzał się po pomieszczeniu. Przez cały czas towarzyszyło mu uczucie, że nie jest sam, że ktoś obserwuje każdy jego ruch. Czuł się dziwnie, jakby o czymś nie pamiętał. Jakby coś niebywale istotnego umknęło jego pamięci i teraz próbowało powrócić, przypomnieć wszystkie chwile, spędzone w tym pokoju. Przypominał sobie słowa rodziców, zanim wyjechali na ostatnią w ich życiu delegację. Prosili go o to, aby był grzecznym chłopcem i aby słuchał dziadka. Nie zobaczył ich już więcej. Oboje zginęli w wypadku samochodowym. To było tak dawno temu, ale do dzisiaj czuł tęsknotę i żal, że nie zabrali go ze sobą. Było coś jeszcze, czego kompletnie nie potrafił sobie przypomnieć, a co czaiło się tuz za jego plecami, obserwowało go zewsząd. Ściany tego pokoju zdawały się posiadać oczy i uszy. Miał chęć zapalić papierosa. To by go uspokoiło, dodało nieco więcej odwagi i pewności siebie. Zaczął grzebać w kieszeniach spodni w poszukiwaniu paczki marlboro. Wtedy usłyszał ten świst, jakby ponaddżwiękowy samolot przelecieł tuz nad jego głową. Oślepiony czuł, że traci grunt pod nogami. Kiedy odzyskał wzrok, spostrzegł, że nadal stoi w pokoju. Jego plecy przeszyły lodowate dreszcze, a potem do jego uszu dobiegł kolejny dżwięk. Przypominał odgłos rąbanego drewna. Powróciły wspomnienia, w których obserwował dziadka, jak ten rąbie drzewo na opał. Jego nagie barczyste ramiona poprzecinane były dziwnymi bliznami, a twarz - zawsze kamienna - nie wyrażała żadnych uczuć. Usłyszał też krzyki. Ktoś wrzeszczał w niebogłosy, a tym kimś był mały chłopiec w swoim ciemnym pokoju. Skulony na łóżku pod ścianą chował twarz w dłoniach. Krzyczał, ale nikt go nie słyszał. Chwile potem leżał bezwałdnie na łóżku. Sebastian zachwiał się. Musiał podejść do szafy i oprzeć się, w przeciwnym razie, wyłożył by się jak długi na połodze. A potem usłyszał głos swojego dziadka: - Mówiłem bachorowi, aby tego nie tykał. Boże! Mój Boże! Mówiłem mu! Ostrzegałem! Wizja chłopca leżącego na łóżku nie znikała. sebastian dostrzegł też starca, jak ten wchodzi do pokoju i wykrzykuje jakieś słowa. Nie potrafił ich rozpoznać, brzmiały jak wypowiadane w jakimś obcym języku. - Ehecatl! Ehecatl! Siwe włosy dziadka targane były przez wicher, który zerwał się w tej samej chwili, kiedy wykrzyczał kolejne słowa. Chłopiec nadal leżał na łóżku i sprawiał wrażenie martwego. Tylko jego pidżama powiewała niczym płachta stracha na wróble. To był on. Mały i bezbronny. Chuderlawy i chorowity. Sebastian. Zadrżał, po czym zdołał cofnąć się o kilka kroków. Uderzył łokciem w szafę, a potem zacisnął powieki najmocniej jak tylko potrafił. On i jego dziadek... Nie potrafił zapanować nad obrazami we wnętrzu głowy. I jeszcze ktoś. Jego nowy przyjaciel... Usłyszał dżwięk swojego telefonu komórkowego. Otworzył oczy i spostrzegł, że siedzi na podłodze i opiera się plecami o ścianę. Pośpiesznie wyciągnął z kieszeni spodni aparat i zobaczył kto dzwoni. Maria. Pewnie zaczęła się niepokoić. Jak długo już przebywał w tym mieszkaniu? - Skarbie - usłyszał - Gdzie jesteś? Miałeś być na obiedzie, tymczasem wszystko już dawno wystygło. - Kochanie, już się zwijam. Jestem jeszcze w mieszkaniu dziadka - odpowiedział cichym głosem, jakby się bał, że ktoś może go usłyszeć. - Wszystko w porządku? - Tak, wszystko jest w należytym porządku. Za chwilę stąd wychodzę i od razu przyjeżdżam do domu. - A obiad? Mam ci odgrzać? - Nie przejmuj sie obiadem, kochanie. Zjem coś po drodze. Schował telefon z powrotem do kieszeni i podniósł się z podłogi. Bolały go plecy i kark, a ponadto odczuwał głód. Chętnie zjadłby jednak domowy obiad, a potem wypił puszkę piwa i odpoczął. Wiedział, że jeszcze tu wróci. To mieszkanie czekało tylko na niego, a on musiał doprowadzić je do należytego porządku. Poradzi sobie ze wszystkim. Zrobi to dla Marii. Nie dopuści do straty tego mieszkania. Ona tak bardzo pragnęło posiadać swoje małe cztery kąty. Poradzi sobie. Otworzył drzwi pokoju, żeby wyjść, i wtedy ułyszał ten szept: - Ni mitz notza, t amech notza, Niccaqui in telpochtli. Zamarł. Odniósł wrażenie, że ktoś wrzuca mu pod materiał koszuli dwie kostki lodu. Odwrócił się i rozejrzał po pokoju. Przez kilka minut stał i obserwował pomieszczenie. Potem zgasił światło i wszedł do przedpokoju. Korytarz zdawał się być ciemniejszy i jakby dłuższy. - Nikt nam tego nie odbierze, Mario - mruknął do siebie, ruszając w kierunku drzwi wyjściowych.
  6. Leszku - Twój komentarz zmotywował mnie do poprawienia błędów w niektórych opowiadaniach. Rzeczywiście będę się za to musiał zabrać. I zabiorę się niedługo, o czym wspomniałem wyżej. Dzięki, że przeczytałeś ten utwór. Bardzo dziękuję, na pewno jeszcze nie raz zaserwuję Wam horror;) Pozdrawiam serdecznie:)
  7. Daihra - dziękuję za bardzo precyzyjny komentarz, za wskazanie błędów. Obiecuje je poprawić jak tylko znajdę chwilę wolnego czasu, myślę, że jeszcze kilka dni i zabiorę się za gruntowną korektę niektórych swoich opowiadań, w tym także tego;) Wytłumaczę kilka niedociągnięć, których się dopuściłem. Otóż moja klawiatura nie potrafi utworzyć "z z kreseczką", stąd cały czas "ż'' . Słowo "Jezus" zostało użyte poprawnie, gdyz tak po prostu się mówi i pisze, nie raz spotykałem się z taką "odmianą" Dalej - "Wieczny odpoczynek racz im dac Panie" Masz słuszność, słowa wypowiada ksiądz, zatem powinny brzmieć tak, jak wspominałaś, bez żadnych przekrętów. Wiesz, kiedyś moja babcia powtarzała:wieczny odp.. daj im, proszę Panie..." a mi tak został. Ale rozumiem błąd:) Z pokorą spszczam głowę i obiecuję poprawę, w końcu zabiorę się za te wszystkie gafy:), a Tobie dziękuję za wytrwałość w czytaniu i wypisywaniu błędów;)Pozdrawiam serdecznie, mam wrażenie, że się znamy, dobre,,,to wrażenie?;)
  8. Słońce odbijało się tak mocno od czteropasmowej jezdni, że John nie spostrzegł bocznej piaskowej dróżki i musiał cofnąć się kilkadziesiąt metrów. Sprzęgło jego dwunastoletniego Audi wyło donośnie, a przednią szybę pokryły krople deszczu. - Zaczyna padać - odezwał się beznamiętnie, zerkając na szosę. - Co się stało? - zapytał zaskoczony Stanley, odpinając pas bezpieczeństwa - Postradałeś zmysły? Co to za hamowanie? I po jaką cholerę zjechaliśmy na tą drogę? Ale John milczał. Zadał sobie dokładnie to samo pytanie, jednak po cichu, tak aby nie usłyszał go ojciec. Prawda była taka, że nie miał pojęcia, dlaczego gwałtownie zahamował i dlaczego zjechał na boczną drogę. Stracił panowanie nad sobą? Coś go pokierowało? W jego umyśle zaczęły się pojawiać i znikać rozmaite wizje, w których trzyma kurczowo kierownicę i przyciska pedał gazu do samej podłogi. Ucieka. Przed kim? A potem rozlegał się krzyk, jakiego w życiu nie słyszał; wrzask cierpienia i jęk. Jęk człowieka, z którego uchodzi życie. Wzdrygnął się. Do samochodu przez otwarte szyby wpadał ciepły powiew letniego wiatru i zapach pobliskich drzew. - Halo? Słyszysz mnie? - odezwał się Stanley, wymachując rękoma przed twarzą syna - Możesz mi powiedzieć, dlaczego wjechałeś na tą drogę? - Nie wiem. - Słucham? - Stanley wybuchnął śmiechem - Synu, chyba musiałes mieć jakiś powód? Może zobaczyłeś na poboczu jakąś dobrą panienkę? Słuchaj, jak nie będzie droga, załatwię ci numerek, co ty na to? - Tato, proszę - chłopak zdawał się być kompletnie zdezorientowany, jakby dopiero co się obudził i spostrzegł, że znajduje się za kółkiem. Wrzucił wsteczny i łagodnie ruszył. Wjeżdżając z powrotem na jezdnię, włączył wycieraczki, które zamiast zetrzeć, rozmazały krople deszczu na szybie. - Muszę wymienić te paskudne wycieraczki - wymamrotał, próbując tym samym zatuszować szok, którego doznał. - Wiesz, zaczynam się o ciebie martwić - usłyszał niewyrażny głos ojca. - Zawsze się martwiłeś. Niepotrzebnie - uciął. Był szczupłym dziewiętnastolatkiem o czarnych bujnych, kręconych włosach i pociągłej twarzy, która zawsze przypominała ludziom młodego Johnny'ego Depp'a. W ogóle nie był podoby do ojca, którego okrągła twarz posiadała wyrażne rysy, długi, ostry nos i kilka blizn po przebytej w dzieciństwie ospie. Ponadto, Stanley był dużo wyższy od swojego syna i miał jasne, proste włosy. Minęli trzy niewielkie jeziorka, które tak silnie odbijały promienie słońca, że prawie nie mogli na nie patrzeć. - więc? - krząknął Stanley, spogladając na opaloną twarz Johna. Chłopak włączył kierunkowskaz i po chwili wyminęli ciężarówkę z przyczepą wypełnioną ściętymi drzewami. Nie odezwał się jednak. - Słuchaj, jeśli nie chcesz gadać, po prostu mi powiedz. Powiedz cokolwiek! - Myślę nad czymś, okay? Po prostu myślę i nie chcę teraz rozmawiać. Stanley kiwnął głową i zapalił cygaro. Zaciągnął się porządnie dymem, po czym wypuścił go kącikiem ust, jak najdalej od Johna. - Nie ma sprawy, rozumiem - powiedział cicho. Przez kolejne pietnascie minut jechali dość szybko, ponad sto kilometrów na godzinę, wcale się do siebie nie odzywając. Stanley przeklinając upał, nieustannie wycierał twarz i kark chusteczką. John natomiast prowadził w skupieniu, zdawał się intensywnie o czymś myśleć. Co jakiś czas spoglądał w lusterko, wymijał ogromne ciężarówki, po czym kierował auto na prawy pas i dalej myślał. Stanley wolał nie pytać, nad czym głowi się jego syn. Miał już dosyć ciągłych sprzeczek, wywołanych jego dociekliwymi pytaniami. Czyżby nie dawał Johnowi wystarczająco dużo swobody? Czy zapytanie: "Wszystko u ciebie w porządku?", jest wpieprzaniem się w jego życie? Nie pojmował przyczyny nerwowego zachowania swojego syna, wiedział, że musi z nim poważnie porozmawiać. Może w tej chwili nie było czasu na tego typu pogawędki, ale obiecał sobie, że jak tylko zajadą do domu, zaproponuje wspólną konwersację. Powinien wybrać odpowiedni moment. Nigdy nie miał problemów z porozumieniem się z Johnem, toteż jego dzisiejsze zachowanie kompletnie go zaskoczyło. Coś wyrażnie dręczyło Johna. Odkąd wjechali na autostradę, chłopak stał się jakiś cichy, a kiedy już coś mówił, okazywał swoje nieuzasadnione zdenerwowanie. Stanley wyrzucił niedopalone cygaro przez okno i zakręcił szybę, gdyż czuł, że jeszcze chwila, a wpadający do wnętrza auta wiatr urwie mu głowę. Nagle John kopnął pedał hamulca z taką siłą, że oboje prawie uderzyli głowami o przednią szybę. Rozległ się pisk ścieranych o asfalt opon, a swąd palonej gumy stawał się coraz intensywniejszy. - John, do cholery, co ty wyprawiasz?! - krzyknął Stanley, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Przerażony wbijał wzrok w przednią szybę, wypatrując żródła potencjalnego zagrożenia. Nie zdejmując nogi z pedału hamulca, chłopak wykonał gwałtowny skręt kierownicą i Audi zjechało z prawego pasa na pobocze, kierując się ku wysokiej betonowej latarni. - O kurwa - jęknął Stanley, zaciskając dłonie na pasie bezpieczeństwa - Synu, co ty, kurwa, wyprawiasz? John skręcił kierownicą w drugą stronę, a potem dodał na chwilę gazu. Następnie z powrotem przycisnął pedał hamulca. Auto jakimś cudem minęło latarnię. John spojrzał w lusterko, po czym skierował pojazd na pobocze i nawrócił. Wrzucił dwójkę i wcisnął gaz do dechy. Audi niechętnie skoczyło do przodu, ale potem zwolniło i zaczęło wyć na wysokich obrotach. - John! - krzyczał przejęty Stanley - John, gdzie my jedziemy? - Uważaj, tato! - auto podskakiwało na wybojach, wszystko trzęsło się i wydawało przeróżne dżwięki. - Jezus! - mruknął Stanley. Chłopak jakimś cudem uniknął zderzenia z drzewem, które wyrosło przed nimi jak zjawa. Zaciągnął ręczny hamulec i samochód zaczął zwalniać. Chwilę potem nastała głucha cisza, mącona jedynie przyśpieszonymi oddechami. John odpiął swój pas bezpieczeństwa i otworzył drzwi. Wyjrzał na zewnątrz jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście wjechali do lasu. Wszystko na to wskazywało. Stali pośród kilku drzew, w krzewach porośniętych malinami, słysząc donośne stukanie dzięcioła. - Co chwila serwujesz mi nie lada atrakcje - burknął poddenerwowany Stanley, spoglądając na syna - Czy chcesz się zrewanżować za to, że nigdy cię nie zabrałem na karuzelę? John oparł się w swoim fotelu i przymknął oczy. Jego dłonie drżały, był zlany potem. Kiedy otworzył oczy, usłyszał pytanie ojca: - Powiesz mi w końcu, co się dzieje? - Kiwnął głową i jęknął cicho: - Nie wiem, tato. Chyba coś nie chce, abyśmy wrócili do domu. - Słucham? - zapytał Stanley - Co chcesz przez to powiedzieć? - Kompletnie nie wiem. Po prostu coś nie chce, abyśmy wrócili do domu - powtórzył spokojnie chłopak. - Oba ciała są kompletnie zmasakrowane - powiedział niski, krępy, ubrany w koszulę z krótkimi rękamwami, policjant o nazwisku Brain, posyłając przelotne spojrzenie swojej partnerce, Debrze Carrington - Rozpoznanie zwłok będzie absolutnie niemożliwe. Dobrze, że mamy ich dowody tozsamości. Szczerze powiedziawszy, dawno nie widziałem czegoś podobnego. - Hm - mruknęła Debra, pochylając się nad zwłokami. Jej twarz była znacznie opalona, a włosy spięte błękitną klamrą. Nosiła okulary o dość grubych szkłach, ale zdaniem Braina nie ujmowały one policjantce ani trochę atrakcyjności. Nadrabiała szczupłą, smukłą sylwetką oraz obfitym biustem, i co ważne - inteligencją, dzięki której nie raz wychodzili z poważnych tarapatów bez szwanku. - Zastanawiam się, jakim cudem ciała znalazły się na ziemi obok samochodu, skoro uderzył on w drzewo przodem. Debra zdawała się intensywnie o czymś myśleć. - Co jest? - burknął Brain. - Nic, również się nad tym zastanawiam. - To dziwne, prawda? - Conajmniej dziwne. - Wygląda to tak, jakby ktoś wyciągnął zwłoki z samochodu - kontynuował Brain - Aczkolwiek patrząc na pojazd i widząc w jakim jest stanie, nie sądzę, aby komukolwiek mogło się to udać bez użycia specjalnych narzędzi. Debra wstała i posłała partnerowi zmęczone spojrzenie. - Nie wiem co mam o tym myśleć - wymamrotała - Ich twarze. Widziałeś ich twarze? - Masz na myśli te dwa rozgniecione pomidory? - zapytał całkiem poważnie Brain. - Maluje się na nich lęk, widzisz? Aż mnie ciarki przechodzą. Pierwszy raz spotykam się z czymś takim. - Nic dziwnego, rąbnęli w drzewo z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Na ich miejscu pewnie miałbym podobny wyraz twarzy. Debra kiwnęła głową, spoglądając na leżące na ziemi ciała. Złożyła w modlitewnym geście dłonie i długo się zastanawiała. - Oni się czegoś bali. Panicznie. Uciekali przed kimś - powiedziała z grymasem na twarzy. Zerwał się świszczący w koronach drzew wiatr i zrobiło się jakoś ciemniej. - Myślisz, że byli śledzeni i uciekali? - Być może. Ich twarze to jedno wielkie przerażenie. Brain, czujesz coś? Debra nagle wzdrygnęła się, otwierając oczy najszerzej jak to tylko było możliwe. Rozejrzała się po lesie, przekonana, że ktoś ją obserwuje. - Co? - Coś tu jest. - Co ty wygadujesz? - Brain zmarszczył brwi, kompletnie nie rozumiejąc słów partnerki. Tymczasem Debra nie przestawała się rozglądać. Przełknęła głośno ślinę, po czym wydukała: - Brain, coś tu jest. - Próbujesz mi coś powiedzieć? - spytał żdziwiony policjant. Lekko poirytowany ekscentrycznym zachowaniem swojej partnerki, wyciągnął paczkę cameli i odpalił jednego. - Musimy stąd odjechać - rzekła nagle policjantka. Jej głos był stłumiony; wyrażał strach - Coś chce, abyśmy stąd odjechali. - Odjechać? - zdumiał się Brain, trzymając papierosa w kąciku ust - Coś chce, abyśmy odjechali? O czym ty mówisz? Musimy poczekać, aż przyjadą po ciała. Debra odwróciła głowę w bok i wypuściła głośno powietrze z płuc. Na chwilę zamarła w bezruchu, jakby nasłuchując, a potem jej ciało przeszyły lodowate dreszcze. - Wsiadaj do samochodu! - krzyknęła nagle, po czym przeskoczyła ciała i podbiegła do radiowozu. Po drodze potknęła się o wystającą z ziemi gałąż i upadła. - Co ty wyprawiasz? - usłyszała krzyk Braina, ale to nie powstrzymało ją od zapalenia silnika. - Wsiadaj! - warknęła, otwierając drzwi od strony pasażera. Brain zawahał się. Nie wiedział co ma powiedzieć. Przez krótką chwilę zdawało się, że zostanie na miejscu tragicznego wypadku, ale w pewnej chwili podszedł do radiowozu. - Jesteś szurnięta - rzekł sucho - Będziemy mieli kłopoty. - Wsiadaj - powtórzyła Debra, wrzucając jedynkę. Brain wsiadł do samochodu. - Dokąd jedziemy? - zapytał Brain, zgniatając niedopalonego papierosa w wysuwanej z deski rozdzielczej popielniczce. Zaczynała boleć go głowa i najchętniej napiłby się wódki z tonikiem, a potem zdrzemnął godzinę. - Nie wiem dokąd. Przed siebie. Jesteśmy śledzeni - odparła Debra. Jej pełne usta były popękane, a na czole pojawiło się kilka kropelek potu. - Śledzeni? - Brain odwrócił się i spojrzał na tylną szybę. Nikt za nimi nie jechał - Pusto - dodał niespokojnie. - Nic nie rozumiesz. - A co tu jest do rozumienia? Wiem tylko, że popełniliśmy błąd, pozostawiając miejsce wypadku na pastwę losu. Będziemy się musieli nieżle tłumaczyć. Swoja drogą, o co ci chodzi? Mówisz jak opętana. - Czuję coś - wymamrotała Debra - Czyjąś obecność, która każe mi jechać przed siebie. Nie potrafię tego wytłumaczyć, to bardzo dziwne uczucie. Brain westchnął. Bolały go nogi i kark, a na samą myśl, że będzie się musiał tłumaczyć szeryfowi, oblewał się potem. Doskonale wiedział, jaki zawistny potrafi być szeryf. Cholerny skurczybyk. Z jego powodu Brain niejednokrotnie planował odejście z firmy, ale zawsze pomagała mu Debra. Potrafiła z nim rozmawiać i ugasić w nim nerwy. - Oszalałaś, dziewczyno - powiedział - Mamy jeszcze czas, aby wrócić na miejsce wypadku. Co o tym myślisz? Bo ja, że to najlepszy pomysł. - Nie możemy - odparła policjantka - To coś jest za nami i każe mi jechać przed siebie. Brain jęknął. - Debro, na litość Boską! O czym ty mówisz? Gdzieś w oddali zagrzmiało. Słychać było ciche uderzanie kropli o maskę i szyby samochodu. Po chwili lało już jak z cebra. Brain zasunął szybę od swojej strony. - Lepiej wracajmy na miejsce wypadku - rzekł. Debra zdawała się nie słyszeć jego słów. Przyśpieszyła do stu dwudziestu kilometrów na godzinę, a potem do stu czterdziestu. - Co tak szybko? - zapytał Brain, kiedy dostrzegł ogromną ciężarówkę, którą mieli wyprzedzić. - Dogania nas - wymamrotała Debra. - Przestań robić ze mnie diotę i zwolnij! - Dogania nas - powtórzyła policjantka, wciskając pedał gazu do oporu. Ciężarówka zjechała na lewy pas. Brain zobaczył przyczepę wypełnioną ściętymi drzewami. - Jedziesz za szybko! Nie odzywając się słowem, Debra włączyła wycieraczki. Spojrzała w boczne lusterko, a potem zjechała na lewy pas, dokładnie na ten sam, po którym kilkadziesiąt metrów przed nimi mknęła ciężarówka. - O kurwa, co ty wyprawiasz! - wrzasnął Brain, usiłując pochwycić kierownicę, ale Debra chwyciła jego dłoń i odrzuciła ją od siebie. - Musimy uciec! - krzyknęła. - Zabijesz nas! Natychmiast zwolnij, słyszysz? Ale policjantka nie zareagowała na słowa swojego partnera. Wjechali w dość ostry zakręt. Opony radiowozu zapiszczały w fałszywym jęku i wyły w zakręcie tak długo, że Brain stracił już nadzieję, iż Debra kiedykolwiek odzyska panowanie nad kierownicą. Kiedy w końcu samochód wyszedł na prostą i jeszcze bardziej zbliżył się do ciężarówki, Brain zaklął, po czym zamknął oczy. Tymczasem ciężarówka nagle zjechała na prawy pas, jakby jej kierowca dostrzegł sunący niczym pocisk radiowóz. Brain odetchnął z ulgą, kiedy udało im się wyminąć metalowego potwora. Oparł się w fotelu i ponownie przymknął oczy. - Matko Boska, prawie nas zabiłaś! - warknął - Postradałaś zmysły? Debra zdjęła nogę z gazu i auto zaczęło zwalniać. - Zostawiło nas - powiedziała półszeptem. Wciśnięty w fotel policjant zapalił kolejnego papierosa. Rozstrzęsiony spojrzał na twarz swojej partnerki. - Powinnaś się leczyć - oznajmił - Zaczynam się ciebie bać, do cholery! - Uspokój się, zostawiło nas. Jesteśmy bezpieczni, przynajmniej narazie. Brain spuścił nieco szybę i strzepnął popiół. Poczuł się lepiej, kiedy do samochodu wleciało świeże powietrze. - Teraz możemy wrócić na miejsce wypadku - powiedziała Debra, spoglądając niepewnie na partnera. Brain milczał. W momencie, kiedy dostrzegł wyprzedzający go radiowóz, doznał dziwnego uczucia, które zmusiło go do tego, aby zwolnił. Przydusił nieznacznie pedał hamulca i wielka ciężarówka z przyczepą zaczęła zmniejszać swoją prędkość. Kirk pociągnął nosem, zadrżał i rozejrzał się wokół. Jezdnia przed i za nim była kompletnie pusta. Raz na jakiś czas mijał tylko jakiś kombajn, traktor, bądż wypełnioną po brzegi drewnem, ciężarówkę. Krople deszczu biły w kabinę pojazdu z taką zawziętością, iż w pewnym momencie Kirk pomyślał, że to wcale nie krople deszczu, ale kawałki metalu. Teraz cały czas przyciskał pedał hamulca, a jego ciężarówka zwalniała. Zastanawiał się dlaczego to robi i nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wpatrzony w rozciągający się przed nim mokry asfalt, czekał na to, co miało wydarzyć się za chwilę. Minutę póżniej ogromne auto wydało z siebie głośne westchnienie i zatrzymało się na prawym pasie, tuż przy poboczu. Donośne warczenie silnika rozpraszało myśli Kira, który oparł się łokciami na kierownicy i nabrał do płuc powietrza. Jego długie włosy kompletnie zasłoniły mu widok. Ponownie zadrżał. Nie był sam. Jakaś niewidzialna siła czaiła się tuż za jego plecami i był pewien, że za moment wydarzy się coś bardzo złego. Spojrzał w boczne lusterko, ale nikogo tam nie dostrzegł. Bez wątpienia był obserwowany. Poczuł coś jeszcze; jakby narastający ucisk gdzieś we wnętrzu głowy, a potem wrzucił pierwszy bieg. Pomyślał, że popada w obłęd. Chciał krzyknąć, ale z jego ust wydobył się tylko cichy jęk. A potem wdusił pedał gazu do samej podłogi i ciężarówka z wyjącym demonicznie silnikiem ruszyła z miejsca. Musiał nawrócić. Koniecznie. Trzęsły mu się ręce i kolana, ale zdołał wykierować ogromnym pojazdem na przeciwległy pas. Przez chwilę dostrzegł w lusterku