Zaczyna się tutaj, wychodzi z morza, wchodzi we mnie
wzorem piasku między palce. Gdy drzewa na ścianie
zdrapują farbę. Pod paznokciami trzymamy znane słowa,
ale czy widzisz miejsca? Kiedy nocą wymawiam
twoje imię z dymem w płucach, ale gaz się nie ulatnia
i nic nie spłonie. Po prostu umrze bezcielesne,
jak kiedyś dzieciństwo lub potrzeba. Głęboki oddech
o powrocie do domu. Dwa kroki od brzegu, dziwna bliskość
plecami do słońca. Jeszcze przypalisz najbliższe śniadania,
więc zawczasu zwilż usta. Przecież twój uśmiech
mnie nie potrzebuje, lecz mój wymaga nowego kapelusza,
światła pokonującego dystans. Pociągu stąd, z filmów,
w których wieczory znikają, niczym klucz w zamku. Lecz ty
zostaniesz i będę cię powtarzał, jak stolice państw. Kojarzył
według ulubionych drużyn. Poczekam aż ułożysz się
ze zwykłych słów albo dopiszę zapach kolendry
do metek twych ubrań. Jakkolwiek wytrzymam
lub pewnego dnia porozmawiamy o pamięci.