Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Konrad Jurkiewicz

Użytkownicy
  • Postów

    7
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Konrad Jurkiewicz

  1. słońce potargane rozwiane przez wiatr lśni kolorytem barw oszalałych cekinowe manekiny rozkoszują się upałem bezwiednie oddając swe strzępy urokom natury Helios płacze drapieżnym okiem wertując skórzane futerały myśli mkną ku nieznanemu czasami zaplątując się w gibkich prętach olchy kwitnie w nas siła wykluwając pędy latorośli nie bójmy się zewnętrzności
  2. Oczywiscie, ze nie potrzebuje " tylko" zachwytów. Zgadzam się z Panami, że Towarzystwo wzajemnej adoracji powinno być prześladowane. Nie uważam, ze wiersz jest rewelacyjny, tylko chodziło mi w tym wypadku o problem jaki stawia. Ok dziekuje za krytyke im więcej tym lepszy rozwój, mozliwośc poprawienia błędów.
  3. Re; Daniel Piszczyk Nie wiem czy do końca zdajesz sobie sprawę z tego co piszesz, ale załóżmy, że tak mniemasz. Po pierwsze w wierszu staram się zrozumiec skąd bierze się w człowieku dązenie do wiedzy pewnej ( greckie epieteme jako przeciwieństwo doxa). Otóż do XX wieku justyfikacjoniści, sądzili, że episteme jest możliwa. Gmachy runeły wraz z Logiką odkrycia naukowego - Poppera. Po drugie być może nie potrafisz sie wznieśc ponad krytykę formalną. Jesli się myle to postaraj się odnaleźć w teksie kilka fundamentalnych problemów dla naszej cywilizacji. Pozdrawiam
  4. Niegdyś sądzono że wiedza jest pewna później że jeśli nie pewna to może prawdopodobna dziś żadna z tych opcji nie wytrzymuje krytyki słowa wloką się niemrawo prosząc o wybaczenie skazańcy cierpią w komnatach oczekując na zmiane koniunktury Platonie czy przypominasz sobie nasze długie spacery po Gaju twierdziłeś że anamneza to odpowiedź dlaczego kłamałeś podręczniki mówią inaczej kto ma zatem racje czy dążenie do pewności to tylko igraszka wymóg kultury na płacz się wzbiera melancholia rozpruwa flaki tkanki wychodzą z siebie powiedzcie mi zatem dlaczego punktu Archimedesa choć nie sposób odnaleźć to nadal wierzymy w niemożliwe Wiersz przeniesiony do działu Poezja - Forum dla początkujących poetów. MODERATOR
  5. Dziękuje za uwagi formalne. Proszę jednak jeśli ktoś ma ochotę pochyliś sie nad sensem owego przesłania. Może warto podyskutować o treści. Dziękuje za uwagi. Niektóre istotnie śa słuszne. Pozdrawiam
  6. Podszedł do okna, przynajmniej tak to wyglądało. Na coś uporczywie spoglądał, lecz na co nie widziałem. Prawdę mówiąc męczył mnie tym wzrokiem, ospałym, chimerycznym, nikomu niepotrzebnym. Patrzył, a może wypatrywał. Nie wiem. Jaki miał cel? Jego statyzm, jego posągowość irytowała mnie. Czy nie miał lepszego zajęcia? Właśnie w telewizorze szedł dziennik. Więc czemu?! Co dzień kiedy wracałem – on był. Co dzień kiedy wychodziłem - on był. Jego bycie, jego ustawiczne gałek wytrzeszczanie przyprawiało mnie o odrętwienie. Sąsiedzi już od dawna opowiadali niestworzone historie, gdyby wziąć i spisać to mogłaby powstać obszerna książka, w której on - postać zza okiennej witryny jawił się jako potwór, heros, idiota, odkupiciel. Każdy z mieszkających na naszym podwórku miał swoją własna teorie na ten temat. Większość oczywiście zastanawiała się nad zagadką jego mrocznego istnienia, ale o dziwo nawet najstarsze, najzacieklejsze w dążeniu do poznania matrony nie potrafiły udzielić odpowiedzi na to kim był. Któregoś z tych meczących zimowych poranków obudziłem się z krzykiem na ustach. Wykoślawiony snem, wydobyty ze skrytki koszmaru jąkałem półprzytomnie o ratunek. Czasami tak bywa mówiono, że gdy się człowiek za bardzo posili przed zabarykadowaniem gałek aksamitem powiek, to potem ma problem ze spaniem. Tamtego wieczoru istotnie przesadziłem z kolacją. Ale to nie mogło być to. Byłem przekonany, że wszystko to sprawka tego Okiennika, jak go nazywaliśmy. To on powodował, że miewałem koszmary. Był czymś tak nieokreślonym, tak fantasmagorycznym, że niektórym wydawało się, że tak naprawdę nie istnieje, że tylko rzeczywistość snu jest jego krainą. Czy mogło tak być? Może, kilku filozofów snuło na ten temat rozważania, ale prawdę mówiąc nie obchodziło mnie to zupełnie. Miałem problem, tak miałem cholerny problem z tym kimś, czy czymś - nie wiem dokładnie jak to określić. Burzył mi harmonie, wprowadzał chaos, frustrował, przyprawiał wręcz o sceptycyzm. Przez niego nie poszedłem już ósmy dzień do pracy. Kiedyś, to znaczy przed wprowadzeniem się do tego mieszkania byłem zupełnie inny, można powiedzieć pracowitszy, odpowiedzialniejszy, punktualny, w