przyczepę z kilkunastoma ściętymi sosnami, które podskoczyły wszystkie naraz, kiedy przejeżdżał przez wąski pas zieleni oddzielający jezdnie. Kabina zatrzęsła się, a potem pojazd gwałtownie przyśpieszył. Kirk energicznie potrząsnął głową. Znowu poczuł ucisk, jakby ogromne imadło miażdżyło jego mózg. Zrobiło mu się duszno i chciał uchylić boczną szybę, ale jego ręka zamiast powędrować ku drzwiom, speczęła na lewarku i wrzuciła kolejny bieg. Niebo zaczynało ciemnieć, a deszcz powoli ustawał. Kirk wbijał wzrok przed siebie, wiedząc, że jeśli nie uda mu się rozpędzić swojej ciężarówki, nie skończy się to dla niego dobrze. Snopy świateł jego wozu podskakiwały i chwiały się w deszczu. Widział drzewa, ogrodzenia, śliskie od deszczu zakręty bocznych dróg. Bez przerwy zerkał w lusterko boczne, by sie upewnić, że nikt za nim nie jedzie. W gruncie rzeczy i tak miał świadomość, że coś tam czai się na niego, że podąża za nim i nie zamierza odpuścić. Przejechawszy kolejnych kilkaset metrów trafił na dość głęboką kałużę. Stalowy potwór wpadł w delikatny poślizg i omal nie wyleciał z jezdni, ale na szczęście Kirkowi udało się zapanować na kierownicą. Z początku pomysłał, że przyczepa zacznie śliskać się po mokrym asfalcie i zepchnie resztę samochodu, ale tak się nie stało. wtedy usłyszał ten dżwięk. Doskonale go kojarzył i kiedy zobaczył przed oczyma twarz, krzyknął. Mój umysł płata mi figle - pomyślał kompletnie zdezorientowany. Dostrzegł chłopca, jego twarz, która absolutnie nie przypominała ludzkiej. Była zmiażdżona i kiedy ujrzał wyłamane zęby, rozszarpane usta i rozcięte wszerz i wzdłuż policzki, prawie zwymiotował. Jednocześnie widział drogę przed sobą; była pusta. Gdzieś w podświadomości usłyszał głośny trzask wgniatanego metalu, krzyk mężczyzny, który woła o pomoc, następnie jęki i zgrzyty. Nie potrafił rozpoznać, które dżwięki pochodzą od miażdżonego samochodu, a kóre od zgniatanych w metalowym uścisku ludzkich ciał. Dostrzegł osobowe auto, które koziołkując na pobocze, rozpadało się na kawałki. Po chwili uderzyło z impetem w drzewo. W jego umyśle pojawiła się wizja przedstawiająca chłopca ze zmiażdżoną twarzą, który próbował coś z siebie wykrztusić, ale połamana szczęka uniemożliwiła mu wydobycie jakiegokolwiek dżwięku. Wdepnął pedał hamulca tak gwałtownie, że prawie uderzył głową w przednią szybę. W zasadzie coś pokierowało go, zmusiło jego stopę, aby ta spoczęła na pedale hamulca. Oszołomiony Kirk zjechał na lewy pas. W oddali dostrzegł jakieś światło i wiedział, że musi tam pojechać, że to właśnie tam się zatrzyma. Ogromna ciężarówka z przyczepą zaczęła zmniejszać swoją prędkość. Strzałka prędkościomierza przecinała kolejno cyfry: osiemdziesiąt, siedemdziesiąt, sześćdziesiąt i zmierzała ku zerze. Pojazd wydawał z siebie głośne świsty i sapanie, kabina Kirka trzęsła się, a on podskakiwał na swoim siedzeniu jak na rozwścieczonym byku. Kiedy zobaczył wóz policyjny stojący na poboczu, wiedział, że nie ominie go kara. Spuścił nisko głowę, zatrzymując ciężarówkę obok radiowozu. Wrażenie, że jest obserwowany poszło w niepamięć, ale pojawiło się nowe; że czeka go koszmar, jakiego nigdy nie był w stanie sobie wyobrazić. Zgasił silnik i opuścił pojazd. Coś pchało go do przodu, jakaś niewidzialna siła pragnęła pokazać mu dzieło zniszczenia, absolutnej destrukcji, której się dopuścił. Natychmiast rzuciło mu się w oczy roztrzaskane auto. Odwrócił głowę nie chcąc dostrzec dwóch zamasakrowanych ciał, leżących na ziemii tuż obok wraku. - Boże - wykrztusił, a potem zobaczył krępą sylwetkę policjanta, zmierzającego w jego kierunku. - Jak mama zobaczy, w jakim stanie jest samochód, już nigdy nie pozwoli ci prowadzić - powiedział Stanley, uśmiechając się nieznacznie do syna. - Powiemy jej prawdę. Powiemy jej co się stało - odparł John, wrzucając czwarty bieg. Stanley zamyślił się, po czym wzruszył ramionami. - A co tak naprawdę się stało? - zapytał bez przekonania. Chłopak nie odpowiedział. Był roztrzęsiony i bolała go głowa. Czuł jak w jej wnętrzu jakaś tajemnicza siła prosi, aby nawrócił. Nie miał pojęcia, skąd się wzięła i czym tak naprawdę była. Usłyszał ciche słowa gdzieś wewnątrz umysłu: Proszę, nawróć. Wrzucił na luz i delikatnie przycisnął pedał hamulca. Wpatrzony w las po prawej stronie, Stanley, kiwnął głową i zamknął oczy. - Co robisz? - zapytał spokojnie. - Zawracam. - Po co? - Musimy zawrócić. Stanley westchnął. - Synu, proszę, dość już tego cyrku. Wrzuć bieg i dodaj gazu, mama już pewnie się niecierpliwi. - Wszystko będzie w porządku, ale musimy nawrócić. - To już chyba lekka przesada, nie uważasz? - Tato, wiem co sobie myślisz, ale proszę, nie sprzeczaj się ze mną. - Mam się nie sprzeczać? Po raz kolejny zatrzymujesz auto na tej cholernej drodze! Ostatnim razem prawie nas zabiłeś! John włączył kierunkowskaz, pomimo, iż wszystkie drogi były wyludnione. Wpadając w delikatny poślizg skierował Audi na przeciwległy pas i przyśpieszył. - Matko Boska! - jęknął Stanley. Pędzili z prędkością ponad stu dwudziestu kilometrów na godzinę. John prowadził w milczeniu, był całkowicie pochłonięty jazdą. Co jakiś czas wyprzedzał stare furgonetki, traktory i ciężarówki. Stanley wbijał wzrok w przednią szybę, ani na moment nie spogladając na syna. Palił jednego papierosa po drugim i intensywnie nad czymś myślał. W pewnym momencie wyciagnął z kieszeni swój telefon komórkowy i wystukał numer do żony. Sygnał jednak zamienił się w głuchą ciszę i Stanley głośno zaklął. - Cholerny telefon. - Co się stało? - zapytał John, nie odrywając wzroku od przedniej szyby. - Wyładował się. Mama na pewno bardzo się niepokoi. Zawracaj, wycieczkę krajoznawczą zrobimy sobie następnym razem. - Nie mogę teraz nawrócić. Dojeżdżamy. - Dojeżdżamy? Dokąd? John, o czym ty do cholery gadasz? - Zobaczysz, tato. Już prawie jesteśmy na miejscu. Ujrzeli światło, a w miarę jak zbliżali się do jego żródła, John stawał się bardziej energiczny. - Już myślałem, że nie zdołamy tutaj dotrzeć - powiedział, uśmiechając się kącikiem ust. - Tutaj, to znaczy gdzie? Szukałeś stosownego miejsca, aby uścisnąc dłoń najlepszemu przyjacielowi twojej dziewczyny? - Nie potrzebuje do łazienki - odparł chłopak, zmniejszając prędkość auta. Na poboczu, do którego dojeżdżali stał radiowóz. Miał zapalone światła i otwarte drzwi od strony pasażera. Obok niego stała ogromna cężarówka z przyczepą wypełnioną ściętymi drzewami. Z daleka była praktycznie nie widoczna, ze względu na to, iż jej kierowca wyłączył reflektory, a niebo kompletnie pociemniało. - Po co tu stanęliśmy? Co to są za samochody? - zapytał Stanley, widocznie poddenerwowany. - Musieliśmy tutaj przybyć - powiedział John - Nie wiem jeszcze dokładnie po co, wiem natomiast, że to, co zmusiło mnie do tego, aby tutaj dotrzeć, potrzebuje pomocy. Stanley wpatrywał się w syna jak zahipnotyzowany. Coraz mniej podobał mu się jego ton głosu. - No więc teraz ja ci coś powiem - oświadczył zirytowany - Natychmiast się stąd wynosimy. Zapalaj silnik i spieprzamy z tego cholernego miejsca. Nie wiem, co ci do głowy uderzyło aby tu przyjechać! Wtedy drzwi od strony Stanleya stanęły otworem. Ujrzeli policjanta. Był niski i krępy. Zaraz za nim stała dość wysoka kobieta w okularach. Miała długie włosy spęte błękitną klamrą. - Dobry wieczór - powiedziała i posłała im tajemniczy uśmiech. John zauważył, że kobieta ma na sobie policyjny mundur. - Dobry wieczór, pani - odpowiedział, po czym wysiadł z samochodu. Jego białe adidasy spoczęły pomiędzy wilgotnymi i obłoconymi liśćmi. Zrobiło się chłodniej i zaczęło wiać, ale przynajmniej nie padało. - Coś się wam przydarzyło? - zapytał krępy policjant. Stanley wysiadł z audi i posłał mu zmęczony uśmiech. - W zasadzie to nie wiem. Proszę zapytać mojego syna. Jechaliśmy do domu i nagle po prostu się tutaj zatrzymał. Będąc kilka kilometrów stąd, stwierdził, że musi nawrócić. Niech pan jego pyta, ja już nie mam siły. Nie mam pojęcia dlaczego tu jestem, co tutaj robi policja i ta wielka ciężarówka. Zobaczyli wysokiego, chudego mężczyznę w długich włosach, który podszedł na chwilę do przyczepy wypełnionej ściętymi sosnami. Pogrzebał minutę w ogromnej torbie leżącej na jednym z pni, wyciagnął z niej butelkę wody mineralnej i pociagnął kilka sporych łyków. - To Kirk Hammond - powiedział policjant - Nie wiem dlaczego się tutaj zatrzymał. Po prostu wysiadł ze swojej ciężarowki i trzęsąc się na całym ciele, powiedział, że musi zostać. Kompletnie nie wiem o co mu chodzi. Pieprznięty Tarzan z wyciętego lasu. - Gdzie jest mój syn? Ale John zajęty był rozmową z policjantką. Oddalili się nieco od samochodów, aż po chwili całkiem zniknęli za drzewami, zatopieni w gęstwinie lasu. - Co za wieczór - mruknął Stanley. - Już prawie noc, proszę pana - rzekł mundurowy, spogladając na swój srebrny zegarek - Przyznam, że bardzo dziwna noc. - Pójdę po syna. Stanley wykonał dwa kroki do przodu i zamarł. Zatoczył się i zwymiotował. Zaklął. - Mój Boże! - jęknął. Tuż za radiowozem leżały dwa zmasakrowane ciała. Jedno z nich należało do młodego chłopaka. Miało zmiażdżoną twarz i połamane ręce i nogi. Materiał koszulki polo, którą chłopak miał na sobie był przebity przez jedno z żeber. Wystawało na dobre kilkanaście centymetrów i było pokryte zakrzepłą krwią i czarnymi robakami. Drugie ciało należało do mężczyzny, trudno było określić jego wiek, gdyż to, co wcześniej było głową, teraz przypominało ogromny surowy omlet, rozlany na ziemi. Prawa ręka mężczyzny nie posiadała dłoni, a całe ciało było nieproporcjonalnie małe, jakby zgniecione w koziołkującym aucie. - Co tu się wydarzyło? - wykrztusił Stanley, z trudem opanowując kolejny atak mdłości i powstrzymując się od zwymiotowania. - Był wypadek - odparł policjant - Tak naprawdę to wiem tyle co pan. Wraz z partnerką ślęczymy tutaj od kilku godzin. Mieli przyjechać po ciała, ale nie pojawili się. Wciąż mam nadzieję, że lada moment ktoś tutaj przyjedzie i zabierze ciała. Stanley otarł usta chusteczką, po czym wyrzucił ją za siebie. Dopiero teraz zobaczył wrak samochodu, tkwiący między drzewami. Zamyślił się na moment, po czym powiedział: - Wygląda jak rozjechany przez walec. - Trzasnęli w drzewo z prędkością około stu kilometrów na godzinę. - Niech pan zakryje te trupy, dobrze? Nie mogę na nie patrzeć. Mundurowy skrzywił się. - Nie mam czym - odparł - W radiowozie nie ma koca. Poza tym mieli przyjechać i zabrać ciała, tymczasem... - urwał i już nie dokończył zdania. - Jezu. A więc to prawda, co mawiają, że duch po śmierci opuszcza ciało - wyszeptał Stanley. - Niech mi pan wierzy, że widywałem gorsze rzeczy. Ale rozumiem pańską reakcję - rzekł spokojnie policjant. Był blady i przemęczony. - Wracam do samochodu - oznajmił Stanley - John! - krzyknął - John! Zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. - Gdzie on się podziewa? - zapytał pod nosem a potem umilkł zrezygnowany. Spojrzał na swoje dłonie, które mocno zaciskał, i zobaczył, że kostki na nich zbielały. Mięśnie przez cały czas miał naprężone i czuł chłód w całym ciele. - Nie mam pojęcia - burknął policjant - Moja partnerka też się dzisiaj zachowuje bardzo dziwnie. Nie potrafię się z nią porozumieć. W zasadzie to nie wiem po co o tym wspominam. Westchnął, po czym wcisnął ręce do kieszeni spodni i powiedział: - Jak zobaczę pańskiego syna, powiem, że czeka pan w samochodzie. Idę zatelefonować, mam nadzieję, że nie będę tu musiał spędzić całej nocy. Podali sobie ręce jak starzy znajomi, następnie Stanley wsiadł do Audi i trzasnął drzwiami. W tym samym momencie rozległ się ogłuszający huk pioruna i z nieba lunął deszcz. Pół godziny póżniej stali obok siebie i wpatrywali się w dwa leżące na ziemi ciała. Stanley, najwyższy z nich, ze skrzyżowanymi rękoma gapił się w twarz swojego syna, kompletnie nie rozumiejąc sytuacji w jakiej się znależli. John stał najbliżej zmasakrowanych ciał. Razem z Debrą pochylali się i mamrotali coś pod nosami, niczym hipnotyzerzy. Kirk stał z boku, opierał się o drzewo, przez cały czas wpatrując się z niesmakiem na ofiary wypadku. Z jego długich włosów spływała woda, jakby przed momentem wsadził głowę do basenu. Brain był oszołomiony i wprost nie mógł uwierzyć, że to, co się działo, było rzeczywiste. Z otwartymi ustami, przemoczony do suchej nitki obserwował Debrę i Johna, którzy coraz bardziej pochylali się nad ciałami. Chwilę potem uklękli przed nimi i złożyli ręce. - Mieliśmy tutaj wrócić - odezwał się John - Każdy z nas osobno. Bedąc tam, na drodze nie wiedzieliśmy co się stało. Przynajmniej ja nie wiedziałem. Debra również. Domniemam, a nawet jestem pewny, że Kirk również nie miał pojęcia dlaczego zjeżdża na pobocze. Stanley zrobił krok do przodu, chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. - Ci ludzie nie żyją, a ich dusze są z nami. Tutaj i teraz. Są obok nas i proszą o pomoc. Musieliśmy tutaj wrócić, aby pomodlić się za ich spokój wiekuisty. - Co to ma znaczyć? - zapytał Brain - Jaki spokój wiekuisty? Co ty, do diabła, wygadujesz? Debra? - zwrócił się do partnerki, ale ta przyłożyła palec do ust, prosząc o ciszę. Deszcz lał tak intensywnie, że z łatwością przedzierał się przez korony drzew. Stanley odniósł wrażenie, że to właśnie drzewa płaczą. Wzdrygnął się, po czym zapytał: - John, co ty wyprawiasz? Ale jego syn nie odpowiedział od razu. Najpierw przeżegnał się, a potem odmówił krótką modlitwę. - Jesteśmy wybrani. Ja i Debra czujemy te dusze - powiedział chłopak - A teraz mamy możliwość pomóc im odnależć wieczny odpoczynek. Bardzo liczą na naszą pomoc. - Jest właśnie tak, jak mówi John - odezwała się Debra. Zdjęła okulary i trzeba było przyznać, że bez nich wygladała oszałamiająco pięknie. Mokre od deszczu włosy, przemoczony mundur i odznaczające się obfite piersi sprawiły, że zarówno Kirk, jak i Brain nie potrafili odwrócić od niej wzroku. - Zapytali nas, czy możemy im pomoc. Są zagubieni - kontynuowała Debra - Pytają, czy droga jaką obrali jest właściwa. Zginęli nagle, w wypadku, kiedy ich samochód pędząc ponad sto kilometrów na godzinę uderzył w drzewo - Policjantka na chwilę zamilkła, przetarła oczy dłonią i dodała - Są bardzo zagubieni, a my mamy jedynie wskazać im drogę. Pomodlić się. Wiele dusz cierpi nie mogąc odnależć drogi, tylko dlatego, że nikt im tej drogi nie wskazał. Zginęli nagle i są oszołomieni, są ogłuszeni i czekają na naszą pomoc, na wskazówkę. - Kiedy pędziliśmy jezdnią, zdołali się z nami skontaktować - odezwał się John, wstając i spoglądając na twarze Kirka, Stanleya i Braina - Debra nie miała pojęcia o tym, że ma możliwość porozumiewania się ze zmarłymi, że kiedykolwiek doświadczy czegoś takiego. Ze mną było inaczej - Chłopak uśmiechnął się do swojego ojca, który wbijał w niego swój wzrok, całkiem oszołomiony i zaszokowany - Ja wiedziałem. Nigdy tego nie wykorzystywałem, ale teraz mogę. Muszę. I Debra także. Dlatego jesteśmy tutaj, dlatego tkwimy tu tak długo. Teraz wiemy co robić i musimy im pomóc. Ja i Debra. W zasadzie czekamy aż odezwą się i powiedzą nam, czy trafili tam, dokąd zmierzają. - Matko Boska - wymamrotał Brain, kiwając z niedowierzaniem głową. - To dziwne - rzekła Debra - ale właśnie to się dzieje. Nie wiem co jeszcze mogę powiedzieć. - I co ja mam teraz robić? - uniósł się Stanley - Stać tutaj? Jestem kompletnie skołowany. Stoję nad leżącymi trupami, obok mnie policja, mój syn i kierowca ciężarówki! Mój Boże, to wszystko nie ma sensu! Jestem zmęczony, mama już pewnie wychodzi ze skóry z nerwów, a my tkwimy w tej cholernej ulewie i czekamy aż... - Tato - przerwał John - Wytrzymaj. Mama wszystko zrozumie. - Mam wytrzymać? Chcesz mi powiedzieć, że dusze pochodzace z ciał leżących tutaj nie mogą trafić do raju? O co w tym chodzi? Zdolności? Jakie zdolności? Rozmawiasz z duchami? W głowie mi się to wszystko nie mieści! - Proszę pana, niech pan nam da jeszcze kilka minut, dobrze? Tylko kilka minut - poprosiła Debra - Potem pan i pański syn wrócicie do domu. Stanley spojrzał na polcjantkę wzrokiem ogłuszonego zwierzęcia i nie odezwał się. Wypuścił z płuc powietrze i kiwnął głową, co miało oznaczać; Jesteście kompletnie szurnięci, a ja pragnę jedynie zabrać stąd syna i odjechać. Kirk spuścił wzrok, jakby obawiał się czegoś. Stanley zauważył, że długowłosy modli się. Po cichu wypowiadał słowa: Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci. Kolejny piorun trafił w drzewo tuż obok nich. Brain prawie podskoczył ze strachu. Zaklął głośno, po czym cofnął się o dwa kroki. - W głowie mi się to nie mieści, wracam do radiowozu - oświadczył, po czym szturchnął Stanleya ramieniem. - Idzie pan ze mną? - zapytał. - A mój syn? Mam go tutaj zostawić? - Jest z moją partnerką. Nic mu nie będzie - policjant zamyślił się na chwilę, po czym dodał - chociaż kto ją tam wie. - Zostanę. - Będę w radiowozie. wtedy rozległ się ten dżwięk. Jakby stado antylop przebiegło właśnie tuż koło nich. Z ciemności wyłonił się jakiś kształt. Przypominał postać ludzką i był tak jaskrawy, że Stanley musiał zasłonić oczy ręką. Jedno z ciał leżących na ziemi drgnęło. Zaraz za nim poruszyło się drugie ciało. Latarka, którą trzymał w ręku John zgasła i wszelkie próby zapalenia jej ponownie nie powiodły się. Debra siegnęła do kieszeni po swoją latarkę, ale ona też nie zaświeciła. Tymczasem światło bijące od tajemniczej postaci stawało się coraz bardziej intensywne. W jednej chwili było żółte, innym razem świeciło na biało. Z łatwością dało się rozpoznać ludzki kształt. Istota posiadała długie nogi i była wysoka, prawie tak wysoka jak Stanley. Debra podeszła bliżej światła, zasłaniając oczy otwartą dłonią. Brain stał jak wryty wpatrując się przed siebie i nie potrafiąc wykrztusić słowa. Po jego czole i policzkach spływały krople deszczu. Kirk nadal stał oparty o drzewo, ale nie modlił się już. Drżąc na całym ciele, zamrugał oczami, jakby myśląc, że to tylko przewidzenie. - Jesteście już blisko - odezwał się John, podchodząc do Debry - Jesteście już bardzo blisko. Stanley chciał rzucić się do przodu, pochwycić swojego syna, ale nie mógł wykonać żadnego ruchu. Strach kompletnie go sparaliżował. Kiedy udało mu się poruszyć, światło stało się tak intensywne, że musiał odwrócić głowę. - Jezus! Jak boli! - krzyknął. Za nim Brain upadł na ziemię i oparwszy się o drzewo przyciskał dłonie do twarzy. Zaczął głośno zawodzić, po czym krzyknął cos niezrozumiale. Słowa utknęły mu w gardle. Usłyszeli głos Debry. Modliła się. John natomiast przykucnął i przez chwilę wygladało to tak, jakby całował ziemię tuż przed świetlistą postacią. Błysk, jaki dostrzegli kompletnie ich oślepił. Gdzieś w oddali uderzył kolejny piorun, a deszcz bił ich zacięcie po twarzach. Nagle John krzyknął i upadł na ziemię. Jego ciało spoczęło tuż przed świetlistymi stopami żarzącej się istoty. Stanley zareagował od razu. - John! - wrzasnął, ale nie mógł się ruszać. Jakaś siła nie pozwalała mu podbiec do syna. Ryknął głośno, ale to nie poskutkowało. Spojrzał na Braina, ale policjant zdawał się być kompletnie otumaniony. Nie zareagował. Kirk otworzył usta jak ryba, ale również się nie poruszył. Jedynie Debra podeszła do leżącego chłopca, ale nie dotknęła go. Wpatrywała się przed siebie, odwracała głowę w kierunku leżących na ziemi ciał, po czym zamykała oczy i wypowiadała cicho jakies słowa. Światło zaczęło tracić na swej mocy. Stało się jakby mniej intensywne i zmieniło kształt na mniej ludzki. Długie świetliste nogi zniknęły i pozostał jedynie sam korpus z rękoma, a po chwili i one wygasły, jakby ktoś dmuchnął silnym powietrzem. Po chwili światło zniknęło całkowicie. Stanley prawie stracił równowagę. Nie upadł jednak. Podbiegł do syna i klęknął przy nim. - John, słyszysz mnie? John! Chłopak otworzył oczy. Jego białka były zaczerwienione, ale poza tym chyba czuł się dobrze. Miał przemoczone ubranie i brudną od ziemi twarz. - W porządku - wymamrotał - Już w porządku, tato. - John, zabieramy się stąd, do cholery i nikt nie powie, że będzie inaczej, słyszysz? Debra położyła rękę na ramieniu Stanleya i przez chwilę obserwowała jego liche włosy. - Już dobrze, proszę pana, wszystko dobrze. Ma pan wspaniałego syna - wyszeptała. W oddali dało się usłyszeć syreny policyjne. - Przyjechali! - krzyknął Brain. Otępiały i przemoczony zerwał się na równe nogi i wybiegł z lasu. Stanął na drodze i zaczął wymachiwać rękoma - Przyjechali, skurwysyny! Nareszcie! Kiedy szli w kierunku samochodu, podszedł do nich Kirk i odezwał się do Johna: - Nic nie powiedziałeś... - w jego oczach malowało się przygnębienie. Był blady i przemoczony. Chłopak poklepał go po ramieniu i odparł cicho: - Próbował pan ich ratować. Wyciągnął pan ciała, myśląc, że uda się ich ocalić przed śmiercią. Kirk kiwnął głową, po czym przełknął głośno ślinę. - Nie mogłem nic zrobić - jęknął - wjechali prosto pod koła ciężarówki, rozumiesz? Wjechali prosto pod koła. Nie mogłem nic zrobić. Obejmujący swojego syna Stanley, spuścił nisko głowę. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ale nie zapalił. - Wiem, że nie mógł pan nic zrobić - powiedział John - Oni też to wiedzą. W oczach Kirka zabłysła łza, którą natychmiast starł rękawem koszuli. Spojrzał na Stanleya i przez dobrą minutę nie odzywał się. - Ma pan świetnego syna - rzekł w końcu, a potem skierował się do swojej ciężarówki. John obserwował, jak wsiada do kabiny, jak zapala silnik i jak powoli odjeżdża. Uśmiechnął się do siebie, po czym objął ojca i razem ruszyli do poobijanego audi. Kiedy odjeżdżali, John dostrzegł Debrę. Stała przy jednym z radiowozów i rozmawiała z wysokim, chudym detektywem, który wymachiwał rękoma na lewo i prawo. - Do zobaczenia - wyszeptał John, spoglądając w lusterko - Do zobaczenia kiedyś.
  9. Dziękuję za bardzo miły komentarz. Szczerze powiedziawszy nie będę się wypowiadał na temat słowa" nierealny" gdyż być może masz rację:) Dla bezpieczeństwa poprawię na "wyimaginowany" . Pozdrawiam serdecznie:)
  10. Serdecznie dziękuję, bardzo mnie pocieszyłaś swoim komentarzem. Byłem ogromnie ciekawy komentarzy na temat tej miniatury. Twój jest wspaniały. Raz jeszcze dzięki. Pozdrawiam:)
  11. Podziwiam Leszku... aż dziw, że tak dokładnie przeczytałeś utwór i że chciało Ci się go tak precyzyjnie go skomentować. Dziękuję. Doprawdy jestem w szoku. Co do korekty - pewnego pięknego dnia przejżę ten utwór i wprowadzę ewnetualne poprawki. Pozdrawiam bardzo serdecznie:)
  12. "Zagubione dusze" Zawsze bałem się wysokości, a ty niestrudzenie powtarzałaś, że wyleczysz mnie z lęku. Pamiętasz dzień, kiedy zabrałaś mnie na spacer Mostem Rocha? Rzeka w dole płynęła beztrosko w nieznaną mi otchłań, a na twej twarzy malował się uśmiech. Zwyczajny uśmiech, który potrafił ukoić najbardziej dokuczliwy wewnętrzny ból. Powiedziałaś, że następny krok będzie należał do mnie. I kiedy usłyszałem twoje słowa, wiedziałem, że nie będzie następnego kroku. A przynajmniej nie w przód. Cofnąłem się. Niebo nad nami przypominało mi kartkę papieru zamalowaną błękitną akwarelą. Pragnąłem jedynie stać w miejscu, nic więcej, tylko stać. Dostrzegłaś w moich oczach ten strach? Na pewno tak, skoro podeszłaś i chyciłaś mnie za rękę. Za naszymi plecami sznur aut zdawał się nie mieć końca. Czułem na sobie wzrok tych wszystkich ludzi. W moim umyśle każdy z nich krzyczał: "Patrz, to ten idiota, który boi się wysokości". Zamykałem wtedy oczy i starałem się usunąć z głowy wszystkie nierealne sytuacje. Próbowałem skoncentrować się na twojej twarzy. Szum wody pod nami doprowadzał mnie do obłędu. Zdawało mi się, że za moment cały most zawali się, wraz z nami, że runiemy w dół. ...wszystkie nierealne sytuacje. Wymazać z pamięci. Pamiętasz? - pytałem samego siebie, ale głebia mej duszy była głucha na te słowa. Czując ciepło twych dłoni, pokonywałem kolejne centymetry. - Nie bój się - powtarzałaś, prowadząc mnie za rękę jak małego chłopca. Nie odzywając się, za to drżąc w niepewności, szedłem obok ciebie, słysząc coraz wyrażniejszy szum wody. Już nawet nie spoglądałem w niebo. Moje wnętrze krzyczało, wrzeszczało błagając o litość, ale z moich ust nie wydobywał się żaden dżwięk. Twardy chodnik zdawał się mnie zatrzymywać. Zwalniałem, przyśpieszałem, zwalniałem. W końcu zatrzymałem się. - Już prawie - usłyszałem twój głos - chodż, skarbie, już prawie jesteśmy... Nie chciałem być. Zapytałem o godzinę, powiedziałem, że boli mnie głowa, chyba zaprosiłem cię na kolację. Tylko po to, aby nie iść dalej. Nie odpowiedziałaś, lecz znowu posłałaś mi uśmiech. Wiedziałaś o mnie więcej, niż ja sam mogłem wiedzieć o sobie. Nie musiałem opowiadać ci historii mojego życia, czytałaś mi z oczu, z dłoni, z serca. Kiedy stanęliśmy przy balustradzie, zamknąłem oczy. Nie potrafiłem patrzeć, wolałem ciemność, postokroć bardziej od błękitu nieba, od wody. W tamtej chwili drżąc na całym ciele starałem się pocieszyć, że jeszcze tylko chwila, jeszcze krótki moment i pójdziemy stamtąd. Pokażę, że jestem mężczyzną, że potrafię przezwyciężyć lęk, a potem udamy się dokądkolwiek, aby pobyć razem, aby napić się lemoniady, aby porozmawiać o sztuce, o architekturze, o filmie. Abym mógł zapomnieć o strachu. Rozpostałaś ramiona jak ptak i obłęłaś mnie w pasie. Zobaczyłem jak gdzieś tam w dole jakiś mężczyzna łowi ryby. Ujrzałem maleńki kajak płynący tam, gdzie poprowadzi go nurt rzeki. Przez cały czas walczyłem ze strachem, którego zwalczałem w sobie na wszelkie możliwe sposoby. Miałaś mi pomóc. I pomogłaś, skarbie. Nawet nie pamiętam chwili, kiedy twoje ręce oplotły moją szyję, kiedy z twych ust padły słowa: - Bo widzisz, kochanie. Ja też zawsze bałam się wysokości. Zanim odpowiedziałem, byłaś już daleko. Ułamek sekundy; tylko tyle czasu potrzebowałaś. - Widzisz? Skoro ja potrafię, to i ty będziesz... Twoje ostatnie słowa zatrzymały się w moim umyśle jak koszmarny sen, z którego nie sposób się obudzić. Chyba krzyknąłem, czując jak ktoś wyrywa mi wszystkie wnętrzności. Cofnąłem się o krok. Tak bardzo chciałem cię zobaczyć. Tak bardzo chciałem iść za tobą. Nie potrafiłem jednak. Teraz jestem tutaj. Stoję przy twojej balustradzie, a ból jaki zadaje mi strach szarpie moje serce. Gdzieś w najskrytszych zakamarkach umysłu słyszę twój ciepły szept: - Bo widzisz, kochanie. Ja też zawsze bałam się wysokości... Słyszę też inne słowa. Mówisz do mnie łagodnym głosem: - Wierzę w ciebie, wierzę, że zwyciężysz strach. I zwyciężam. Każdego dnia kiedy przechodzę mostem, zwyciężam. Spoglądam w dół, wychylając się przez balustradę. Szukam ciebie. Wodzę wzrokiem po niebie; często ołowianym, często zachmurzonym. I jakże często błekitnym jak zamalowana akwarelą kartka papieru.
  13. Dawid Ron wszedł do klasy ze spuszczoną głową, po czym zamknął z trzaskiem drzwi. Podszedł do swojego biurka, nawet na chwilę nie spoglądając w kierunku swoich uczniów. Miał na sobie wygniecioną brązową koszulę i kremowe spodnie na których widniała plama od sosu pieczeniowego. Zbliżając się do dębowego biurka, nadepnął na rozwiązane sznurowadło swojego podniszczonego buta i prawie się przewrócił. Z ręki wyślizgnął mu się dziennik i stos kartek, które przygotował na sprawdzian. Kląc w duchu pozbierał kartki i położył je na blacie biurka. Nie będą mu dzisiaj potrzebne. Westchnął zrezygnowany i zapytał: - Jak wam minął weekend? - Myślę, że to było pytanie retoryczne - odparł chudy chłopak z czwartej ławki. Nazywał się Stanley i był najbardziej wyszczekanym nastolatkiem w całej szkole, a już na pewno najbardziej wyszczekanym anglikiem, jakiego Dawid znał. - Widzę, że w końcu zrozumiałeś, co oznacza to pojęcie - skrzywił się nauczyciel, spoglądając za okno. Zobaczył wysokie topole, które kołysały się na boki i ten widok dodatkowo go przygnębił. Chwilę potem ujrzał białe audi, z którego niemal wytoczył się Grzegorz Tomczyk; dyrektor szkoły, który rozejrzał się ostentacyjnie po okolicy, jakby właśnie miał ochotę złapać któregoś ze szczeniaków na paleniu jointów i zlać go na kwaśne jabłko. Dawid oderwał wzrok od okna i westchnął. Reszta klasy milczała. Wszyscy uczniowie wpatrywali się w niego jak zahipnotyzowani. Nikt nie bawił się komórką, nikt nie rzucał papierowymi kulkami, nawet Zuzanna przestała malować swoje długie na kilka centymetrów paznokcie i wbijała w niego wzrok. To przez jego twarz. Wyrażała niepokój i wiedział, jak bardzo widać po nim wszelkie zmartwienie. Zszedł z dość wysokiego podestu i zatrzymał się obok ławki, w której siedzieli: Hubert Roten i Patrycja Krzyśkowiak. Typowy siedemnastolatek i typowa siedemnastolatka. Podobno od jakiegoś czasu spotykali się ze sobą. Dawid darzył ich szczególną sympatią, świetnie się z nimi dogadywał, a poczucie humoru Huberta zawsze nastrajało go optymistycznie. Hubert patrzył na niego takim wzrokiem, jakby za moment miał wykrzyczeć: Człowieku, gadaj wreszcie co się stało, bo masz taką minę, jakby ci wymordowali całą rodzinę! Patrycja niepewnie zerkała na chłopaka, ściskając pod ławką jego dłoń. - Khem - Dawid znowu westchnął, po czym zauważył, że nie ma już odwrotu. Ta sytuacja w końcu nastąpiła i musiał im powiedzieć. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy podejrzewają, co im za moment oświadczy. Był zdruzgotany, ale zarazem silny. Nie miał pojęcia skąd wzięła się w nim odwaga. A oni... a oni nie mogli przecież o niczym wiedzieć. Bo niby skąd? - Kiedy spotkaliśmy się tutaj przed weekendem - zaczął ostrożnie, spoglądając badawczym i zarazem wypełnionym smutkiem wzrokiem, na klasę - kiedy spotkaliśmy się przed weekendem, było nas dwudziestu czterech. Sebastian Sanders siedzący w trzeciej ławce od okna podniósł wzrok na Dawida. Kilku innych uczniów spojrzało na niego niepewnie. - Nie potrafię opisać tego, co czuję, nie wiem, jak ująć w słowa to, co się wydarzyło, ale nie mam zamiaru przeciągać - rzekł sucho Dawid, patrząc na ścianę na końcu klasy - Wczoraj między godziną czternastą a piętnastą doszło do okrutnego mordu. Zginęła Laura, zginęli Łukasz, Maciej i Agnieszka. A teraz ja muszę wam o tym powiedzieć... musiałem, wybaczcie, że słyszycie to akurat z moich ust. Nastąpiła głucha cisza, nie mącona nawet oddechami. Serce nauczyciela waliło z takim impetem, jakby za moment miało wyskoczyć ustami. Kilka osób wbijało w Dawida wzrok, jakby niedowierzając jego słowom. Monika z czwartej ławki - pulchna dziewczyna z pieprzykiem na policzku - przełknęła głośno ślinę i jęknęła tylko: - O mój Boże. Przez kolejną minutę nikt nie wypowiedział ani jednego słowa. Potem, niemal wszyscy uczniowie odezwali się jednocześnie, niczym nakręcone w tym samym momencie pozytywki. Zapanował gwar, który szybko ucichł. Dawid wrócił do swojego biurka i usiadł na drewnianym krześle. Skrzyżował ręce i przygryzł dolną wargę. - Jak to możliwe, że oni wszyscy...? - odezwał się Patryk; potężnie zbudowany chłopak, ubierający się stale w ten sam wytarty t-shirt z wizerunkiem Pameli Anderson na przodzie. Jego oczy wyrażały żdziwienie, oszołomienie i skrajną niepewność, zdawał się być otępiały po usłyszeniu słów Dawida. Mrugał oczyma i kiwał głową w geście niedowierzania. - Nie wiadomo dokładnie, co się wydarzyło. Nie wiadomo, kto ich zabił... - słowa utknęły Dawidowi w gardle. - Jak to możliwe? Nie chciał im powiedzieć o ciałach. Pragnął być z nimi szczery, jak zawsze, lecz tym razem nie mógł rzec im prawdy. Nie byli na nią gotowi. Spojrzał martwo na zegarek, ale nie po to, aby zobaczyć która jest godzina, lecz po to, aby wykonać jakis dodatkowy ruch, aby po prostu zrobić coś zwyczajnego. Przymknął oczy. "Ten świat nigdy nie będzie normalny" - pomyślał. - Powie nam pan coś więcej? - zapytał Hubert - nie mogę zrozumieć... nie mogę pojąć tego wszystkiego. - Ja też nie potrafię tego zrozumieć, Hubercie - odparł zgodnie z prawdą Dawid - To wszystko przerosło mnie i nie wiem co mam wam powiedzieć poza tym, że musimy żyć dalej. Wszyscy byliśmy bardzo zżyci z Laurą, Łukaszem, Agnieszką i Maciejem, toteż będzie nam bardzo trudno pogodzić się z ich śmiercią. Wiem co czujecie, bo czuję dokładnie to samo. Trudno mi natomiast pomyśleć o tym, co czują teraz ich rodzice... Kiedy dowiedziałem się o tym, co się zdarzyło... nie potrafię opisać tego, co stało się z moim wnętrzem. Poczułem, jak moje wnętrzności pękają. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego dzieją się takie rzeczy. - Gdzie ich zamordowano? Mój Boże, w jaki sposób? Dlaczego? - zapytała szeptem niska, szczupła blondynka imieniem Kamila. Przyłożyła sobie chusteczkę do oczu i cicho popłakując, kołysała się na boki, jak mała dziewczynka z choroba sierocą. - Byli w lesie. Tam ich zabito. Z tego co wiem, nie cierpieli, jeśli to ma kogokolwiek w jakiś sposób pocieszyć. "Mój Boże, ktoś wyrwał im wnętrzności, ktoś pokroił ich ciała na drobne kawałeczki!" - wewnętrzny głos Dawida prawie go ogłuszył. Poczuł nagły atak złości, gniewu, który z trudem udało mu się stłamsić, dzięki czemu negatywne uczucia nie eksplodowały na jego uczniów. - Co teraz będzie? - zapytała Zuzanna. Była bardzo ładną dziewczyną o małym, zadartym nosku i ogromnych błękitnych oczach. Makijaż na jej twarzy całkowicie się rozmazał, a na drżącym podbródku błyszczała łza. - Pozotaje nam się pomodlić, Zuzanno - odpowiedział Dawid - Nic innego nie możemy uczynić. Nie cofniemy czasu. - Kiedy będzie pogrzeb? - Nie mam pojęcia, ale poinformuję was. - Co teraz będzie? - powtórzyła Zuzanna, chowając twarz w dłoniach. - Myślę, że powinniśmy wrócić do domów - zasugerował Dawid - Spotkamy się jutro na kilka minut, aby porozmawiać o tym wszystkim, chociaż uważam, że... - przerwał na chwilę, nie wiedząc jak dokończyć zdanie. - Przyjdżcie na dziesiątą - dodał beznamętnie - Myślę, że razem będzie nam łatwiej się pozbierać. Poza tym będę miał informacje dotyczące pogrzebu. Przypuszczam, że odbędzie się za kilka dni, wydaje mi się, że już w środę, ale to tylko moje przypuszczenia. Sądzę, że nie nikt nie będzie chciał zwlekać z ceremonią do ostatniej chwili. Dawid wstał i chwycił do rąk dziennik. Drewniane ławki, w których siedzieli Laura, Michał, Agnieszka i Maciej ziały pustką. - Chyba czas zakończyć dzisiejsze zajęcia. Do zobaczenia jutro - powiedział i opuścił salę. Kiedy szedł długim holem w stronę pokoju nauczycielskiego, usłyszał za sobą przejęty głos Zuzanny: - Panie Ron! Kiedy się odwrócił, oprócz Zuzanny ujrzał także Huberta i Patrycję. - Panie Ron, po tym co pan powiedział... - Po tym co pan powiedział, doszliśmy do wniosku, że musimy panu o czymś powiedzieć - sprostował Hubert - Być może będzie to miało jakikolwiek wpływ na dorwanie skurczybyka, który to zrobił. - Co macie na myśli? - zapytał Dawid, spoglądając na swoich uczniów. Odczuwał zmęczenie i głód, a ponadto chęć na spory łyk zimnego heinekena. - Mamy na myśli zabójstwo. Dawid rozejrzał się dookoła, po czym kiwnął porozumiewawczo głową. - Zaczekajcie na mnie przed wejściem głównym, będę tam za dziesięć minut. - W porządku - odparła Zuzanna, ocierając twarz chusteczką higieniczną. Budynek liceum ogólnokształcącego był ogromny i szary, a tamtego popołudnia sprawiał wrażenie całkiem opuszczonego. Dawid podszedł do swojego potrzaskanego z obu stron land rovera, który stał dwoma kołami na wąskim chodniku. Każda jego płyta była popękana na dziesiątki kawałków, z pomiędzy których wyrastała trawa i mlecze. Rozejrzał się po okolicy, ale nie dostrzegł Huberta, Patrycji i Zuzanny. Stał przez moment w bezruchu zastanawiając się nad tym, gdzie się podziewają. Wsiadł do samochodu i zapalił silnik. Sięgnął po paczkę marlboro i zaczął grzebać w kieszeniach spodni w poszukiwaniu zapalniczki. Wtedy ich dostrzegł. Cała trójka biegła w jego stronę. Włosy Zuzanny powiewały na wietrze niczym złociste kłosy pszenicy. Kiedy dobiegli do auta Rona, Hubert ledwo łapał powietrze, a Patrycja wciąż ocierała pot z czoła. Dawid otworzył drzwi od strony pasażera. - Wsiadajcie - powiedział. Hubert usiadł z przodu, a dziewczyny zajęły miejsca na zabrudzonej sosem meksykańskim tylnej kanapie. - Myśleliśmy, że pan na nas nie zaczeka - wysapał Hubert, zapinając pasy. - Miałem już odjeżdżać, sądziłem, że to wy będziecie czekać na mnie. - Bo czekaliśmy. - Musimy koniecznie prozmawiać, panie Ron - wtrąciła się Zuzanna. Dawid wjechał na szosę i skierował się ku centrum miasta. Prowadził szałaputnie i nieostrożnie, na żadnym zakręcie nie włączał kierunkowskazu, a kiedy znależli się na Słowiańskiej, prawie uderzył w tył stającego na przystanku autobusu. - O czym chcieliście porozmawiać? - zapytał, spoglądając w lusterko. Dostrzegł, że na twarzy jego uczennicy widnieje strach. Potrafił rozpoznać, kiedy się bała; zawsze przed sprawdzianem z angielskiego miała jeden i ten sam wyraz twarzy; dokładnie taki sam jak w tej chwili. - O Laurze, Łukaszu, Macieju i Agnieszce. - Co masz na myśli? - To jest w nas, panie Ron. Nachodzi nas. - Słucham? Obawiam się, że nie bardzo rozumiem. - Ona chce powiedzieć, że coś w nas siedzi. Jakaś siła - sprostował Hubert - Nie potrafię opisać teraz tego dokładnie. Postaram się, ale nie teraz. To nie miejsce na takie rozmowy. - Siła? - żdziwił się Dawid. - Tak. Właśnie ma ten temat chcieliśmy z panem porozmawiać. Ale najpierw musimy pozbierać myśli, a przy prędkości stu kilometrów na godzinę, w dodatku w centrum miasta, trudno jest się skoncentrować. Dawid zwolnił. Zajechali na Wrocławską i tam zaparkował. Wysiedli z auta, czując niemiłosierny upał, pomimo, że dochodziła już dziewiętnasta. - Napijecie się soku? - spytał Dawid, kiedy wchodzili na Stary Rynek. - Poproszę - odparła Patrycja - Zaschło mi w gardle. Nie wiem, czy od tej prędkości, czy ze strachu przed jutrem. Niebo zdawało się wisieć zaledwie kilka metrów nad ziemią i przybrało śliwkowy kolor. Dawid wrzucił do kieszeni kluczyki od land rovera, po czym rzekł sucho: - Nadchodzi burza. Hubert kiwnął tylko głową, natomiast dziewczyny szły tuż za nim, jak dwa mroczne cienie szukające swojego jestestwa. Zajęli miejsca przy niewielkim stoliku przed restauracją Dramat, której okna przysłonięte były czarnymi zasłonami. - Niemal strasznie tutaj - powiedział Dawid, spoglądając dyskretnie z kierunku wejścia do lokalu. Kiedy podszedł do nich niski, krępy kelner, zamówili po szklance soku brzoskwiniowego plus duże piwo dla Dawida. - W zasadzie to nigdy nie piję kiedy prowadzę - rzekł grzebiąc w kieszeni spodni w poszukiwaniu papierosów. - Ale tym razem zrobię wyjątek. Myślę, że mi się należy. Chwilę póżniej Hubert z dziewczynami popijali sok, a Dawid sączył piwo i palił. Siedzieli w milczeniu przez dobre dziesięc minut, po czym odezwała się Zuzanna. Mówiąc wpatrywała się we frontową ścianę Ratusza, zdawała się śledzić wzrokiem każdą osobę wchodzącą i wychodzącą z budynku. - Kiedy powiedział nam pan o tej tragedii - zaczęła - pomyśleliśmy, że to zbieg okoliczności. W zasadzie to nie mam pojęcia dlaczego od razu nie skojarzyliśmy faktów. - Jakich faktów? - zapytał Dawid. - Kiedy mówił pan o śmierci naszych przyjaciół, wiedzieliśmy, kto to zrobił. Dawid wpatrywał się w twarze swoich uczniów, próbując zrozumieć co chcieli mu przekazać, jednak z każdą kolejną upływającą sekundą zdawał się rozumieć coraz mniej. - Moglibyście mi powiedzieć dokładnie, o co... - O co nam chodzi? Oczywiście - odezwał się Hubert, trzymając rękę na stole. Na jego palcu serdecznym widniał srebrny pierścień. - W jednej sekundzie poczuliśmy to samo. W jednej chwili zobaczyliśmy ich. Zobaczyliśmy, jak rozpruwają ciała tych ludzi, jak pożywiają się ich mięsem, jak spijają ich krew. Widzieliśmy ich, pomimo, iż przebywaliśmy na zajęciach. Te oczy, mój Boże, te oczy... - Matko Boska, proszę was - wymamrotał Dawid, zaciskając pięści - Czy chcieliście się ze mną spotkać tylko po to, aby pleść kompletne bzdury? - Nie, panie Ron - powiedziała Patrycja. Przemawiał przez nią strach - Hubert i Zuzanna mówią prawdę. Ja też to czułam. Widziałam to. A ich oczy były najpotworniejsze. Widziałam je tak, jak teraz widzę pańskie. Widziałam. - Co widziałaś? Patrycjo? - Rozszarpywaczy. - Kogo? - Dawid jęknął. - Rozszarpywacze, tak są nazywani. To krwiożercy. Uwielbiają zabijać i czynią to z zimną krwią. Polują w wyobrażni. Nie słyszał pan o nich? Nie słyszał pan legendy, która czasami sie urzeczywistnia? - Proszę was, wiem, że dzisiejszy dzień jest tragiczny i jest taki dla nas wszystkich, ale nie możemy przesadzać. - A kto mówi o przesadzaniu? - oburzył się nieco Hubert - Chcieliśmy, aby pan nas wysłuchał! Nigdy pana nie okłamaliśmy. Dawid poczuł, że oddala się od swoich uczniów, czuł mrowienie w kręgosłupie, a przed jego oczyma pojawiła się ciemna mgła. Tracił zmysły? Był zmęczony? Miał dość rozmowy ze swoimi uczniami. Był cholernie zmęczony i zdenerwowany. Ponadto czuł lęk i bezradność. - Słuchajcie... - zaczął mówić niewyrażnym tonem, ale przerwała mu Zuzanna. - Nie wierzy nam pan. Po prostu nam pan nie wierzy. Ja się nie dziwię. Gdzieś wewnątrz siebie miałam nadzieję, że pan uwierzy, ale jednak nie. Po części ja to rozumiem i wiem, że Hubert i Patrycja też to rozumieją. A pan, panie Ron, zrozumie o co nam chodzi. Zrozumie pan, być może jeszcze dzisiaj, bowiem to coś rozszerza się w zaskakująco szybkim tempie. Zbiera swoje żniwo. Widzieliśmy pana. Widzieliśmy jak pan ucieka. Nasza wyobrażnia stworzyła wizję tak realną, że trudno nam było potem odzyskać poczucie rzeczywistości. A to znaczy, że one są blisko nie tylko nas, ale także pana. - Uciekałem? - Tak. - Dokąd? - Nie wiem. - Zuzanno, myślę, że najlepiej będzie jak... - Niech pan nie kończy tego zdania, panie Ron. Dziękujemy za to, że poświęcił nam pan swój cenny czas. Powiedzieliśmy panu w czym rzecz, mimo, iż nie tak jak mieliśmy to zrobić. No cóż, przynajmniej ostrzegliśmy. - Ostrzegliście? - Ron zadrżał. Kilkoma chaustami wypił cały trzy czwarte kufla piwa. - Tak, musi pan uważać na siebie. Sam pan zrozumie o co nam chodzi. - Jak narazie niczego nie rozumiem, ale dobrze, skoro mówicie, że zrozumiem, widocznie tak będzie - uśmiechnął się nieznacznie, nie ukrywając sztuczności. Nie wiedział jak się zachować w obliczu swoich podopiecznych. Czuł zakłopotanie. Kilka minut póżniej rozstali się. Dawid zaproponował im, że każdego z osobna odwiezie do domu, ale odrzucili tę propozycję. Wsiadł do samochodu i oparł się w fotelu. Czuł, że jego głowa za chwilę eksploduje; był zmęczony, głodny i wygłupiony. I z jakiegoś nieuzasadnionego powodu, również przestraszony. Na kolację udał się do niewielkiej pizzerii na ulicy Głogowskiej. Jadł łapczywie, kompletnie nie zwracając uwagi na starszą panią w różowej sukni, która bacznie mu się przyglądała. Kiedy zapytała go o godzinę, odparł niemrawo: - Dwudziesta dwadzieścia. - Dziękuję. - Proszę bardzo. Kiedy skończył jeść, wypił kieliszek czerwonego wina i wyprostował ścierpnięte nogi pod stolikiem. Cały czas myślał o Hubercie, Zuzannie i Patrycji. Zastanawiał się czy to, co mu powiedzieli mogło mieć jakikolwiek sens. Myślał o Rozszarpywaczach i wiedział, że to wszystko, o czym mu powiedzieli, ma sens. Próbował oddalić od siebie myśli na ten temat, ale one tkwiły w jego głowie, wciąz powracały. Przymknął na chwilę oczy, aby dokładnie przypomnieć sobie słowa Patrycji. - Rozszarpywacze - usłyszał - To krwiożercy. Otworzył oczy i dostrzegł kobietę w różowej sukni. Nadal bacznie mu się przyglądała, jakby dostrzegała w nim kogoś znajomego, kogo twarzy do końca nie potrafiła skojarzyć. - My się znamy? - zapytał Dawid, nieco zaczepnie, ale kobieta nie odpwoiedziała. Spojrzał na pusty talerz i poczuł mdłości. Potrzebował kilku godzin spokojnego snu. - Zabito ich, Dawidzie - usłyszał głos kobiety, ale kiedy spojrzał w jej kierunku, zobaczył, że ta rozmawia z kelnerem, nie zwracając na Dawida uwagi. - Pani coś mówiła? - zapytał oszołomiony i zaskoczony. - Słucham? - żdziwiła się kobieta w rózowej sukni. Wyciągnęła z portfela dwa banknoty i podała je kelnerowi. Tamten podziękował uprzejmie. - Czy pani przed chwilą mówiła coś do mnie? - ponowił pytanie Dawid. - Nie, proszę pana, nic nie mówiłam. Skąd to panu przyszło do głowy? Popadał w obłęd? Bolała go głowa, miał przepocone ubranie i cuchnął. Marzył o chłodnym prysznicu. - Nic nie mówiłam o tobie. Mówiłam o Rozszarpywaczach - zabrzmiał tajemniczy głos. Błądził wzrokiem po całym lokalu, ale nie dostrzegł nikogo, kto mógłby wypowiedzieć te słowa. Starsza kobieta szykowała się do wyjścia i kiedy wstała od stolika, uśmiechnęła się i powiedziała stanowczo: - Musi pan być ostrożny. - Ostrożny? - spojrzał w jej oczy; były błękitne. - Oni są bardzo blisko, musi pan być bardzo ostrożny. Przykucnęła obok niego i wyszeptała: - Mogą zginąć inni. I zginą, proszę pana. Nie wiedział co odpowiedzieć. Czuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Wtedy poczuł także ból. Z początku delikatne ukłucie, jakby ktoś wbił szpilkę w jego usta. Następnie dotknął językiem górnej wargi; krwawiła. - O Boże - wymamrotał. Kobieta patrzyła na niego z zainteresowaniem, jakby wiedziała, że za chwilę wydarzy się coś godnego uwagi. Poczuł jak jego usta eksplodują, jak drobne kawałki jego ciała lądują na talerzu. Rozpadał się. Obwinił się za to, że nie potrafił zrozumieć Zuzanny. Patrycja, biedna Patrycja. I Hubert. Spojrzał na swój talerz i ujrzał drobne kawałeczki górnej wargi. Odruch wymiotny sprawił, że jego twarz znalazła się w odległości kilku centymetrów od talerza. Mój Boże, jak to boli! Krzyknął, ale chyba nikt go nie usłyszał. Uderzył głową o blat stolika, a potem ujrzał swoje odbicie w lustrze po drugiej stronie lokalu. - O kurwa - wysyczał, patrząc, jak jego zakrwawione zęby szatkują język; kawałek po kawałku. Wciąż myślał. Potrafił poruszać głową na lewo i prawo, ale nie dotrzegał nikogo. Jego obnażona szczęka pękła z trzaskiem. Wzdrygnął się. Próbował się znowu odezwać, ale brak ust skutecznie mu to niemożliwił. Wpadł w panikę; uderzył pięścią w stół, a potem gwałtownym ruchem ręki zrzucił ze stolika wazon z wysuszonymi konwaliami. Obudż się - powtarzał w myślach. Obudż się. Ponownie spojrzał w lustro i tym razem dostrzegł swoją klatkę piersiową. Odpięta koszula odkrywała nagi tors. Krwawił. Zamknął oczy. Na jedną krótka chwilę. Potem z powrotem je otworzył. Zaskoczyła go cisza. Nikt nic nie mówił, nie było słychać odgłosu trących o talerz sztućców, ani ruchu ulicznego za oknem. Dostrzegł staszą kobietę w różowej sukni. I kelnera, któremu wręczała pieniądze. Nabrał w płuca powietrza, po czym powoli je wypuścił. Spojrzał w lustro i dostrzegł swoją przemęczoną twarz. Dotknął językiem warg, a potem usłyszał głos: - Do widzenia panu, miłego wieczoru życzę - Należał do starszej kobiety, która opuściła lokal. Dawid obserwował z okna jej powolne ruchy. Podążała w kierunku przystanku tramwajowego. Spojrzał na swój stolik i zobaczył, że wazon z wysuszonymi konwaliami stoi na czerwonej serwecie. Potem podszedł do niego kelner. - Smakowało panu? - zapytał, posyłając Dawidowi nieznaczny uśmiech. Nie odpowiedział od razu. Kiwnął tylko głową, a potem wstał od stolika. - Było bardzo dobre - rzekł sucho - Teraz muszę już iść, poproszę o rachunek. - Oczywiście, proszę pana. Zajechał do domu i od razu wziął zimny prysznic. Zakładając czystą białą koszulkę opuścił łazienkę i udał się do sypialni. Trząsł się i nie wiedział, czy to z zimna, jakie opętało jego ciało, czy z przerażenia. Usiadł na skraju łóżka i wbił wzrok w pomalowaną na biało ścianę. Zginęli jego uczniowie, a on nie mógł nic zrobić. Bezradność potęgowała w nim uczucie kompletnej nieodpowiedzialności. Wciąż zadawał sobie pytania, czy w jakikolwiek sposób mógł ich ostrzec? Wiedział, że mógł. Nie chciał przyjąć tego do świadomości. Nie mógł tego zrobić. Pewnie i tak by mu nie uwierzyli. Potraktowaliby go jak ostatniego idiotę, zgredziałego czubka, który nadaje się już tylko na to, aby go zamknąć w wariatkowie. Być może właśnie do tego się tylko nadawał? Teraz mogli zginąć inni. Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie chciał w to wierzyć, ale wiedział, że musi stanąć twarzą w twarz z dniem jutrzejszym. I następnymi. Kiedy usłyszał głos Huberta, wiedział, że nie może dać po sobie poznać, że wie... Kiedy usłszał głos Zuzanny... nawet nie przypuszczał, że będzie zdolny do zaprzeczenia samemu sobie. Musiał ich ostrzec, tak jak oni ostrzegli jego. Nie miał pojęcia, skąd wiedzieli. Jedno było pewne; mieli wizje, a jeśli posiadali możliwość ujrzenia Rozszarpywaczy, byli zagrożeni. Nalał sobie do szklanki zimnej wody mineralnej i zadał kolejne pytanie. Dlaczego tak się dzieje? To coś musiało mieć kontrolę nad ich umysłami, tak jak posiadało kontrolę nad umysłem Dawida. Tkwiło w jego głowie gotowe na to, aby zrobić pożytek z mięsem, które pokrywało jego kości. Karmiło się stanem podświadomości, każdą cząstką ubytku umysłowego człowieka, a przede wszystkim czekało tylko na moment, aż będzie mogło zaatakować. Dobrnęło aż do jego klasy. Bóg raczył wiedzieć, ilu ludzi było opętanych. Rozszarpywacze nie próżnowali - to było pewne, i czekali tylko na chwilę bezdennej słabości. Czasami ludzki strach przerasta swą intensywnością największy nawet ból i kiedy Dawid pierwszy raz zetknął się z Rozszarpywaczami, jego umysł był na skraju rozpadu, a każda czątka ciała wypełniona była fizycznym strachem. Czarna grota, pustka i on. Tylko on mógł sprawić mu ból, który w połączeniu ze strachem potrafił przywołać Rozszarpywaczy. Fizyczny strach - to kiedy czujesz nieopisany lęk, odczuwając zarazem ból wywołany przez ten lęk... Gwałcił go. Bestia. Potwór. Nie był ojcem. Dawid nigdy tak go nie nazywał, nawet w sądzie podczas zeznań... Teraz starał się zapanować nad własnymi myślami, które zaczynały doprowadzać go do obłędu. Usiłował nie myśleć o Rozszarpywaczach, ale wiedział, że na nic się to zda. Powrócili do umysłów Huberta, Patrycji i Zuzanny. Zdezelowali umysły Laury, Łukasza, Macieja i Agnieszki. Musiał z nimi porozmawiać. Czuł niepokój i brak pewności siebie, a ponadto wyrzuty sumienia. Mógł im powiedzieć, że wie... Dopiero to lustro... dopiero usta, kobieta w różowej sukni i wazon z wysuszonymi konwaliami... Podniósł się z łóżka i podszedł do aparatu telefonicznego. ścisnął w dłoni słuchawkę, a potem odnalazł numer do Huberta. Drżąc na całym ciele, pośpiesznie wykręcił numer. Po zajęciach udał się do pokoju nauczycielskiego na mocną kawę. Ostatnia noc była koszmarem; dręczyły go upiorne sny o bezokich stworach, przed którymi uciekał wąską leśną ścieżką. Za każdym razem, kiedy go dopadały budził się, aby po kilku minutach zasnąć ponownie i dalej uciekać. Podwinął rękawy błękitnej koszuli i dopił kawę. Panował niemiłosierny upał, w dodatku klimatyzacja w pokoju dla nauczycieli kompletnie nawaliła. Kiedy wyszedł z budynku szkolnego, dostrzegł Huberta. Stał obok poobijanego land rovera i popijał sprite'a z puszki. Kiedy zauważył Dawida, pomachał mu ręką i oparł się o maskę samochodu. - Jesteś sam? - zapytał Dawid, nie dostrzegając nigdzie Patrycji i Zuzanny. - Dziewczyny dojdą do nas. Musiały pójść do sekretariatu - odparł Hubert. Miał na sobie jasne dżinsy i koszulkę z napisem: "Radio Marihuana". - Muszę wam coś powiedzieć i chcę to zrobić od razu. Zaczekajmy na nie. Coś wisiało w powietrzu; jakiś gęsty niewidzialny dym, który pożerał spokój i pewność siebie Dawida. Zastanawiał się, czy Hubert czuje się podobnie. - Może usiądziemy w aucie? - zaproponował chłopak, dopijając sprite'a i wyrzucając puszkę daleko przed siebie. Dawid, wyjątkowo nie skomentował jego zachowania. Rozsiedli się w samochodzie i Dawid zapalił, zaciągając się porządnie dymem. - Nigdy nie rzucę tego gówna - wymamrotał bardziej do siebie, niż do swojego ucznia. - Mój stary też pali. I powtarza to co pan; że nigdy tego gówna nie rzuci. Wpatrzeni w niewielki las porastający teren szkoły, nie odzywali się do siebie. Każdy z nich zdawał się śnić na jawie; wyglądali na zmęczonych, poddenerwowanych i zlęknionych. Dawid palił swojego papierosa pozwalając, aby popiół spadał beztrosko na podłogę auta. - Kiedy wczoraj do ciebie dzwoniłem, byłeś czymś załamany, prawda? - zapytał. Hubert podniósł na niego wzrok i odparł zaskoczony. - To prawda. - Czy to przez Rozszarpywaczy? - Dlaczego pan pyta, skoro nie wierzy pan w ich istnienie? Dawid wbił wzrok w boczną szybę. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu włosy zjeżyły mu się na głowie. - Chyba nie do końca byłem z wami szczery - odpowiedział niewyrażnie. - Nie do końca szczery? Co pan chce przez to powiedzieć? - Hubert zmarszczył czoło i zrobił taką minę, jakby miał właśnie rozwiązać najtrudniejsze zadanie matematyczne świata. - To, co powiedziałem; nie byłem do końca szczery. - To znaczy, że uwierzył nam pan? - Można tak powiedzieć, a w zasadzie można dodać, że nie musiałem wam wierzyć, gdyż jestem przekonany o istnieniu Rozszarpywaczy. Hubert nie przestawał wpatrywać się w poważną twarz swojego nauczyciela. - Spotkał ich pan? - zapytał powątpiewająco. - Tak, Hubercie, niejednokrotnie. - Dlaczego pan wczoraj udawał, że o niczym nie wie? - Nie chciałem was mieszać w to wszystko. - Nie rozumiem. - Wczoraj byłem w knajpie na kolacji. I kiedy tam Rozszarpywacze dali o sobie znać, zrozumiałem, że jest już za póżno, że jeśli wy też ich widzieliście, oraz to, do czego są zdolne... Hubert oczekiwał odpowiedzi. - Po prostu nie tylko ja muszę uważać na siebie, ale także wy powinniście mieć się na baczności, rozumiesz? Nie sądziłem, że to spotka was. Nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek wrócą. - Ale wrócili. - Tak, wrócili. - Dlaczego? - Kochają ludzki lęk. Ból. - Jak to? - Ty, Patrycja i Zuzanna obawiacie się czegoś, boicie się tak bardzo, że to aż boli. Ja tego nie widzę, możecie to ukrywać jak tylko potraficie, ale ludzkich wewnętrznych doznań nie da się zatuszować. Nie zakamuflujecie ich przed nimi. Dawid zamilkł na chwilę, po czy dodał: - Kiedy byłem małym chłopcem spotkało mnie coś bardzo przykrego i bolesnego. Nie chcę teraz opowiadać o tym, ale chcę powiedzieć jedno; Rozpszarpywacze trafili do mnie poprzez to wydarzenie, a dokładnie poprzez lęk i ból, jaki ten lęk wywołał. Cierpienie, jakiego nie sposób opisać. Rozumiesz? Hubert przymknął oczy. Widać było, że myśli o czymś intensywnie, ale nie odezwał się. Przełknął głośno ślinę, a kiedy otworzył oczy, jego białka były zaczerwienione. - Panie Ron - wydusił. - Tak, Hubercie? - Moja mama... - urwał na moment, aby nabrać do płuc dusznego powietrza - ona jest chora. Bardzo poważnie chora. Ma złośliwego raka. A ja... ja nie mogę sobie z tym poradzić. Boję się. Dawid spuścił głowę. Poczuł się jak bezradne dziecko, poraz kolejny nie wiedział co ma odpowiedzieć. - Hubercie... - Czy to dlatego Rozpruwacze mnie prześladują? - zapytał chłopak. - Tak bardzo mi przykro. - Czy to dlatego? Dawid spojrzał na niego, po czym wzruszył nieznacznie ramionami. - Być może właśnie dlatego. Być może wyczuły twój lęk i obawę. - Co teraz będzie? Zabiją mnie jak tamtych? - Nie możemy na to pozwolić. - A co z Zuzanną, Patrycją... mój Boże, Patrycja. Czy pan wie, jakie ona ma zmartwienia? Jej rodzice się rozwodzą. Jej ojciec chce odebrać matce prawo do opieki nad jej młodszą siostrą. Potrafi pan sobie wyobrazić co ta dziewczyna przechodzi? Dawid nie odpowiedział. Poczuł się zdruzgotany, z trudem powstrzymywał drżenie rąk. Wysiadł z samochodu i zapalił kolejnego papierosa, a potem kopnął leżącą nieopodał puszkę po sprite tak mocno, że ta poturlała się aż na szosę. Kiedy pojawiły się Zuzanna i Patrycja, pojechali na Głogowską do Mc Donald'sa. Dawid zaparkował na chodniku nieopodal restauracji, po czym opuścili auto. Prawie w pośpiechu weszli do środka klimatyzowanego pomieszczenia, w którym Dawid poczuł się trochę lepiej. - Co jecie? - zwrócił się do swoich uczniów. - Pan stawia? - spytała Zuzanna, posyłając nauczycielowi ciepły uśmiech. Odwzajemnił się delikatnym kuksańcem. - Mam się bać, że zbankrutuję? - Jak Hubert zacznie zamawiać, to nigdy nie wiadomo. Chłopak spojrzał na koleżankę przymrużonym prawym okiem. Dawid trącił go łokciem, po czym zapytał: - Ona się myli, prawda? Szybko spoważnieli. Nie mieli ochoty na żarty. Rozsiedli się przy stoliku obok okna i Patrycja odłożyła na wolne krzesło wypchany książkami i zeszytami plecak. Ubrana w obcisłą spudniczkę i bawełnianą koszulkę wyglądała bardzo pociągająco. Miała osiemnaście lat i Dawid pomyślał, że gdyby była o kilka lat starsza, pewnie znacznie częściej przyglądał by się jej kształtom. Zuzanna natomiast była jak zwykle wymalowana i wypudrowana, a na jej obnażonym ramieniu widniał tatuaż przedstawiający serce przebite strzałą. Miała obfity biust ściśnięty pod materiałem koszuli i bardzo szczupłe, aczkolwiek umięśnione nogi, jakby przez większość swego życia ćwiczyła taniec, albo lekkoatletykę. - Panie Ron - odezwała się półszeptem - Niech pan nam powie, co mamy robić? Rozległa się muzyka z głośników; Belinda Carlise w utworze "We want the same thing". Dawid zdawał się być zamyślony, ale prawie od razu odpowiedział: - Musicie zrozumieć, że trudno mi o tym mówić. Jestem tak samo jak wy przerażony i nie spodziewałem się, że będę zmuszony wam o tym opowiedzieć. Dawid mówił wolno i wyrażnie, cedząc każde zdanie. Wyjaśnił im skąd dowiedział się o Rozszarpywaczach i kiedy po raz pierwszy doświadczył ich potęgi. Opowiedział im o swoim dzieciństwie, o koszmarach, jakie musiał znosić z ojcem, oraz o legendzie, która stała się rzeczywistością. - Te potwory potrafią rozszarpać człowieka na kawałki. Zrodzone z ludzkiego lęku niszczą umysł, po czym za sprawą metamorfozy w jakiś sposób pokonują drogę ze świata wyimaginowanego, ze świata bólu, do realiów. Nie wiem w jaki sposób, nie wiem też, czy to co mówię, nie jest dla was zbyt trudne do pojęcia, ale sami doświadczyliście ich mocy. Mieliście okazję zobaczyć zaledwie próbkę tego, co potrafią. Kiedy przychodzą, zostają już na zawsze. Stąd moje obawy dotyczące nas wszystkich. Zarówno wy jak i ja zetknęliśmy się z nimi i tylko my możemy je pokonać. Musimy zacząć działać, zanim nas dopadną. - Czym one są? - zapytał Hubert. - Według starej legendy, którą wszyscy znamy, są tylko częścią naszej wyobrażni. - Nie rozumiem. - Są częścią naszej wyobrażni, która powoduje, że zradzają się w lęku jaki nosimy w sobie. - Są realne - powiedziała Patrycja. - Tak - odparł Dawid - Jak najbardziej realne i niebezpieczne. - Panie Ron - wykrztusił Hubert - Ale co my możemy zrobić? Co mamy zrobić, aby ocalić siebie? - Narazie nie wiem - odrzekł Dawid - Nigdy nie musiałem z nimi walczyć. - Mówił pan, że... - Tak, wiem. Po jakimś czasie same odeszły. Pojawiły się niedawno, kiedy zginęli nasi znajomi, ot tak po prostu, niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki i nie mam zielonego pojęcia, co mam zrobić, aby powstrzymać to, co robią. Zabijają, po prostu zabijają i wiem, że nie poprzestaną na kilku osobach. - Kolejnymi ofiarami możemy stać się my - odezwała się nadwyraz spokojnie Zuzanna. - Nie możemy do tego dopuścić, chociaż wiem, że nie będzie to łatwe. - Mamy się nie bać, prawda? - Nie wiem, czy dobrze sformuowałaś to pytanie, ale chodzi mniej więcej o to, abyśmy odganiali od siebie lęk. Zarówno ja, jak i wy musimy pokonywać przeciwności losu z większym zapałem. Wszyscy mamy kłopoty, ujmę to najprościej jak tylko się da; mamy ogromne problemy i ważne jest to, aby nie lękać się tego, co nastąpi. - To będzie trudne - wymamrotała Patrycja, spuszczając wzrok. - Wiem, że to nie będzie łatwe, ale musimy się postarać - powiedział Dawid, upijając łyk kawy - To wszystko jest chore, a co gorsza przerażające. Jesteśmy zagubieni, ale musimy trzymać się razem i razem zawalczyć. Po krótkiej chwili dodał: - I zawalczymy, bo żaden ból nie zasługuje na to, aby przez niego umrzeć. Z pogrzebu Laury, który odbył się przed południem na cmentarzu junikowskim, Dawid od razu udał się na ceremonię pogrzebową Macieja na cmentarz Miłostowo. Panował taki skwar, że kilka osób zesłabło, a ksiądz co chwila ocierał pot z pomarszczonego czoła. Stojąc między grobami i wpatrując się niemo w mokre od łez twarze najbliższych zmarłego, Ron doznał nieodpartego wrażenia, że jest obserwowany. Spojrzał za siebie, ale nie dostrzegł nikogo, kto śledziłby go wzrokiem. Kilka metrów obok stali Hubert z Patrycją; trzymali się za ręce, a po ich policzkach spływały łzy. Ksiądz mówił spokojnym, beznamiętnym głosem: - Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci. Odpoczywaj w pokoju... W pewnym momencie, po jego lewej stronie, między drzewami, dostrzegł jakiś kształt. Z początku pomyślał, że to ktoś z rodziny zmarłego, ale po chwili zauważył, że jedno z drzew zadrżało, jakby za sprawą gwałtownego wstrząsu. Zdawało się, że nikt oprucz niego nie spostrzegł, jak pękł pień wysokiej sosny. Dawid poczuł falę przepływającego przez jego ciało zimna. Jego dłonie zadrżały. Podszedł bliżej Huberta i Patrycji, ale zanim cokolwiek do nich powiedział, zza drzewa wyłoniły się dwa Rozszarpywacze. Otworzył oczy. Ból, jaki poczuł był nie do wytrzymania. Chciał podkurczyć nogi, ale z jakiegoś powodu nie mógł się ruszyć. Dopiero po chwili spostrzegł, że obie dolne kończyny ma w gipsie. - Cholera - wycedził przez zęby, ledwo znosząc ból. Odczuwał niemiłosierne rwanie w plecach, jakby ktoś żywcem wyrywał mu kręgi w kręgosłupie. Dostrzegł biały sufit i wystającą z niego lampę z niewielkim błękitnym kloszem. Jego węch podpowiadał mu, że przebywa w szpitalu. - Siostro! - usłyszał krzyk, który prawie go ogłuszył - Siostro! Pacjent z dwójki odzyskał przytomność! Pacjent z dwójki. Zastrzelę go - pomyślał, a potem jęknął z bólu. - Siostro! - rozległo się ponownie, a potem usłyszał jak ktoś wchodzi do sali. - Panie Ron? Panie Ron? Poruszył głową, ale zaraz potem pożałował, że to zrobił. Tępy ból zdawał się rozrywać jego kark, przeszył jego całą głowę i nagle ustąpił. - Nareszcie, panie Ron. Obawialiśmy się, że już nigdy się pan nie ocknie - usłyszał kobiecy głos. - Co się stało? - wydukał przez obolałe gardło. - Nie pamięta pan? Nie potrafił wykrztusić nic więcej. Przełknął ślinę, która utkwiła mu w przełyku i zakrztusił się. Zaczął kaszleć. Po mniej więcej dwóch minutach poczuł, że przez jego gardło przepływa zimna woda. - Już dobrze, już wszystko w porządku. Zobaczył pochylającą się nad nim kobietę. Ubrana w kitel trzymała w ręku szklankę z wodą. Była młoda, najwyżej trzydziestoletnia, miała bliznę na czole, zapewne po przebytej niedawno ospie. - Co się stało? - powtórzył w największym trudem Dawid, czując nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. - Był pan na pogrzebie jednego ze swoich uczniów - odpowiedziała siostra z blizną - W pewnym momencie urwała się gałąż z drzewa. W zasadzie był to dość spory konar. Spadł prosto na pana. - Nie - wyjąkał, jakby nagle przypomniał sobie całą sytuację. W jego umyśle coś drgnęło. Poczuł jakis ruch wewnątrz głowy. - To bardzo przykre; chować własnych uczniów - powiedziała siostra - Kiedy byłam w liceum, zginęła moja przyjaciółka. Została potrącona przez samochód. Niestety, zmarła w szpitalu. Cała klasa udała się na pogrzeb. Pamiętam łzy na twarzy naszego wychowawcy. Spływały po jego twarzy niczym krople deszczu. Nigdy nie zapomnę tego widoku. - Nie! - krzyknął Dawid, próbując walczyć... coś wiło się w jego głowie. - Proszę się nie ruszać, zaraz ból minie. Zrobię panu zastrzyk. Ale Dawid nie słuchał słów siostry z blizną. Jego lewa ręka spoczęła na głowie, a następnie uderzyła pięścią w nos. Trysnęła krew. - Panie Ron, co pan robi? Lekarza! - rozległ się krzyk. A potem następny. - Nie! - ryknął Dawid, ponownie uderzając się w twarz; tym razem trafił w podbrudek. Najwyrażniej przygryzł sobie język, gdyż z jego ust zaczęła wyciekać krew. Kilka minut póżniej jego twarz była cała czerwona i lepka. Ktoś wbiegł do sali. Nie potrafił dostrzec kto. Usłyszał tylko stukot obcasów na podłodze. Rozszarpywacze - pomyślał przerażony. - Gazę i wodę destylowaną, szybko - głos był ledwo słyszalny - i dwie ampułki... Rozszarpywacze. Usłyszał cichy głos Patrycji: - Panie Ron, niech się pan ruszy, musimy uciekać. - Uciekajcie! - krzyknął, dostrzegając jedynie ciemność. Drgnął, wyczuwając czyjąś obecność. Zbliżały się. - Musi pan iść z nami! - Nie dam rady, Patrycjo. Musicie iść sami. Nie czuł bólu, jedynie strach, który potęgował się w nim z każdą mijającą sekundą. - Nie ruszamy się bez pana. Hubert powiedział, że musimy ich pokonać. Razem. - Nie poradzimy sobie, moja droga. Musicie uciekać sami. - Panie Ron, będziemy walczyć tutaj. - Nie rozumiesz, dziewczyno. Jeśli tutaj zostaniecie, umrzecie! Jedynym sposobem na przeżycie jest ucieczka! Wasz strach kompletnie was obezwładnia i nie pokonacie go. - Pokonamy go dla pana. - Proszę, uciekajcie. - Nie zostawimy pana. - Jestem silnym facetem, potrafię zapanować nad swoim strachem, już nie raz się z nim zmagałem. Wy nie potraficie walczyć ze swoimi lękami, nie rozumiecie tego? Zginiecie! - Zawalczymy, sam pan tak mówił. - Dziewczyno, jeśli kiedykolwiek mi ufałaś, zaufaj także teraz i uciekaj! Nie mógł dostrzec jej twarzy, gęsty mrok pochłaniał każdy cal jego jestestwa. - Jesteśmy tutaj. Zostaniemy z panem. - Proszę, nie, nie dacie rady. - Zawalczymy. - Nie... Podpierał się na kulach. Stał pomiędzy trzema wysokimi sosnami; w przeciwsłonecznych okularach, ubrany w czarny garnitur. Jego twarz nie posiadała wyrazu, jakby spał na stojąco i nie śnił żadnego snu. Obok niego stali ludzie. Wpatrzeni w jeden punkt, płakali. Ktoś krzyknął, ktoś inny jęknął głośno. Dawid przełknął ślinę i otarł pot z czoła. W jego umyśle panowała kompletna pustka. "Książę nicości w mrocznej otchłani bezdennego świata lęku". Kiedy wypowiedział po cichu te słowa, na jego twarzy zagościł ledwo zauważalny uśmiech. Ponownie przełknął ślinę. I otarł pot z czoła. Dostrzegł księdza. Usłyszał jego niewyrażny głos: - Zgromadziliśmy się tutaj, aby pożegnać istotę ludzką, którą nasz Pan postanowił zabrać do siebie, do Królestwa Niebieskiego... Spojrzał na zegarek. Nie miał dużo czasu. - Młody, silny i piękny. Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego teraz, będąc w kwiecie wieku, musiał odejść? - mówił ksiądz. Dawid cofnął się o krok. Jeszcze kilka minut. Pożegna go. Pożegna go i odjedzie. Spojrzał ponownie na zegarek. Nie miał wiele czasu. Musiał powoli iść, chociaż tak bardzo pragnął zostać. Wiedział jednak, że Hubert wybaczy mu jego pośpiech. Musiał przecież pożegnać jeszcze Zuzannę i Patrycję. Przełknął ślinę. Otarł pot z czoła. I podpierając się na kulach, zaczął podążać ku drodze. Za nim ciemne cienie trzech wysokich sosen poruszyły się. Zaczęły podążać za nim.
  14. Baronie, miło mi, iż podobało Ci się to opowiadanie, zwłaszcza, że nie lubisz tego typu opowiadań. Końcówkę przemyślałem i nic nie będę zmieniał. Może kiedyś zmienię o niej zdanie i coś dopiszę. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz:)
  15. "Pod betonowym przęsłem, na stercie kartonów do ujrzałem w panującym półmroku jakąś postać" - troszke to zdanie kuleje. Co jest "po" ? Dalej "Ze kieszeni płaszcza" Myślę, że "Z kieszini...". Pomysł na opowiadanie świetny. W zasadzie to całkiem sprawnie napisana miniatura, która spodobała mi się od razu. Realizm podkreślony nadwyraz dobrze, wątek ze studnią - psychologiczny - trafny i naprawdę sugestywny. Podziwiam Cię, ponieważ napisałeś coś, o czym ja myślę od bardzo dawna. Zawsze chciałem napisać miniaturę i nigdy nie potrafiłem tego zrobić. Ty tego dokonałeś w świetnym stylu. Doprawdy, kłaniam się i pozdrawiam serdecznie.
  16. Dziękuję serdecznie za pochlebny komentarz:) Pozdrawiam
  17. Dziękuję. Mam nadzieje, że obejdzie się bez koszmarów;) A horrorem jeszcze zaskoczę, może mile, może nie, i postraszę;) Pozdrawiam serdecznie
  18. Paweł przyciszył nieco radio w samochodzie. - Puszczasz tę piosenkę szósty raz! Mam już dosyć tego cholernego zawodzenia! - krzyknęła Kamila, a jej oczy zabłysły złowrogo. - Już dobrze, przyciszyłem! Już nie wrzeszcz! - odpalił, cały spocony. Pomimo, że auto posiadało klimatyzację, to jednak nie dało się jej uruchomić. Stary chevrolet nadawał się już tylko na złom. Jechali dwupasmową trasą katowicką z Zaniemyśla do Poznania. Po niezbyt udanym weekendzie, który spędzili u ojca Kamili nad jeziorem, żadne z nich nie było w nastroju do rozmowy. - Nawet muzyki nie mogę posłuchać! - syknął Paweł, zjeżdżając na prawy pas jezdni. - Nie możesz posłuchać muzyki? Ty cały czas jej słuchasz, za każdym razem, kiedy gdzieś jedziemy! Bębenki mi w uszach pękają, ale nie zwracasz na to uwagi, tylko słuchasz muzyki! - Proszę cię, uspokój się już, mam dość kłótni jak na jeden dzień, okay? I powiedz swojemu ojcu, aby więcej nie zabierał mnie za żadne pieprzone ryby! Matko! - A co ty chcesz od mojego ojca? - Co ja chcę? Chcę, aby dał mi święty spokój! Aby przestał zrzędzić! Przez cały czas słyszałem tylko, czego nie powinienem robić, a co powinienem! A ty odziedziczyłaś to po ojcu! - Zejdż z mojego ojca, dobrze? - A siedzę na nim? - uciął Paweł, ocierając pot z czoła - Najchętniej bym usiadł - dodał nieco ciszej - i wstał dopiero jak... - Nawet nie kończ tego zdania - Kamila spojrzała na niego wzrokiem zabójcy. Zacisnęła usta i przymknęła na chwilę oczy. Promienie słoneczne biły we wszystkie szyby auta z taką intensywnością, że Paweł odniósł wrażenie, jakby za moment cała gablota miała stanąć w płomieniach. Tablica informacyjna, którą właśnie mijali informowała, że jeszcze trzy kilometry i miną miejscowość Gądki, a potem ujrzą kolejną, mówiącą o tym, że jeszcze piętnaście kilometrów i wjadą do Poznania. Paweł nie mógł się doczekać tej chwili. Sięgnął do kieszeni po zmiętą paczkę papierosów, lecz kiedy poczuł na sobie świdrujące spojrzenie Kamili, momentalnie schował ją z powrotem. - Zapalić też mi nie wolno? - bardziej stwierdził, niż zapytał, a potem włączył kierunkowskaz i wyminął dwóch rowerzystów, zajmujących niemal cały prawy pas jezdni. - Idioci! - krzyknął przez uchylone okno. - Spierdalaj! - usłyszał w odzewie, a kiedy spojrzał w lusterko, dostrzegł wyciągniętą rękę jednego z rowerzystów. - Zobacz, pokazują mi palec. - Naprawdę? - prychnęła Kamila, rozpuszczając swoje blond włosy, następnie potrząsnęła gwałtownie głową, chcąc dać im ułożyć się po swojemu, po czym związała je w kucyk. Po obu stronach drogi rósł las mieszany. Co kilkaset metrów mijali stare, często opuszczone zajazdy, które swój okres rozkwitu przechodziły w latach osiemdziesiątych, oraz stacje benzynowe i obskórne hotele wykonane z czerwonej cegły. Te ostatnie wyglądały jak zrujnowane przez tornada domy, jakie ogląda się na programach Discovery. Paweł odpiął pasy bezpieczeństwa i usadowił się wygodniej w twardym fotelu. Bolały go plecy i czuł, że jeszcze chwila, a jego kręgosłup wyślizgnie się ustami. Cholerna sprężyna w oparciu fotela bezlitośnie wbijała się coraz głębiej pod jego łopatkę. - Widzę, że bawisz się w kaskadera - odezwała się Kamila, bacznie obserwując swojego męża. Nie odezwał się słowem, skupiając w sobie narastającą irytację. "Cholerna baba, jak w końcu kupię nowy samochód, ten dostanie ode mnie w prezencie" - kiedy wyobraził ją sobie prowadzącą auto, nieświadomie uśmiechnął się, a potem gwałtownie zwolnił. Zdawało mu się, że widzi kogoś na poboczu kilkadziesiąt metrów przed sobą. Ujrzał krępego mężczyznę, wymachującego rękoma, oraz dostawcze auto; chyba mercedesa, z otwartymi drzwiami od strony kierowcy. - Dlaczego zwalniasz? - zapytała Kamila, podnosząc wzrok. Wcześniej skrzętnie piłowała swoje paznokcie i zabierała się właśnie za ich malowanie. - Spójrz, jakiś facet do nas macha. Pewnie mu się schrzanił samochód. - Chcesz się zatrzymać? - Nie wiem. - Przyśpiesz i jedżmy stąd. Mam juz dość tego upału, tej drogi i tego całego piekielnego dnia! Kiedy zbliżyli się do machającego do nich mężczyzny na odległość około dziesięciu metrów, zobaczyli, że zaparkował on samochód na przystanku autobusowym. Wokoło niego znajdowała się cała masa różnych kluczy, ogromna wypełniona olejem butla i koło zapasowe. Facet sprawiał wrażenie wypompowanego i kompletnie zrezygnowanego. - Spieprzył mu się samochód - oznajmił Paweł - Zatrzymamy się na chwilę, może będę mógł mu jakoś pomóc. - Dlaczego ty? - prawie krzyknęła Kamila - Dlaczego akurat ty musisz się zatrzymać? Nie może to być ktoś inny? - Gdyby każdy tak mówił, nikt by się nie zatrzymał - sprostował Paweł, po czym zwolnił do dwudziestu kilometrów na godzinę, włączył kierunkowskaz i zjechał na pobocze. Auto zaczęło podskakiwać na nierównościach jak niesforna kochanka na swoim partnerze. - Przydało by się wymienić amortyzatory - wymamrotał Paweł, podjeżdżając do dostawczego mercedesa. Kiedy zatrzymał wóz i zgasił silnik, ujrzał spoconego mężczyznę; na jego twarzy malowała się ulga. - Dziękuję! - wykrzyknął podbiegając do chevroleta - Dzięki serdeczne, myślałem, że czeka mnie cały wieczór stania w nadziei, aż ktoś się zatrzyma, jeszcze raz dziękuję. - Nie ma problemu - powiedział Paweł, posyłając uśmiech mężczyżnie. Wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. - Będę w aucie - usłyszał wściekły głos Kamili, która rozłożyła siedzenie i zamknęła oczy. Kiedy podeszli do mercedesa, mężczyzna przedstawił się; - Jestem Edward, ale możesz mi mówić Ed, chociaż przez te kilka minut, kiedy się widzimy możesz mi mówić Ed. Nie przestając się uśmiechać, Paweł uścisnął dłoń Eda. Była pulchna, wręcz tłusta i lepka od oleju. - Paweł. - Miło mi i jeszcze raz dziękuję, nawet pan nie wie, ile to dla mnie znaczy. - Doprawdy, nie ma problemu. Co mu się stało? - zapytał Paweł, wskazując palcem na dostawczego mercedesa. Auto było dość stare, gdzieniegdzie zardzewiałe, koloru oliwkowego i miało zbity przedni reflektor. Przez zakurzoną przednią szybę nie można było dostrzec nawet fotelu pasażera, a wycieraczki wyglądały jak wtopione w szkło. - Nie mam pojęcia. Po prostu nawalił. Spoglądałem w silnik, ale wszystko zdaje się być w porządku. Akumulator też wygląda całkiem dobrze, ale ja nie znam się na tego typu sprawach, jestem zwykłym mleczarzem, rozumie pan. Nie mam pojęcia, co należy zrobić, kiedy auto staje na szczerym polu i nie chce dalej jechać. - Po prostu się zatrzymał? - Zgasł. Jadę ze Środy Wielkopolskiej, w zasadzie to pędzę na łeb na szyję, i nagle bum! Słyszę jakiś hałaś, a potem czuję, że auto zwalnia pomimo, iż wciskam pedał gazu do samej podłogi. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Po prostu zgasł i nie chce zapalić. - Niech pan otworzy maskę - poprosił Paweł. - Proszę mi mówić Ed - mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu, jak dziecko, które właśnie nabroiło, ale próbuje zataić to przed swoimi rodzicami. Kiedy maska auta uniosła się, Paweł zajrzał w otchłań auta. Tymczasem Ed podszedł do chevroleta, w którym zdenerwowana Kamila wymachiwała we wszystkie strony gazetą, usiłując zasłonić sobie twarz przed słońcem. - Piękny, upalny dzień, co? - spytał Ed. Był niski i krępy, cuchnął czosnkiem i czymś jeszcze; bił od niego słodkawy, bardzo nieprzyjemny odór, charakterystyczny dla starych piwnic kryjących w ziemii cmentarzysko szczurów. - Tak, nie mogę już znieść tej piekielnej gorączki - odparła Kamila, zmuszając się do uprzejmości. - Kiedy byłem w pani wieku, uwielbiałem słońce. Całymi godzinami wygrzewałem się na polanie, opalając ciało. Ach te czasy. Byłem taki młody i piękny! Zaśmiał się, ukazując swoje zżółknięte zęby. Co chwila spoglądał na Pawła, grzebiącego w silniku mercedesa. Jego oczy zdawały się krzyczeć; "Facet, zrób coś z tym pieprzonym gratem, muszę wracać do domu!". Przejeżdżające samochody rozsiewały tumany kurzu, który osadzał się na szybie przed oczami Kamili. Wpatrywała się niemo w pędzące maszyny i nie mogła sie doczekać chwili, kiedy zajadą w końcu do domu; weżmie wtedy chłodny prysznic, przyrządzi kolację i położy się do łóżka z lekturą "Komu bije dzwon" Hemingway'a. Musi też porozmawiać z Pawłem. Nie mogą się stale kłócić; zdawała sobie sprawę, że przez ostatnie kilka dni była nieznośna, poddenerwowana, co było przyczyną nieporozumień, oraz kłótni. Musi coś z tym zrobić. Tylko niech w końcu wróci do niej i niech stąd odjadą! - Bardzo wam dziękuję, mili państwo - Ed zwrócił się wdzięcznym tonem do Kamili - Nie wiem co by się stało, gdybyście się nie zatrzymali. - Zapewne zatrzymał by się ktoś inny - odparła Kamila, wpatrując w przednią szybę. Zastanawiała się jak odwrócić od siebie uwagę nieznajomego, ale nic jej nie przychodziło do głowy. - Może i tak, a może nie. - Cholernie tutaj gorąco, w dodatku ta paskudna klimatyzacja nie działa - Kamila otworzyła drzwi na całą ich szerokość, po czym spojrzała w kierunku Pawła z nadzieją, że za moment stąd odjadą. - Pójdę sprawdzić, jak idzie pani chłopakowi. Widzę, że jest pani trochę zniecierpliwiona, z resztą nie dziwię się, ja już też mam powyżej dziurek w nosie tego miejsca. - Mężowi. - Słucham? - Jesteśmy małżeństwem, od kilku tygodni. - To wspaniale - zaśmiał się - Idzie pani ze mną, pani małżonko? Po chwili stali obok Pawła, dłubiącego w silniku auta. Krople potu spływały mu po całej twarzy. Rozlegały się trzaski trących o siebie metalowych części. - Ubrudziłeś sobie koszulę - powiedziała Kamila, szturchajac męża. Tymczasem Ed oddalił się nieco w stronę lasu, jakby w poszukiwaniu miejsca do oddanie moczu. Kamila wzdrygnęła się z obrzydzenia. - Kurwa - wymamrotał Paweł, jakby wcale nie słyszał słów żony. Kiedy uniósł głowę, zapytał tylko zaskoczony - Gdzie jest Ed? Z tym autem jest wszystko w porządku. Nie wiem, dlaczego nie chce odpalić. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i zniechęcenie czynnością, którą wykonywał. - Poszedł do lasu. - Cholera. Wychodzi na to, że auto jest sprawne. Zaraz się zobaczy. Ed musi spróbować uruchomić silnik. - Ruszymy w końcu? - Tak, za moment ruszamy. - Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą Kamila, ocierając z czoła pot - Nie wzięłam żadnych chusteczek, a to wszystko przez ten upał. - Powiedz lepiej, że przeze mnie - usmiechnął się Paweł, posyłając jej pełne udawanego bólu spojrzenie. - Nie podlizuj się, tylko kończ tę robotę i zjeżdżajmy stąd. - Gdzie jest Ed, do cholery? Wtedy usłyszeli ryk silnika ich chevroleta. Paweł nie zdążył się odezwać. Tumany kurzu uniosły się w powietrzu, ograniczając widoczność do zaledwie metra. Kamila krzyknęła. Chwycił ją za rękę i razem wybiegli z kłębowiska kurzu. Dostrzegli ich auto, oddalające się trasą A2. Stali w milczeniu przez dobrych kilka minut, nie potrafiąc wykrztusić ani słowa. Po chwili Paweł przykucnął i dotknął dłońmi rozgrzanej ziemi. - To jest najgorszy dzień mego życia - oznajmił spokojnie. Spojrzał na Kamilę, osłaniając oczy przed promieniami słonecznymi. Kamila wbijała wzrok w zakurzoną szybę dostawczego mercedesa. - Mój też, kochanie - rzekła - W samochodzie była moja torebka, prawo jazdy i portfel. - Dużo miałaś pieniędzy? - Nie. - To już plus. - Ale miałam tam telefon, kartę kredytową i kosmetyczkę, którą dostałam od ciebie. - Cholera. Paweł wstał z klęczek i podszedł do mercedesa. Przez moment zdawał się myśleć o czymś. W końcu zapytał: - Myślisz, że ten samochód da się odpalić? - Hm? - Zaczekaj. Paweł usiadł na miejscu kierowcy. Zobaczył, że kluczyk tkwi w stacyjce. Przekręcił nim raz, potem drugi. Auto ryknęło donośnie. - Działa, do cholery - rzekł całkiem otępiały - Słyszysz? Działa! - I co z tego? - zapytała Kamila - chcesz nim wrocić do domu? - Właśnie tak, zajedziemy do domu i zadzwonimy na policję. Nie mam zamiaru stać tutaj i czekać, aż ktoś łaskawie się zatrzyma. Kamila nabrała w płuca powietrza, po czym wypuściła je z głośnym świstem. Jej fryzura przypominała ogromne afro; włosy z piaskiem prawie zakrywały jej twarz. - Jedżmy już - ponaglił ją Paweł, otwierając drzwi od strony pasażera. Wsiadła do samochodu i spojrzała na męża. W jej oku stanęła łza. - Kochasz mnie? - zapytała. Przez krótką chwilę Paweł nie wiedział co powiedzieć. Ostatnim pytaniem, którego by się spodziewał w tamtej chwili było to, które właśnie usłyszał. - Kocham Cię - odparł. - Jestem taka zmęczona. - Niedługo będziemy w domu, wszystkim się zajmę. Wjechali na drogę, znacznie przyśpieszając. - Jak mogłem być tak głupi? - zastanawiał się Paweł - Mówiłaś, abym jechał dalej, abym się nie zatrzymywał. Ja jednak musiałem się zatrzymać, jezus, jaki ja jestem naiwny! Kamila siedziała obok niego i zastanawiala się, czy ten dzień w ogóle się skończy. Była zmęczona, zdenerwowana i głodna. - To nie twoja wina, chciałeś pomóc - powiedziała półszeptem - Nie myśl teraz o tym. Wrócimy do domu i zadzwonimy na policję. Minęli tablicę informacyjną, która pokazywała, że do Poznania zostało jeszcze trzynaście kilometrów. Jechali dziewięćdziesiąt na godzinę, była to maksymalna prędkośc, jaką osiągał stary mercedes. Paweł co chwila uderzał butem w pedał gazu w nadziei, że uda mu się zwiększyć szybkość, ale auto nie chciało przyśpieszyć. Na drodze wytworzył się niesamowity ruch, powietrze stało się żółte od smogu. Paweł zamarzył o kubku morderczo silnej kawy. Czuł w uszach pulsowanie krwi; dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo jest wyczerpany. Spojrzał na Kamilę. Beznamiętnie obserwowała widoki za oknem, a kiedy wjechali na most pod ktorym autostrada wrzała od ilości samochodow, spojrzała wprost w jego oczy i uśmiechnęła się: - Wiele musimy przejść, aby poczuć, że tak naprawdę mamy tylko siebie, prawda? - zapytała. Nie wiedział co ma odpowiedzieć. Po raz kolejny dzisiaj poczuł się zaskoczony. Kiwnął głową i uśmiechnął się. - Tak, kochanie - powiedział, spoglądając w lusterko. I wtedy usłyszeli tąpnięcie, a chwilę potem szybki stukot. Tuż za ich plecami coś się poruszyło. Paweł drgnął w fotelu, po czym automatycznie przydusił stopą pedał hamulca, zmniejszając prędkość pojazdu do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. - Co to było? - zapytała Kamila, obracając się za siebie. Dostrzegła jedynie sporą partię stęchłego, cuchnącego materiału w kolorze khaki, wykonanego zapewne z bawełny. Płachta pokrywała znaczną część wnętrza samochodu. - Zatrzymamy się i sprawdzę co to było. Może jakiś szczur dostał się do auta. - Szczur? - Na samą myśl o tym Kamila doznała zimnych dreszczy. - Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia co to było, być może właśnie szczur. Może w jakiś sposób dostał się do środka. Do głośnego stukotu dołączyły metaliczne kliknięcia. Paweł znowu zadrżał. Przestał wierzyć, że to sprawka szczura. - Paweł, co to było? - Nie wiem, zatrzymam się na poboczu jak tylko zjedziemy z mostu. Wcisnął pedał gazu do samej podłogi. W momencie kiedy to uczynił rozległ się głośny, mrożący krew w żyłach ryk. Zabrzmiał jak warczenie głodnej, podchodzącej do ataku zwierzyny. Takiego odgłosu nie mógł wydobyć z siebie żaden człowiek, ani nawet żaden pies. Musiało to być inne zwierzę. - Paweł, boję się. - Spokojnie - rzekł opanowanym głosem Paweł, choć tak naprawdę czuł, że za chwilę puszczą mu ze strachu zwieracze - Zaraz się zatrzymamy. - Pośpiesz się, coś tam jest - zawodziła Kamila, bojąc się obrócić głowę. Kto mógł trzymać w samochodzie dzikie zwierzę? I po co? Coś trzasnęło. Rozległ się metaliczny dżwięk, jakby ktoś walił pięściami w pręty, próbując wydostać się z klatki. Auto zatrzęsło się pod wpływem uderzenia, ktore ogłuszyło zarówno Pawła, jak i Kamilę. - Co, do cholery! - wrzasnął Paweł, mijając dwa samochody. Przygryzał dolną wargę, próbując skupić się na prowadzeniu. - Zatrzymaj się! - Nie mogę! Tutaj nie ma żadnego pobocza! - Zatrzymaj się! Nagle płachta materiału zesunęła się... Ujrzeli klatkę, ale nie to wywołało w nich falę wszechogarniającego strachu. To nie widok klatki spowodował, że Paweł skręcił gwałtownie kierownicą, zjeżdżając tym samym na drugi pas, taranując bok białego peugeota 205, który zjechał momentalnie na wyboiste pobocze i wpadł w poślizg. - Kurwa! - wrzasnął Paweł, widząc w lusterku, jak peugeot koziołkuje. W klatce przebywało zwierzę, wyglądem nie przypominające żadnego znanego gatunku. Miało ogromny pysk, z którego wyciekała ślina. Uzbrojony był w ostre, haczykowate zębiska; każdy z nich długością był porównywalny z męskim palcem wskazującym. Ponadto zwierzę posiadało żółte jak ropa ślepia, niczym demon z najstraszniejszego koszmaru. Patrzyło wprost na nich i syczało, jak nagle przebita dętka. To właśnie ten widok przyprawił Pawła i Kamilę o paraliżujący strach. Korpus stwora był ogromny i ledwo mieścił się w klatce, która sprawiała takie wrażenie, jakby jeden ruch bestii wystarczył do rozszarpania jej na kawałki. - Co teraz? - krzyknęła Kamila, przyciskając się do deski rożdzielczej, aby znależć się jak najdalej od bestii. Paweł nie bardzo wiedział co robić. Równie dobrze mógł zatrzymać samochód tutaj, na drodze, zabrać żonę i uciekać najdalej jak tylko było można, ale wiedział, że jeśli to zrobi, dojdzie do wypadku, w którym zginie wiele osób. Drogą jechała cała masa samochodów; niemal każdy sunął z prędkością nie mniejszą niż sto kilometrow na godzinę. Pomysł zatrzymania się tutaj, na drodze, odrzucił natychmiast. Do najbliższego pobocza pozostał kilometr, albo dwa, drogi. Niedługo też powinni wjechać do miasta. Muszą wytrzymać lęk, muszą przetrwać! Bestia zaryczała głośno i dopiero wtedy dostrzegli jej pazury; były ostre i długie na kilkanaście centymetrów. Z łatwością roszarpały by ludzkie ciało. - Zatrzymaj auto! - krzyczała Kamila, lecz Paweł nie reagował, pochłonięty wymijaniem innych samochodów. - Zatrzymaj auto! - Nie mogę tutaj zatrzymać auta! Musimy jechać dalej! - To coś nas zabije! Na litość boską! - Uspokój się, za chwilę zjedziemy na pobocze! Stwór spoglądał na nich; nieco się uspokoił, ale tylko na chwilę. Minutę póżniej zawarczał głośno, z impetem uderzając łapą o pręty w klatce. Jeden z nich wygiął się znacznie. Przy drugim uderzeniu, urwał się i z łoskotem uderzył o podłogę auta. Bestia rozwarła szczęki, zaryczala głośno, niczym tyranosaur z filmu "Jurassic Park" , a następnie raz jeszcze uderzyła łapą o pręty klatki. Paweł wyprzedzał po kolei niemal każdy samochód, nie chcąc tracić na szybkości. Ledwo udało mu się wyminąć nowiuśkiego oldsmobile'a, ktory gwałtownie przyśpieszył. Rozległ się dżwięk klaksonów. Mercedes sunął dalej, zbliżając się do tablicy informującej, że od tego momentu są już w Poznaniu. - Już dojeżdżamy! - oznajmił Paweł, obracając na chwilę głowę, by móc zobaczyć, jak długo jeszcze metalowa klatka zdolna będzie pomieścić rozszalałą bestię. Stwierdził, że sytuacja wygląda gorzej, niż się tego spodziewał. Pręty klatki były powyginane, jeszcze jedno, albo dwa uderzenia stwora i rozleci się na kawałki. - Pośpiesz się! - zawodziła Kamila. - Już prawie jesteśmy na miejscu. - Skąd to się tu wzięło? Przecież to niemożliwe. To niemożliwe! Na Boga! Przejechali przez pierwsze skrzyżowanie, póżniej przez następne. Paweł skierował auto na prawy pas i zwolnił. Zaparkował na chodniku nieopodal dworca autobusowego i zgasił silnik. Mogli opuścić samochód. Kiedy znależli się na chodniku, Kamila zapytała: - I co teraz? Paweł zdawał się myśleć o czymś. Zapatrzony w mijające ich auta i autobusy, przygryzał dolną wargę. Kamila wiedziała, że intensywnie o czymś myslał. Obawiała się tego, co może powiedzieć. - Trzeba coś zrobić - rzekł sucho, nie przestając gapić się w sznur pojazdów. - Co masz na myśli? - Trzeba pozbyć się tego auta, trzeba coś z nim zrobić. Nie możemy go tutaj tak zostawić. Klatkę lada chwila szlag trafi. Ten stwór jest głodny i wściekły, wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby wydostał się właśnie tutaj? Paweł podszedł do mercedesa i zajrzał przeZ przednią szybę do środka. - Uspokoił się - wymamrotał ledwo słyszalnie. Kiedy Kamila podeszŁa do niego, Paweł nakazał jej się cofnąć. - Nie chcę, abyś tu podchodziła. Nakryję klatkę płachtą, A ty zaczekaj tutaj na mnie. - Co chcesz zrobić? - zapytała przerażona Kamila, spoglądając na męża wzrokiem pełnym obawy. - Mam pewien pomysł - odparł, ostatni raz rzucił wzrokiem na korek uliczny, ktory właśnie zaczynał się tworzyć od samego Ronda Rataje, a ktory kończył się dopiero za ulicą Królowej Jadwigi, a potem wszedł do auta zatrzaskując za sobą drzwi. - Pieprzone gnoje! - krzyknął Rafał, widząc jak młode małżeństwo odjeżdża jego świeżo wywoskowanym bmw cabrio - Policja! Wiedział jednak, że krzyki na nic się tutaj zdadzą. Panował taki ruch, taki harmider, że nikt go z pewnością nie słyszał. Z całej siły kopnął w oponę starego dostawczego mercedesa i spojrzał na córkę. Klara patrzyła na niego z dużym zainteresowaniem. Jak na czterolatkę, cechowała ją ogromna inteligencja, ktorą nie raz zaskakiwała swojego ojca podczas ich wspólnych podróży. - Widzisz, jaki tatuś jest głupi? Kiwnęła potakująco główką i roześmiała się eksponując swój aparat na zębach. - Teraz to już na pewno nie zdążymy pojechać po mamusie. Nawet do niej nie możemy zadzwonić, bo mój telefon komórkowy został w samochodzie! - Mamusia! - krzyknęła dziewczynka i zasmuciła się, spuszczając nisko głowę. - Będziemy musieli wziąć taksówkę, ale masz pojęcie gdzie tutaj w pobliżu jest postój? Rafał chwycił Klarę za rękę i kiedy rozejrzał się po okolicy dostrzegł jedynie sznur samochodów, wieżowce, dworzec autobusowy i kilku przechodniów podążających zapewne z pracy do domu. Nigdzie nie było postoju. - Zaczynam być coraz bardziej załamany - powiedział do siebie. Klara ścisnęła jego dłoń i gwałtownie pociągnęła go w kierunku zdezelowanego mercedesa. - No co ty? - krzyknął - chyba nie chcesz powiedzieć, że... Zawahał się. Potem spojrzał na córkę i posłał jej nieznaczny uśmiech. - Myślisz, że zdążymy tym do mamusi? - Tak - odparła pewnie, wyciągając język. - Zadzwonimy od mamy na policję, co ty na to? Wskakuj. Chyba jestem nienormalny, wybacz mi, skarbie. Kilka minut póżniej Rafał skręcił w Głogowską i westchnął głośno: - Wygodnie ci, skarbie? - zapytał po chwili - Niedługo będziemy na miejscu. Dziewczynka siedziała z tyłu, na ogromnym kawałku materiału wykonanego z bawełny. Jadła ciasteczka z truskawkami i powtarzała głośno: - Piesek, piesek, piesek. Rafał roześmiał się: - Stęskniłaś się za Rexem? Niedługo się z nim przywitasz, tylko uważaj, aby go nie udusić. Chciał zapalić papierosa, a potem napić się wody mineralnej. Był zmęczony i poddenerwowany, ale nie chciał tego okazać Klarze. Dziewczynka wpatrywała się w jeden punkt, wpychając sobie do ust kolejne ciasteczko. - Chcesz? - zapytała, ale nikt jej nie odpowiedział. Uśmiechnęła się. - Tatusiu, mogę dać pieskowi ciasteczko? - zapytała podekscytowana. - Pieskowi? Jakiemu pieskowi? - Tutaj jest piesek, taki duży! - Maskotka? Dziewczynka przytaknęła. - Dobrze, tylko go nie dotykaj, może być bardzo zakurzony - odparł Rafał zatrzymując się na czerwonym świetle. - Piesku, piesku? Mam ciasteczko. Wpatrzony w tłum ludzi, leniwie podążających ulicą, nie zauważył, jak Klara uśmiecha się i jak wkłada rękę do metalowej klatki, z której płachta materiału opadła swobodnie na podłogę... Kiedy się obrócił, aby oznajmić, że dojeżdżają na miejsce, doznał wstrząsu. Puścił kierownicę i zaciągnął ręczny hamulec, a potem wrzasnął na całe gardło: - Klara! W metalowej klatce czaiła się bestia. Rozsypane wokoło ciasteczka turlały się po całej podłodze. - O kurwa! Mój Boże! - zawył Rafał, potykając się o podwinięty strzęp materiału. Runął na podłogę, uderzając głową o metalową ścianę. Stwór zawył donośnie, odrzucając gwałtownie olbrzymi łeb do tyłu. Kiedy Rafał otworzył oczy, dostrzegł, że leży w kałuży krwi. Szukał wzrokiem swojej córki, ale nigdzie jej nie było, jakby nagle zapadła się pod ziemię, jakby nagle porwali ją obcy. Chciał wstać, ale poślizgnął się i ponownie upadł. Poczuł ból w plecach. Upadł na coś twardego, co niemal natychmiast wyślizgnęło się spod jego ciała i poturlało w kierunku klatki, w której przebywało zwierzę. Bestia czubkiem nosa trąciła okragłą rzecz, bardzo przypominającą piłkę do gry; koloru czerwono - żółtego, która swobodnie podskakiwała na podłodze, jakby wykonana z gumy. Rafał ujrzał twarz... To nie była piłka, tylko głowa Klary; obdarta ze skóry, bez oczu, jedynie z pustymi oczodołami, bez nosa i uszu. Zamarł na jedną krótką chwilę. Potem wrzasnął, zanosząc się wszechogarniającym szlochem, następnie w akcie desperacji, uderzył głową w szybę samochodu, jakby w nadziei, że tym samym odnajdzie spokój wiekuisty. Kiedy się obrócił, zobaczył bestię; stała naprzeciwko niego, a z pyska wystawały jej dwa pręty pochodzące z klatki. Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie wykonało najmniejszego ruchu. Chwilę póżniej ostre pazury bestii znalazły się na wysokości krtani Rafała. Mężczyzna nie zdążył nawet krzyknąć; jego głowa przeleciała przez pół samochodu i uderzyła z impetem o szybę, pozostawiając na niej krwawy ślad, następnie opadła niczym piłka na fotel kierowcy. A potem nastała cisza. Nawet stwór nie wydobył z siebie przerażliwego ryku. Stał na czterech łapach i oddychał tak szybko, jakby usiłował złapać jak największą ilośc powietrza. Jego wzrok podążył w kierunku drzwi, które nagle stanęły otworem. - Nic się panu nie stało? - ktoś krzyknął - Usłyszałem krzyki i... Bestia ruszyła do drzwi.
  19. Moje Inne jest jakieś Inne, bo nie ma tam wiadomości dotyczącej prywatnych wiadomości;) Ale wszelkie sugestie możesz wrzucić na maila ; [email protected] Przynjmniej tam będę miał możliwośc przeczytania;) Pozdrawiam serdecznie. PS: Z tą dziadoską klawiaturą już nic nie da się zrobić.
  20. Leszku, za wyłapanie tego całego syfu z mojego tekstu należy Ci się duże piwo! :) Wytłumaczę się tylko co do jednego; moja klawiatura nie portrafi stworzyć "z z kreseczką" dlatego świadomie piszę "ż"... reszta jest milczeniem i muszę ją poprawić czym prędzej. Dziękuję za wyłapanie będów... Apropos priva - jakiego priva? Jeśli zostawiłeś dla mnie jakąś wiadomość na tym portalu, to nie mam pojęcia gdzie, jeśli na miala, to nic nie doszło. Poproszę o wskazówkę, bo jak narazie jeśli chodzi o ten portal, jestem mało obeznany:) Dzięki raz jeszcze i pozdrawiam serdecznie!
  21. Komentarz do tego opowiadania już przeczytałaś... znasz moje zdanie. Jedyne o czym zapomniałem wcześniej wspomnieć to o fakcie, że tytuł jest piękny i cholernie dobry... Pozdrawiam serdecznie:)
  22. Pedro - dzięki za naprawdę miły komentarz. To opowiadanie jest dość stare, pisałem je na konkretny temat i brało udział w konkursie, zostało też dość skrzętnie "skorektowane" , pewnie dlatego nie zawiera błędów;) Apopos krwawizny;) - jestem miłośnikiem horroru, pomysły po prostu czasami same nasuwają mi się na myśl. Piszę dla przyjemności, ponieważ lubię i to mnie odstresowuje... czasami, kiedy jestem zmęczony codziennością, ciągłą pracą, uczelnią i nerwami, siadam przed kompem i piszę... dobrze się wtedy czuję. Końcówka jest jaka jest, jak narazie nie będę niczego zmieniał, ale może masz rację, może rzeczywiście lepiej by wyglądała bez tego "a potem". Dziękuję Ci za przeczytanie utworu i pozdrawiam serdecznie:) Kasiu - dopóki nie zaczynają się palić pod palcami, jest wszystko w porządku;)
  23. Mogło, ale mi klawiatura siadła zaraz na wstępie.
  24. Potrafił zaspokoić jej masochistyczne potrzeby. Był silny, barczysty i zawsze taki męski. Kiedy pierwszy raz uderzył ją w twarz, poczuła w sobie chęc kochania się z nim w najbardziej gwałtowny i brutalny sposób, jaki mogła sobie wyobrazić. Był dla niej bogiem, którego należało czcić. Prawie wcale się nie uśmiechał, a każdy jego ruch zdawał się być przemyślany. - Jutro rozerwę ich na strzępy - powiedział, zdejmując z siebie filcowy płaszcz. - Wygraliście? - zapytała Marta pomagając swojemu narzeczonemu rozpiąć guziki koszuli. Wrócił wściekły, zatem to pytanie było zbędne. Przegrali kolejny mecz i zanosiło się, że po raz kolejny odegra się na niej. Ta myśl sprawiła, że poczuła się dziwnie: z jednej strony była zadowolona, w końcu zaspokoi jej potrzeby, jednak z drugiej strony zaczynała się go bać. Ostatnio był dla niej bardzo brutalny, zbyt brutalny, sprawiał jej ogromny ból, bił ją nawet wtedy, gdy mówiła mu, że potrzebuje spokoju, delikatności z jego strony, oraz wsparcia. - Czy wygraliśmy? - warknął na nią - Nie, nie wygraliśmy! Jutro kolejny mecz i jeśli znowu przegramy możemy zapomnieć o mistrzostwach! Miał dwadzieścia osiem lat i był jednym z lepszych zawodników rugby w całym Connecticut. Dzięki niemu w zeszłym roku jego drużyna zdobyła mistrzostwo. Był dynamiczny i twardy z doskonałą kondycją zarówno fizyczną jak i psychiczną. Michael Cunnigham - potężny twardziel, monstrum, byk, diabeł - tak nazywali go znajomi. Wszedł do salonu i rozsiadł się w swoim ulubionym bujanym fotelu. Z wygoloną na łyso głową, lekko pociągłą twarzą z małym szerokim nosem wyglądał jak głodny, wściekły rotweiller. - Nie wiem jak to możliwe, że te pawiany tak dały dupy - wysyczał. Marta domyślała się, że mówi o swoich kolegach z zespołu. Zawsze po przegranym meczu wracał do domu w takim stanie i klął na wszystko i wszystkich. Często się jej wtedy obrywało. - Stajesz mi na drodze - powtarzał, spoglądając na nią swym demonicznym wzrokiem - Zejdz mi z oczu, albo pożałujesz. Często miała chęć, aby się z nim podroczyć, sprowokować go do tego, by ją uderzył. Lubiła to i często dostawała czego chciała. Ostatnio jednak posuwał się za daleko, kilka dni temu omało jej nie zabił. Wrócił z treningu cały spocony i wściekły. Rzucił się na nią jak hiena rzuca się na swą ofiarę i pchnął ją tak mocno, że przeleciała w powietrzu dobre trzy metry i prawie uderzyła głową o kant stołu stojącego pośrodku salonu. Ważyła tylko czterdzieści pięć kilo, podczas kiedy on był niemal trzy razy cięższy i z łatwością podnosił ją jedną ręką. Przekonała się o tym jakis czas temu, kiedy szarpnął ją za plecy i przewrócił na podłogę. Potem trzymając za sweter zaniósł do łazienki, gdzie bił ją prawie do nieprzytomności. Długo jeszcze po tym wydarzeniu miała sińce pod oczyma i na plecach. - Lubisz to przecież - powtarzał, kiedy zaczynała płakać i skręcać się z bólu - Zawsze błagasz mnie, abym zadawał ci więcej bólu, zdziro. Owszem, miała swoje masochistyczne potrzeby. Zdawała sobie sprawę o swoim zboczeniu i dobrze się z tym czuła. Jednak czasami potrzebowała czułości i opiekuńczości ze strony Michaela. Potrzebowała jego wsparcia, ciepłego słowa i romantycznego pocałunku. Nigdy jej jednak tego nie zapewnił. Kiedy wracał wieczorami do domu, a ona leżała już w sypialni, słyszała jak wchodzi po schodach i jak dyszy ze zmęczenia i wściekłości. Był jak dziki zwierz, zawsze głodny, zawsze drapieżny i zawsze gotowy na to, aby zaatakować. A ona była jego ofiarą; bezbronną, cichą, potulną i oddaną. - Podać ci piwo? - zapytała otwierając lodówkę. Na to pytanie również znała odpowiedz, więc nie czekając na odzew wyciągnęła dwie puszki budweisera i zaniosła Michaelowi. Spojrzał na nią spode łba i prychnął tylko niczym zdenerwowany byk, a potem wyszarpnął jej z dłoni puszkę i zwinnie otworzył. Kiedy upił dwa łyki spytał: - Dlaczego to piwo jest ciepłe? - Stało w lodówce przez cały czas, więc nie wiem - odparła Marta wracając do kuchni. Nie miała ochoty się z nim droczyć. Nie w tej chwili. Była zmęczona, gdyż cały dzień sprzątała dom; myła okna, podłogi i zawieszała firanki, które co chwila odczepiały się z karniszy i lądowały na podłodze. Prosiła Michaela, aby naprawił te cholerne karnisze, ale dla niego ważniejsze były mecze. - Jak to nie wiesz dlaczego to piwo jest takie ciepłe?! - wykrzyknął - Za każdym razem proszę, abyś wstawiała je do lodówki, jak tylko wrócisz ze sklepu! Marta nie odpowiedziała. Układała filiżanki w szafce i zdawała się nie myśleć o tym, co jej mówi. Bolały ją plecy od ciągłego nachylania przy myciu podłóg i jedynie o czym marzyła, to ciepła kapiel i kilka godzin snu. - Mówię do ciebie! - warczał Michael. - Nie wiem dlaczego twoje piwo jest ciepłe, do cholery! - wykrzyczała i wybiegła z kuchni. Przechodząc przez salon posłała mu srogie spojrzenie, po czym dodała: - Jestem zmęczona. Kiedy ty grałeś, ja sprzątałam dom, ale ciebie to oczywiście nic nie obchodzi. Jestem zmęczona, słyszysz? I mam zamiar teraz odpocząć; wziąć prysznic i przespać się, więc czy mogę cię prosić, abyś swoje pretensje zachował na póżniej? Po tych słowach udała się na górę do sypialni, gdzie przyszykowała sobie świeże rzeczy na przebranie i ściągnęła z palca złoty pierścionek, który Michael podarował jej dwa lata temu. Zabrał ją wtedy na plażę i oświadczył się. Przypomniała sobie te chwilę i pomyślała, że dawniej stać go było chociaż na odrobinę romantyzmu. Zmienił się. Przez ostatni rok wręcz nie do poznania. Nie miała jednak czasu dalej o tym myśleć, gdyż usłyszała jego kroki na schodach. Spodziewała się tego, co za chwilę miało nastąpić. Przymknęła na chwilę oczy i kiedy je otworzyła, ujrzała w drzwiach stojącego Michaela. Kipiał ze złości. Chwycił Martę za włosy, po czym próbował unieść ją w górę, lecz zaczęła krzyczeć i szamotać się, a kiedy kopnęła go w łydkę syknął z bólu i puścił ją. - Widzę, że zrobiłaś się agresywna - wysapał z furią w oczach - Pokaże ci, jaki potrafię być agresywny, odechce ci się zadzierać ze mną. Sięgnął po skórzany pasek, który mu kupiła na urodziny i zamachnął się. Marcie udało się w ostatniej chwili odskoczyć i pasek z głuchym plaśnięciem trzasnął w panele podłogowe. Za drugim razem nie miała już szans. Skuliła się w kącie sypialni i czekała. Czekała, aż jej kat wykona wyrok. Zostawił ją w spokoju dwie godziny póżniej; płaczącą, skuloną w kącie sypialni. Dwa razy uderzył ją prosto w nos, z którego wyciakała teraz krew. Możliwe, że był złamany, kiedy potem spojrzała w lustro zobaczyła, że jest lekko wygięty w bok. Podbił jej prawe oko i wykręcił rękę tak mocno, iż przed oczami stanęły jej ognie świętego Elma. Ledwo trzymała się na nogach, była taka bezradna, załamana i słaba. Pierwszy raz odkąd była z tym tyranem pomyślała, że coś musi zrobić. Miała ochotę, aby zadzwonić na plicję i właśnie teraz była gotowa to zrobić. Trzymała już słuchawkę w dłoni, kiedy on znowu się pojawił. - Co robisz? - zapytał, stając koło niej w samych tylko bokserkach i chwytając przegub jej ręki. - Nic, chciałam zatelefonować - odparła przestraszona. - Chciałam zatelefonować? - przedrzeżnił ją. Nienawidziła kiedy drażnił się z nią w ten sposób, a ostatnio często mu się to zdarzało. Lubił robić jej na złość i krzywdzić ją - A do kogo chciałaś zatelefonować? - dopytał krzwyiąc się. Miała ochotę wykrzyczeć mu, że to nie jego sprawa, ale bała się, że znowu ją pobije. Był nieobliczalny. - Do mamy - wyjąkała unikając jego wzroku. - Do mamy? A pocholerę do mamy? Lepiej się przyznaj, że po gliny chciałaś zadzwonić! - krzyknął unosząc rękę, jednak nie uderzył jej ponownie. - Chciałam zadzwonić... - wymamrotała, ale natychmiast jej przerwał. - Nie radzę ci dzwonić po gliny - powiedział - Potraktuj to jako ostrzeżenie numer jeden. Odsunął się od niej i wybuchnął śmiechem, jakby to, co jej zrobił nagle go rozbawiło. Marta spojrzała na niego błagalnie i spytała: - Mogę iść się położyć? - A nie ciekawi cię ostrzeżenie numer dwa? - ponownie się roześmiał. Zacisnął pięści i wyszczerzył do niej zęby. - Nie mam sił na twoje ostrzeżenia w tej chwili - zdobyła się na to, aby okazać mu odrobinę pewności siebie. Wiele ją to kosztowało. Michael spowarzniał nagle, po chwili chwycił jej twarz długimi, masywnymi palcami i wysyczał: - Masz trzymać gębę na kłódkę, zrozumiano? W przeciwnym razie stanie się coś bardzo, bardzo złego. Czy wyrażam się jasno? Uderzył ją w policzek. Upadła. Rozpłakała się. - Zrozumiano? - powtórzył pytanie. - Tak - odparło cicho modląc się, aby wkońcu ją zostawił. Z nosa znowu poleciała jej krew. Tak bardzo się bała. Oparła się o starą szafę w przedpokoju i zaczęłą szlochać. Czuła, że traci przy nim siły. Wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego w taki sposób ją traktuje? Dawniej zachwywał się inaczej, był stanowczy, brutalny, ale w zupełnie inny sposób jej to okazywał. Nigdy nie bił jej tak mocno, nigdy nie doprowadzał jej do takiego stanu w jakim się znalazła przed chwilą. Przestał ją podniecać, stał się jej katem, znęcał się nad nią i sprawiało mu to ogromną radość. Zaczęła się zastanawiać, czy dała mu powody, aby tak ją traktował. Może zbyt często dawała mu do zrozumienia, że lubi przemoc? Zdarzało się, że wcześniej prosiła go, aby ją uderzył. Lecz nigdy nie wyrządzał jej aż takiej krzywdy, Prawie złamał jej rękę i kto wie, czy nie postąpił tak z jej nosem. Bardzo ją bolał i obficie krwawił. Nie wiedziała co ma teraz zrobić. Musiała porozmawiać ze Stevenem. On napewno jej coś doradzi. Pojedzie do niego jutro z samego rana i porozmawia z nim. Wkońcu był jej bratem, nie odtrąci jej. Coprawda ich stosunki nie miały się najlepiej z powodu Michaela, ale z pewnością jej nie odtrąci. Potrzebowała go teraz bardzo. Jakiś czas temu rozmawiała ze Stevenem o swoim jak to nazywała; zboczeniu masochistycznym. Zaskoczyła tym brata, który zapytał czy Michael to toleruje. Kiedy odparła, że bardzo się w tych sprawach rozumieją, Steven zadał pytanie, czy on ją bije. - Czuję się wtedy inaczej. Wiesz, nie potrafię tego opisać, ale to niesamowite uczucie. - Czy on cię bije? - zapytał wprost, patrząc jej prosto w oczy. Zawsze tak na nią patrzył, kiedy mieli się pokłócić. I w istocie, doszło wtedy do sprzeczki. Marta nie potrafiła zapanować nad nerwami, czuła, że nikt jej nie rozumie, że jedyną istotą, która potrafi być przy niej jest Michael. - Chciałam, abyś mnie wysłuchał i zrozumiał, ale chyba nie mogę się tego po tobie spodziewać - powiedziała Stevenowi i opuściła jego dom. Od tamtej chwili nie spotkali się ani razu. Steven raz zadzwonił, aby przeprosić krótko po tym, jak się pokłócili, ale nie chciała go słuchać. Zachowała się jak szczeniak, powtarzała to sobie póżniej wiele razy. Kiedy jakiś czas temu zadzwoniła do brata, odpowiedział jej, że nie interesują go już sprawy dotyczące jej życia. Marta miała dwadzieścia trzy lata. Poznawszy Michaela była jeszcze niepełnoletnia. Zakochała się w nim, zakochała się w jego stanowczości i męskości. Był zawsze taki odważny, taki dzelny. Dopiero niedawno doszło do niej, jaka była głupia. Była małą, naiwną dziewczynką zapatrzoną w pięknie wyrzężbioną klatkę piersiową Michaela. Ale było coś jeszcze. Tylko on potrafił sprawić, że czuła się cudownie w łóżku. Lubiła, kiedy przeklina i kiedy jest brutalny. Myśl, że jutro pojedzie do Stevena, trochę ją podbudowała. Udała się spowrotem do sypialni, gdzie rozebrana do naga i położyła na szerokim łóżku, które śmiało mogłoby pomieścić cztery osoby. Okryła obolałe ciało miękką kołdrą i zamknęła oczy. Wtedy w domu zadżwięczał telefon. Słyszała jak Michael podbiega do aparatu i odbiera słuchawkę. W jego głosie wyczuła podniecenie, nie wiedziała, kto dzwoni, ale było oczywiste, że spodziewał się tego telefonu. - Tak, u mnie wszystko gotowe - mówił dość cicho - Oczywiście, lepiej być nie może, wszystko dopięte na ostatni guzik. Jestem gotowy do akcji... uhm... jak dla mnie może być... przyjedziesz?... Tak myślałem, że nie będziesz chciał, aby cię to ominęło... Co? ... Hm, nie, nie wie, ona tam nie zagląda. Spokojna głowa. Zresztą i tak jest niegrożna... rozumiem, i popieram... Dobrze, doskonale o tym wiem... do zobaczenia. Tak zakończyła się telefoniczna rozmowa. Marta nie miała pojęcia z kim i o czym rozmawiał, ale zlękła się. Podciągnęła kołdrę pod samą szyję, gdyż jej ciało przeszyły zimne dreszcze. Przez chwilę zastanawiała się co kombinuje Michael, potem zasnęła. Kiedy przebudziła się w środku nocy zobaczyła, że leży w łóżku sama. Włączyła podświetlenie tarczy w budziku i zobaczyła, że jest trzecia nad ranem. Nie miała pojęcia, gdzie jest Michael, zdenerwowała się. Wstała z łóżka i ubrała szlafrok. Po cichu opuściła sypialnie i wyjrzała na mały korytarz. Światła wszędzie były pogaszone i panowała niczym nie mącona cisza. Przeszła korytarzem do schodów i spojrzała w dół, ale w salonie również było ciemno i panował spokój. Michael musiał gdzieś wyjść, ale dokąd o tej porze mógł poleżć? Nigdy nie wychodził w środku nocy, poza tym jutro miał ważny mecz, powinien się wyspać. Miała właśnie schodzić do salonu, aby wyjrzeć przez okno i sprawdzić, czy przed domem stoi jego samochód, kiedy usłyszała jakiś hałas dobiegający ze strychu. Był to zwykły trzask ,jakby coś się przewróciło. Marta spojrzała na schody prowadzące do góry, a na jej twarzy rysował się strach. Co on tam wyprawia? - spytała w myślach, nie wiedząc w pewnym momencie, co ma robić. Czy ma pójść i sprawdzić, czym jej narzeczony zajmuje się o tej porze na strychu? Może powinna odpuścić sobie? Wkońu jeśli był zdenerwowany z pewnością nieżle by się jej oberwało. Stała bez ruchu i nasłuchiwała, ale do jej uszu nie dobiegł więcej żaden hałas. Może to szczur? - pomyślała. Postanowiła zejść jednak do salonu i zobaczyć, czy auto Michaela stoi na podjeżdzie. Bezszelestnie zeszła na dół i wyjrzała przez okno. Ulica była dość dobrze oświetlona, toteż Marta nie miała wątpliwości, że jeden z trzech samochodów zaparkowanych nie na podjeżdzie, a tuż przy krawężniku należał do Michaela. Wchodząc z powrotem po schodach ponownie usłyszała ten trzask. Jakby jedno z drewnianych, starych krzeseł, które wniosła na strych zaraz, jak się wprowadzili do domu przewróciło się. Zamarła w bezruchu. Słyszała swój oddech i bicie serca. Ostrożnie, aby nie wywołać żadnego hałasu, trzymająć się poręczy, zaczęła wchodzić na górę. Niewiedzieć czemu, czuła strach i obawę przed tym, co może ujrzeć za chwilę. Weszła na szczyt schodów, gdzie panował kompletny mrok. Skierowała się wąskim korytarzykiem do drzwi, za którymi znajdował się strych. Odkąd wprowadzili się do tego domu, była w nim może dwa, albo trzy razy; najpierw pownosiła tam swoje rzeczy, które z jednej strony wydawały jej się niepotrzebne, ale których nie chciała pozbyć się na zawsze. Były to stare antyczne krzesła, które nie bardzo pasowały do nowoczesnego wyposażenia domu, stary sosonowy wieszak na ubrania i cała masa walizek z nieprzeczytanymi książkami, starymi rzeczami i rozmaitymi płytami kompaktowymi, których od dawna nikt nie słuchał. Drugi raz poszła na strych, aby posegregować wszystko i porobić ogólne porządki. I chyba potem raz jeszcze weszła na górę, aby sprawdzić, czy wszystkie okna są pozamykane, gdyż zanosiło się na burzę. Nie lubiła tam chodzić, gdyż na całym strychu cuchnęło stęchlizną i było wiecznie ciemno i chłodno. Teraz stała przed drzwiami i zastanawiała się, czy wejść do środka. Jeśli tam był Michael, to co on do cholery wyprawiał o tej godzinie? - czuła się niepewnie, miała złe przeczucia i przez moment rozpatrywała pomysł, aby zejść na dół do sypialni i zapomnieć o tym, że tu przyszła. Ale stała nadal przed drzwiami na strych, wciąż patrząc z niepewnością w ciemność, jaka się rozpościerała dookoła niej. Wejść, czy nie wejść? - wciąż zadawała sobie to pytanie. Ponownie przyłożyła ucho do drzwi, ale nic nie usłyszała. Wejść, czy nie wejść? Wejść czy nie wejść? - zadrżała z zimna. Przymknęła oczy. Weszła. Pochłonęły ją ciemności. Kiedy zamknęła za sobą drzwi ponownie zaczęła nasłuchiwać i była coraz bardziej pewna tego, że ktoś jest na strychu. Co jakiś czas słyszała kroki dochodzące z przeciwległej jego strony. Słyszała skrzypienie podłogi, oraz ciche szepty. Pomieszczenie było ogromne, nadal cuchnęło w nim stęchlizną i panował przerażliwy chłód. Zaczęła iść przed siebie uważając, aby nie trącić żadnego starego mebla, by nie narobić hałasu. Gdyby ją teraz przyłapał. Gdyby zobaczył, że go śledzi. Rozprawił by się z nią tak, że pamiętała by do końca swych dni. Zatrzymała się na chwilę, gdyż usłyszała dzwięk bardzo przypominający ludzki jęk, był jednak przytłumiony i nie powtórzył się więcej. Ruszyła dalej. Minęła ogromną szafę wypełnioną po brzegi kartonami ze świątecznymi dekoracjami i zaczęła podąrzać wolnym krokiem, wzdłuż dość długiego korytarzyka, na końcu którego znajdowało się tylko jedno pomieszczenie. Stamtąd właśnie dobiegały hałasy, słyszała je wyrażnie i wywoływały w niej uczucie niepewności. Coraz bardziej się bała, ale wiedziała, że teraz już nie może się wycofać. Zaszła za daleko, weszła na strych, aby zobaczyć co się dzieje i nie podda się teraz. Najwyżej oberwie od Michaela, czuła jednak, że musi zobaczyć, co on robi. Była zaniepokojona. Miała przeczucie, że dzieje się coś niedobrego. Przystanęła na moment, gdy głośno i wyrażnie usłyszała świst, jaki wydaje z siebie pejcz, gdy się nim gwałtownie potrząśnie. "Co tam się wyprawia?" - zapytała sama siebie, lecz nie potrafiła sobie na to pytanie odpowiedzieć. Będzie musiała osobiście się przekonać i zrobi to. Podeszła bliżej i znowu się zatrzymała. Starała się zachowywać najspokojniej, jak tylko można było, każdy krok stawiała nadzwyczaj ostrożnie, aby nie wywołać najcichszego nawet szelestu. Wtedy usłyszała stłumiony głos należący do jakiegoś mężczyzny. Przestraszyła się nie na żarty, gdyż głos ten z pewnością nie brzmiał, jak głos Michaela. Należal do kogoś innego. Ktoś obcy był na strychu. Zaczęła się trząść ze strachu i zimna, nie potrafiła opanować uczucia przerażenia, które zdawało się przeszywać ją całą. - Myślisz, że wystarczy? - zapytał ledwo słyszalnie męski głos. Marta posunęła się do przodu jeszcze o kilka kroków i znieruchomiała, gdyż usłyszała pewnie wypowiadane słowa Michaela: - Dołóż mu jeszcze, ma się polać krew. Okaż trochę zawziętości. Nie miała pojęcia co dzieje się w pomieszczeniu na końcu korytarza, ale wiedziała jedno: jeśli Michael ją tu zobaczy, zabije. Słyszała jego głos: był wściekły jak demon, nad którym przeprowadzane są właśnie egzorcyzmy. - Przywal mu jeszcze raz - powiedział do drugiego mężczyzny, który cicho zaśmiał się, a potem znów rozległ się świst pejcza i cichy trzask, jaki wydaje z siebie pasek, którym ojciec częstuje skórę syna za złe wyniki w nauce, bądz za złe sprawowanie. - I zachowuj się ciszej, nie chcę aby Marta zaczęła coś podejrzewać - powiedział Michael - Ta stara krowa coraz bardziej mnie irytuje. Marta zdecydowała się zobaczyć, co dokładnie dzieje się w pomieszczeniu na końcu korytarza, nie mogła teraz odejść, przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Podeszła jeszcze bliżej trzymając się blisko ściany, przy której zatrzymała się. Wzięła głęboki oddech i powoli wychyliła głowę. To, co zobaczyła sprawiło, że zrobiło jej się niedobrze. Poczuła podchodzący do gardła żołądek i prawie zwymiotowała. Michael stał obrócony do niej plecami. Ubrany jedynie w skórzane spodnie, trzymał w ręku długi na conajmniej półtora metra pejcz. Obok niego stał mężczyzna w długich włosach i obrzydliwą blizną na plecach. Ubrany identycznie jak Michael, w jednej ręce trzymał metalową szablę, którą wymachiwał od czasu do czasu, a w drugiej czarny pejcz, którym chłostał swoją ofiarę. Marta pobladła. Na drewnianym stole leżał młody mężczyzna. Był przywiązany sznurem tak mocno, że jego ręce i nogi wyglądały tak, jakby za chwilę miały odpaść. Były sine i krwawiły. Chłopak miał zaklejone usta, czasami tylko udawało mu się wydobyć z stłumiony jęk. Na jego twarzy malował się bół, panika, desperacja i przerażenie. Leżał na stole nagi i co chwila otrzymywał chłostę na brzuch, nogi, twarz, dosłownie wszędzie. Pręgi na jego ciele zaczynały krwawić. W oczach Marty stanęły łzy. Nie mogła nic zrobić. Była zszokowana tym, co zobaczyła. Michael zdawał się rozkoszować każdą oznaką bólu ze strony przywiązanego do stołu chłopaka. Przez jedną krótką chwilę poczuła w sobie podniecenie na widok torturowanego człowieka, lecz momentalnie uczucie to przerodziło się w niemal paniczny strach. Chciała już wrócić do sypialni. Potrzebowała czegoś na uspokojenie, w torebce powinna mieć jeszcze kilka tabletek relanium. Przerażona obróciła się na pięcie i miała właśnie ruszyć w kierunku wyjścia, kiedy nagle lewą stopą potrąciła starą, zatłuszczoną patelnię, która leżała na podłodze. Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek natknęła się na nią wchodząc na strych. Pewnie Michael musiał ją tu zostawić. Cholera. Z metalicznym trzaskiem patelnia potoczyła się pod ścianę. Zamarła. - Co to, kurwa, było? - zapytał mężczyzna w długich włosach. Głucha cisza jaka zapanowała zdawała się trwać wieki. Marta stała w bezruchu tuż pod ścianą modląc się, aby Michael jej nie zabił. Z jej oczy spływały łzy i drżała na całym ciele. - To pewnie te pierdolone szczury - usłyszała głos Michaela - Nie zwracaj na nie uwagi. Zajmij się swoją robotą. Śmiertelnie przestraszona nagle odetchnęła z ulgą. Nie mogła uwierzyć, że jej się upiekło. Z gwałtownie bijącym sercem, wyschniętymi ustami i trzęsąca się z zimna opuściła po cichu strych. Zamknęła za sobą drzwi. Szok nie opuścił jej nawet, gdy wróciła do łóżka. Połknęła pastylki i zaczęła szlochać z głową wciśniętą w poduszkę. Płakała przez dobre pół godziny, po czym zapadła w niespokojny sen. Rano, przed wyjazdem do Stevena zajrzała na strych. Choć spowity był mrokiem, nie wywoływał w niej dreszczy, ani uczucia strachu. Dopiero, kiedy weszła do niewielkiego pomieszczenia na samym końcu korytarza zaatakowały ją te same lodowate ciarki, co w nocy. Zobaczyła stół, na którym wcześniej leżał młody chłopak cierpiący katusze. W tej chwili stół był pusty, sznur, którym był przywiązany zniknął, jedynym dowodem na to, że coś się tu w nocy działo była wyschnięta plama krwi na podłogowych deskach. Zastanawiała się co wstąpiło w Michaela. Czym zawinił tamten chłopak? Dlaczego przywiązali go do stołu i tak okrutnie się z nim obeszli? Intrygowało ją wiele spraw dotyczących ostatniej nocy; po co tamtemu drugiemu facetowi potrzebny był miecz? Dlaczego byli tak dziwnie ubrani? Nie znała odpowiedzi na żadne z pytań. Zeszła do salonu, gdzie dopiła poranną kawę, po czym narzuciła na plecy kurtkę i wyszła z domu. - To zwykły świr! - krzyknął Steven uderzając otwarta dłonią w stół. Marta opowiedziała mu o tym, jaki stał się ostatnio dla niej niedobry. Cieszyła się, że chciał wysłuchać to, co miała mu do powiedzenia. Była zaskoczona jego reakcją, gdy otworzył jej drzwi. Nie spodziewała się, że będzie taki uradowany. Szkoda tylko, że tak szybko popsuła mu ten doskonały humor. - Tak, teraz też tak uważam - powiedziała Marta upijając łyk herbaty. Nie opowiedziała bratu o tym, co wydarzyło się w nocy, bała się, że mimo jej próśb i tak zadzwoniłby na policję. Prosiła aby tego nie czynił, opowiedziała o tym, jak Michael zagroził, że zrobi jej krzywdę, jeśli gliny dowiedzą się, co jej zrobił. - Nie możesz żyć w ciągłym strachu i obawie, że pewnego dnia cie zaszlachtuje! - uniósł się Steven. Miał rozczochrane włosy, piegi na nosie i lekko odstające uszy. Był zdenerwowany bardziej niż ona sama i widziała, że najchętniej pojechałby do Connecticut i rozprawił się z Michaelem. - Muszę się zastanowić - powiedziała Marta. - Nad czym tu się zastanawiać? To kompletny psychol. Spójrz w lustro, nie widzisz co ci zrobił? I ja mam bezczynnie na to patrzeć? - Steven, narazie nie można nic zrobić. Jednak ja również mam już tego dość. Mam zamiar zastanowić się nad tym wszystkim i zacząć działać. Nie pozwolę, aby dłużej mnie tak traktował - Marta czuła, że za chwilę sie rozpłacze, była zrezygnowana i bardzo słaba psychicznie. Bała się waracać do domu, ale wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, on ją znajdzie i zabije, nie wątpiła już, że byłby do tego zdolny. - Rozmawiałaś z kimś o tym? - spytał Steven starając się zapanować nad nerwami. - Tylko z tobą - odparł Marta spoglądając bratu w oczy. - Jezu, nawet sobie sprawy nie zdajesz ile nerwów zjadłem rozmyślając o tobie. Zawsze jednak przypominały mi się twoje słowa, które zawsze wypowiadałaś, że jesteś szczęśliwa i że ci z nim dobrze. - Było mi dobrze, nawet bardzo dobrze, ale on się bardzo zmienił. Przez chwilę powspominali stare złe czasy. Wyjaśnili sobie kilka spraw i Maria poczuła ulgę, że jej relację ze Stevenem poprawiły się. Brakowało jej go bardziej niz myślała z początku. Kiedy zobaczyła go dzisiaj łzy poleciały jej z oczu. Przytuliła się do niego i miała ochotę już na zawsze pozostać w jego objęciach. - Co chcesz teraz zrobić? - zapytał niespodziewanie. Nie miała pojęcia co ma mu odpowiedzieć, tak naprawdę nie znała odpowiedzi także na to pytanie. Czuła w sobie pustkę, bezradność. - Jeszcze nie wiem - wyszeptała dopijając herbatę. Miała chęć zapalić papierosa, ale wiedziała, że jeśli to zrobi znowu wpadnie w nałóg. Jakiś czas temu rzuciła palenie i nie chciała do tego wracać. - Zastanów się - rzekł bardzo stanowczo Steven - Zacznij poważnie myśleć o sobie, bardzo cię o to proszę. Kiwnęła tylko ptakująco głową, a potem rozpłakała się. Reszta jej dnia upłynęła spokojnie. Michael wrócił z meczu i jak się okazało jego drużyna wygrała eliminacje do finału. Nie odzywał się do niej, raz tylko wrzasnął, żeby się zamknęła, kiedy próbowała zapytać, czy ma jakies rzeczy do prania, ale przynajmniej nie uderzył jej. Wypił trzy piwa, zjadł kolację i poszedł spać. Kiedy przebudziła się w nocy zobaczyła, że nadal śpi. Odetchnęła z ulgą. Michael stał przed stołem, do którego przywiązał swoją ofiarę; kolejnego zawodnika rugdby, przez którego omało co nie przegrali ostatniego meczu. Gdyby nie przyłożenie Michaela jego drużyna odpadłaby z rozgrywek, atego by nie przeżył. Teraz Walter Dogson musiał ponieść karę. Niedosyć, że grał na korzyść drużyny przeciwnej, to jeszcze miał czelność wykrzyczeć, że przegrali przez Michalela. Był zabawny. Bardzo zabawny i za tą zabawność za chwilę poniesie karę. Obok Michaela stało jeszcze czterech mężczyzn ubranych jedynie w czarne skórzane spodnie, każdy z nich trzymał pejcz długi na dobre półtora metra bardzo przypominający hinduskie baty, jakich używa się na słonie. Przy grubym pasie od spodni Michaela znajdowała się długa, wykonana z brązowej skóry pochwa, w której spoczywał potężny miecz. Jak na katoski rytuał przystało po zadaniu odpowiedniej ilości cierpienia należy wykonać na ofierze ostateczny wyrok poprzez pocięcie ciała na kawałki. I tym razem obowiązek ten spoczął na Michaelu, który w skupieniu patrzył jak jego koledzy sprawdzają czy aby węzły, którymi przywiązany był Walter nie popuściły i czy mogą zaczynać obrzęd. Jeden z mężczyzn kiwnął potakująco głową. Był podekscytowany. Sprawiało mu to coraz więcej przyjemności i był dumny z siebie, że określany był mianem wzorca do naśladowania. Jeszcze nie tak dawno był zwykłym sługą na dworze kata. Już wcześniej doskonale wiedział, że zajmując się tym, zarobi mnóstwo pieniędzy. Budził strach i szacunek, traktowany jak bestia czuł w sobię energię i magię. Jeden z mężczyzn ścisnął mocno rękojeść swego bata i przymróżył jedno oko, jakby chciał oszacować w które miejsce na ciele skazanego ma uderzyć najpierw. Jego czeladnicy, bo tak Michael nazywał swoich uczniów nie dorównywali mu do pięt, nie jeden raz któryś z nich wymiękał przy egzekucji tracąc przytomność, albo wymiątując od widoku krwi i wylewających się wnętrzności. Taki delikwent był usuwany. Nie można było sobie pozwolić na to, aby odszedł wolno. Kto raz poznał tajemne arkana współczesnego katostwa już zawsze musiał pozostań wierny. Tutaj w Connecticut był guru. Był mistrzem, którego należy naśladować. I naśladowano go. Michael czuł się Bogiem. Był Bogiem dla tych, którzy postanowili zostać katami. Nigdy nie zemdlał przy egzekucji, nigdy nawet się nie wzdrygnął widząc, jak ostry szpikulec miecza rozcinał ciała poprzednich ofiar. Wszyscy członkowie bali się. I na tym Michaelowi zależało najbardziej, musieli czuć respekt, musieli wiedzieć, że nikomu nie będzie pobłażać. Poza tym musiał być pewny, że nic nie wyjdzie na światło dzienne. Wiele nauczył się będąc zwykłym sługą: przede wszystkim zawziętości. Jego mistrz został zabity przez jednego z uczniów. To nauczyło Michaela nie ufać nikomu. Był silny, twardy i budził postrach. Często zastanawiał się, czy Marta cos podejrzewała. W myślach nazywał ją "zdzirą". Kiedyś dało się z nia normalnie porozmawiać, lubiła przemoc, była stworzona dla niego, ale czasy się zmieniają. Nie potrzebował małej, kruchej, i w dodatku delikatnej paniusi, której zależy na kolacjach przy świecach o zachodzie słońca przy butelce wina. Niestety taka stała się Marta. Często przeklinał ją za to, że się zmieniła. Krzyczał w myślach "Zasrana metamorfoza starej zdziry!", poczym wypijał cztery, albo pięć piw i rozpoczynał w domu wojnę. Nie miał dla niej żadnych skrópułów. Musiała wiedzieć ,kto żądzi w domu. Musiała wiedzieć, kto jest panem i do cholery wiedziała. Nigdy jej nie uległ i obiecał sobie, że nigdy nie ulegnie. A jeśli pewnego razu podpadnie mu, wyrządzi mu krzywdę, zapamięta to i w odpowiednim momencie zemści się. Wkońcu jego miecz był wiecznie ostry, zimny i gotowy w każdej chwili na zaspokojenie głodu krwią. - No i nadszedł na ciebie czas, biedaku - zakpił Michael z przywiązanego do stołu rugbisty. Chłopak miał zaklejone usta i nie mógł nawet krzyczeć. Patrzył szaleńczym wzrokiem na ludzi, którzy stali nad nim i szczerzyli do niego zęby. - Poniesiesz karę - dodał Michael, ostentacyjnie wymachajując pejczem przed głową Waltera - Czy na koniec chciałeś może coś powiedzieć? Dwóch mężczyzn wybuchło urywanym śmiechem, ale zaraz zamilkli, widząc surową minę Michaela. - Podstawa to cisza - powiedział - I anonimowość. Zawsze pracujcie zachowując jak największą ciszę. Michael byłby bardzo niepocieszony, gdyby nagle pojawiła się tu Marta. Wolał o tym nie myśleć. Ona spała jak zwykle o tej porze, zresztą, nawet gdyby się przebudziła nie zwróciłaby uwagi, że leży sama w łóżku. Głupia żdzira. - Zatem, panie Walterze, chciał pan coś powiedzieć? - powtórzył Michael przejeżdzając końcem pejcza po twarzy spanikowanego chłopaka. Mężczyżni ponownie wybuchnęli gardłowym śmiechem, jednak tym razem szybko się opamiętali i zamilkli. Jeden z nich wyglądał jak filmowy Frankenstein. Był to Thomas Smith. Wysoki i chudy jak szczapa o odstających uszach i wysuniętej do przodu dolnej szczęce, sprawiał wrażenie wiecznie rozbawionego. Był najbardziej ruchliwy i zdecydowanie najmniej inteligentny, a Michaela traktował z największym szacunkiem, był niczym pies, zawsze posłuszny i wierny. Drugi mężczyzna, stojący teraz po lewej stronie obok Michaela, nazywał się Roy Creed i był miejscowym fotografem. Jednego dnia wyruszył na poszukiwanie przygód ze swoim nikonem i do teraz przeżywał największą i najbardziej krwawą przygodę swego życia. Pozostałej dwójki mężczyzn Michael nie zdążył jeszcze poznać, byli zupełnie nowi, ale wyglądali na ambitnych uczniów. - Zaczynajmy zatem - rzekł Michael, stając jako pierwszy przy stole. Jego pejcz poszedł w ruch. Pierwsza blizna pokrywszy ciało Waltera, zaczęła momentalnie krwawić. Michael dumnie obszedł stół, po czym uderzył ponownie, tym razem skóra bata trafiła w twarz ofiary. Rozległ się głośny świst i pejcz znów trafił w twarz, tworząc różową pręgę na policzku. Walter z całych sił próbował wydostać się z więzów. Nadaremnie. - Tak to się robi - zaśmiał się Michael i uderzył raz jeszcze; zdecydowanie najmocniej jak do tej pory. Pejcz trafił z impetem w klatke piersiową chłopaka zdzierając z niej kawałek skóry, która opadła wolno na deski podłogowe. - Teraz popatrzę na to, co potraficie - powiedział Michael. W jego oczach rosło podniecenie. Był w swoim żywiole; pełen siły, głodny krwi, z potężnym mieczem za pasem, którym zakończy egzekucję. Nie mógł się już doczekać tej chwili, przez cały czas myślał o tym, co wydarzy się kiedy miecz rozetnie pierwszy centymetr skóry i ciała. Każde ciało było inne, każde posiadało inną strukturę. Ciało Waltera Dogsona wydawało się być twarde, był kościstym chłopakiem, bez grama zbędnego tłuszczu. Będzie musiał sie napracować, aby dokładnie pokroić jego zwłoki. Kiedy o tym pomyślał, na jego twarzy ponownie zaistniał ten uśmiech: dziki, beznamiętny, odrażający. Podczas gdy jego uczniowie biczowali ofiarę, stał i patrzył na każdą kroplę krwi jaka spływała po Walterze, wyobrażał sobie jego ból i cierpienie, czuł podniecenie. Ciało ofiary stawało się coraz wrażliwsze na bodżce, skóra z klatki piersiowej, szyi i rąk była już zdarta do krwi, a na twarzy cały czas pojawiały się nowe pręgi. Po kilku kolejnych minutach tortur, Michael podszedł do jednego z mężczyzn, Frankensteina, który natychmiast skończył biczować chłopaka. - Dość - oznajmił Michael - Pierwsza część przedstawienia dobiegła końca. Przygotować się na część drugą i ostatnią zarazem. Michael wyciągnął z pochwy swój miecz. Był gruby i ciężki, ale jego właściciel bez problemu uniósł go w powietrze i zamarł w bezruchu na moment. - Pierwsze cięcie, panowie - powiedział Michael, ekscytując się widokiem przerażonego Waltera, który tracą pomału przytomność, kiwał głową na lewo i prawo. Michael miał właśnie wbić ostrze miecza prosto w brzuch ofiary, kiedy rozległo się głośne trzaśnięcie. Jeden z mężczyzn obrócił głowę, po chwili wszyscy się obrócili w kierunku wąskiego korytarza. - To nie szczury - powiedział Michael i z uniesionym do góry mieczem zrobił kilka kroków w kierunku korytarza. Kiedy znalazł się między starą dębową szafą i dwoma rdzewiejącymi rowerami, opartymi o ścianę holu, nagle przystanął. Miecz zadrżał nad jego głową. Po chwili wolno opuścił go w dół. Na jego twarzy pojawił się krzywy uśmiech, kiedy zobaczył trzęsące się ręce Marty nie potrafiącej wykrztusić ani jednego słowa. - Kogo ja widzę - powiedział podchodząc do spanikowanej i przerażonej dziewczyny. Zaczęła wierzgać nogami, kiedy wlókł ją do sypialni. Krzyknęła na całe gardło usiłując kopnąć Michaela. Wtedy rzucił ją na podłogę i spoliczkował. - Zamknij się, zdżiro, albo pożałujesz, że się urodziłaś - warknął stając nad nią. Zaczął żałować, że swój miecz zostawił na strychu. Z ochotą wyprułby z niej wszystkie flaki. Bezczelna, wścibska jędza. Zamachnął się i z całej siły kopnął Marte w udo. Zajęczała głośno i zaniosła się szlochem. Próbowała dostać się do kąta sypialni, gdzie oparty o ścianę parasol aż prosił się, aby użyć go w obronie. Nie zdążyła jednak sięgnąć po niego, bo ostrzymała kolejnego kopniaka, dokładnie w to samo miejsce co poprzednio. Ból był nie do wytrzymania, tymbardziej, że buty Michaela wyposażone były w metalowe czubki. Zwinęła się w kłębek i zaczęła błagać, aby ją zostawił w spokoju. - Wredna zdziro, co ty sobie wyobrażasz? Że wszystko ci wolno? - pochylił się nad nią i szarpnął jej prawą rękę, którą przysłaniała twarz. Ponownie spoliczkował dziewczynę, a potem nadepnął na jej stopę. Zawyła. Naciskał coraz mocniej, aż usłyszał trzask łamanej kości. Zaczęła wrzeszczeć z bólu, z jej ust wyciekała ślina. Michael stał nad nią, jeszcze bardziej naciskając na stopę. Na jego twarzy pojawił się krzywy uśmiech. Krzyknęła, aby przestał, ale nie uczynił tego. Wtedy do sypialni wszedł Thomas Smith, czy też Frankenstein, jak kto woli. W ręku trzymał ciężki, wykonany z brązu miecz, którym Michael miał wykonać wyrok na Walterze Dogsonie. - Zostaw kobietę - rozkazał. W oczach wypisaną miał wściekłość. Ten sam Thomas Smith, który należał do najwierniejszych uczniów Michaela, ten idiota z ilorazem inteligencji szczoteczki do zębów. Stał teraz pewnie w sypialni i dyszał z wściekłości. - Co ty pierdolisz - warknął Michael, lecz dało się wyczuć nutkę strachu w jego głosie. - To, co słyszałeś, zostaw tę kobietę - powtórzył spokojnie, ale stanowczo Frankenstein. Michael zwolnił uścisk ze stopy Marty i stanął dwa, może trzy metry przed swym uczniem. - Ty głupi gnoju, kim ty jesteś, aby mi rozkazywać? - wyharczał, po czym przybliżył się o krok - Czy tego cię uczyłem? Wtedy dostrzegł oczy Thomasa. Były czarne jak smoła, martwe jak ślepia rekina białego, mającego za chwilę zaatakować. Doskonale znał to spojrzenie i nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze je ujrzy. Stał naprzeciwko Thomasa nie wykonując żadnego ruchu. Tamten patrzył na niego uważnie, w skupieniu, nie odzywając się przez długą chwilę ani słowem. Kiedy przemówił Michael wzdrygnął się i lodowaty dreszcz przeszył całe jego ciało. - Myślałeś, że ujdzie ci to na sucho? - wysyczał Frankenstein. Jego głos był zmieniony; był nienaturalnie gruby i szorstki. Michael nie miał wątpliwości, że należał do jego mistrza. Patrzył na twarz swego ucznia, lecz w jego ciele krył się nauczyciel. - Uczysz swoich czeladników zawziętości i wierności - powiedział spoglądając na miecz, jak na kij bejsbolowy przed uderzeniem w piłkę - A czy powiedziałeś im prawdę? - zapytał po krótkiej chwili. Marcie udało się jakoś przeczołgać do kąta pokoju; cały czas pojękiwała z bólu, łzy same spływały jej po policzkach. - Czy twoi uczniowie dowiedzieli się jaką zbrodnię popełniłeś? - warknął mistrz. wpatrująć się bez wyrazu w oczy Michaela, który zdołał jedynie wydusić z siebie: - Panie... On wrócił - pomyślał - Boże, on wrócił po mnie. - Traktowałem cię jak syna, uczyłem cię wszystkiego - rzekł nieco spokojniejszym tonem nauczyciel Michaela - a ty mnie zabiłeś. Wykorzystałeś mnie, to było dla mnie bardzo krzywdzące. Poniesiesz za to karę. "On posługuje się ciałem Thomasa" - tylko ta myśl zdążyła pojawić się w umyśle przerażonego Michaela, który zobaczył ostrze miecza skierowane wprost na niego. Zamarł. - Mistrzu - wymamrotał podnosząc obie ręce do góry jak aresztowany - mistrzu... Nie wiedział co ma powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że jakich słów by nie użył, i tak żadne z nich nie miało by znaczenia w chwili obecnej. Mógł jedynie milczeć i czekać... "Uczysz swoich czeladników zawziętośći i wierności" - usłyszał głos, który zdawał się dobiegać zewsząd. Ujrzał ostrze miecza wbijające się w plecy tego, który nauczył go bycia katem. Zobaczył strach w jego oczach - pierwszy raz odkąd go poznał. Te mroczne ślepia; pełne pewności siebie i przepełnione siłą zamknęły się. "A czy powiedziałeś im prawdę?" Strumień krwi na czarnej ziemi. Krzyk. Jęk. I znów te oczy; czarne jak noc, bezradne spojrzenie ranionego zwierza. "Czy twoi uczniowie dowiedzieli się jaką zbrodnię popełniłeś?" - Nie! - wrzasnął zasłaniając uszy rękoma. Czuł, jak nogi uginają się pod nim, Podłoga wydała mu się nagle miękka jak materac, czuł, że upada. Przed jego oczami pojawiła się mgła, zdawało mu się, że odpływa gdzieś daleko do nieznanej krainy. "Traktowałem cię jak syna" - Aaaaargh - wybełkotał. Dostrzegł krew. Jego nauczyciel padł na ziemię. To było w ogrodzie między dwoma rzędami kwiatów: czerwonych róż i fiołków. Tak, przypominał sobie dokładnie tamten dzień. Czuł w sobie nieograniczone możliwości, był jak mocarz mogący mieć wszystko. Niebo wtedy pociemniało, zaczął padać deszcz. Krew. Spojrzał na swoją klatkę piersiową. Nie czuł bólu, nie czuł nic. Przez jedną krótką, jak uderzenie batem chwilę, zobaczył ostrze miecza wystające poniżej jego pępka. Był taki słaby i bezradny. Jak to możliwe? Chyba zapomniał o swoim nauczycielu i o tym, że nigdy nie był od niego sprytniejszy. Potem poczuł, że dławi się własną krwią. Jego ciało osunęło się na podłogę. Zszokowana, wycieńczona i przestraszona Marta skuliła się w kącie. Cała drżała. Mokra od łez, z pulsującą boleśnie stopą podniosła swój wzrok na Michaela. Pomyślała, że jest martwy, że wszystko się skończyło. Ta myśl trochę jej ulżyła, z pewnością Steven także się ucieszy. Rozpłakała się. Thomas Smith patrzył na nią kompletnie oszołomiony. Niczym lunatyk pochwycił zimną, zakrwawioną rękojeść miecza i jednym ruchem wyszarpnął go z ciała Michaela. Spojrzał na Martę. Odwzajemniła spojrzenie. Uniósł miecz wysoko ponad głowę, a potem...
  25. Aż dziw, że tylko jeden błąd;) Niemniej jednak kiedyś pewnie przeczytam to opowiadanie i poszukam byka:) Raz jeszcze dziękuję za przeczytanie i komentarz, oraz przesyłam pozdrowienia:)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...