ogóle bez zarzutu. W opinii pracodawców byłem idealnym kandydatem. Skończyłem studia, nie miałem rodziny, przyjaciół, byłem półproduktem gotowym do dalszej obróbki. Z pierwszą pracą nie miałem żadnego problemu. Na casting stawiło się grubo ponad tysiąc osób, wybrali mnie. Cała rodzina krzyczała z radości. Obie babki pojechały aż do Lichenia, by podziękować Najświętszej Panience za to błogosławieństwo. Nie wiedziały biedne istotki, że wszystko to wkalkulowane jest w politykę firmy. Błyszczałem przed znajomymi, których oczywiście nie miałem, którzy znienacka jak gdyby pojawili się obok, błyszczałem stanowiskiem, nową furą, laptopem. Wspaniały okres, wspaniały start mówili wszyscy, skrycie marząc o załatwieniu dla nich jakiejś posadki. Oczywiście każdy był moim bratem, oczywiście każdy gotów był życie za mnie oddać. Jak gdyby zapomnieli o czasach dzieciństwa, kiedy to na każdym kroku napierdalali mnie czym popadnie, zabierali do pobliskiego gnojownika i topili aż do całkowitego zatracenia w gównie. Gdyby nie sołtys to pewnego dnia zginąłbym marnie w tym zasraństwie. Po prostu jeden z braci Jąkałów zamiast przytrzymać mnie za rękę, kiedy tak reszta kompanów raczyła się zagrzebywaniem w łajnie, puścił mnie nie mogąc znieść smrodu i tym samym ostatnią deskę ratunku odrzucił. Wnet począłem się topić, najrealniej w świecie topić. Początkowo te wagarujące kretyny śmiały się na całego, myśląc, że tym sposobem wyskomlam o szybsze odkupienie. Ale kiedy już po uszy się zatopiłem, przestali się chichrać i resztkami gał dojrzałem w ich oczach strach, wręcz przerażenie. Debile nie zdawali sobie sprawy, że z gnojówką jest tak samo niebezpiecznie jak z ruchomymi piaskami, czy bagnem. Nie oni nie myśleli o skutkach, oni chcieli się pośmiać, a że w szkole uciech i radości nie było to próbowali jakoś kompensować sobie te stratę. Jedyne, czego mogli oczekiwać od wymiaru edukacji to poniżenia, więc nie chcąc znosić upokorzeń sami stawali się oprawcami. Dobrze, że akurat sołtys zajechał na podwórko i ujrzał całą tą naszą zgraję. Mnie już zamiast krzyku, to bulgoty szły z gęby. Szczęście, że nos miałem jak Pinokio, bo bym nie przeżył, przynajmniej tak mówił weterynarz. Bo niestety innego lekarza nie mieliśmy. Od tamtej pory nie gnębili mnie już wcale. Pewnie ojcowie porządnie ich sprali, bo widząc mnie od razu przechodzili na drugą stronę, tak jak gdybyśmy się w ogóle nie znali. Jednak widziałem na ich twarzach złość, gorycz przyłapania na gorącym uczynku. Kto wie gdyby sołtys nie nadjechał pewnie zgniłbym tam. A że jesień chyliła się ku końcowi i pierwsze przymrozki obłapywały grunt, to pewnie bym tam zamarzł na dobre i do pierwszych wiosennych roztopów nikt by mnie nie wyłowił. Chodziliby szukali pytali i nic by im to nie dało. No, ale skończyło się szczęśliwe. Dodatkowo sołtys był trenerem miejscowej drużyny piłkarskiej, więc nikt nie chciał mu zaleźć za skórę, bo by nie miał szans na dostanie się do ekipy. A wiadomo, że trzeba było jakoś imponować płci przeciwnej. Oczywiście do mnie żadna nie chciała podejść, a gdy ja podchodziłem to w kilku słowach zbywała mnie tłumacząc się jakimiś ważnymi sprawunkami do załatwienia. Tak naprawdę nie miałem im tego za złe dobrze wiedziałem, że okropnie śmierdzę. Lekarz mówił, że to powinno z czasem przejść, ale przez pory na całym ciele wydobywał się ten kąśliwy fetor. Nawet w domu nikt nie mógł wytrzymać ze mną dłużej niż kilka minut. Doszło do tego, że kazali mi spać na podłodze bym łóżka nie zaczadził. Tak takie to były czasy dzieciństwa. A teraz? Teraz uparcie parłem do przodu, teraz to ja dyktowałem warunki. Teraz od mojego widzi misie zależało czy każdy z nich dobrowolnie wskoczy do szamba, czy też pomogą mu w tym koledzy. Tak teraz czułem się silny. Miałem władze. Przykładowo za dwaj jabole postawione Frankowi mogłem szczuć go psem przez pół dnia. Było wielu chętnych na te moje wygłupy, na te moje mini zemstweki. Wiem, że nie musiałem się mścić, zrobili to za mnie sami. Życie ich przygniotło, mnie wywindowało. Ja byłem panem oni niewolnikami. Byliśmy od siebie zależni w Heglowskim sensie. Tamten nadal tkwił, nadal pogłębiał szarzyznę dnia. Penetrował krainy mi nieznane. Oddobywał zastygłe kształty snów. Jątrzył rany wścibskości. Nie mogłem po prostu nie mogłem, tak mnie zafrapował, że nie mogłem nic robić. Zacząłem patrzeć jak on. Najpierw na niego, tak było najłatwiej. Nie spuszczałem go z oka ani na chwile. Stał niemo w bezruchu niczym manekin. Może to był manekin? Może to ktoś wyjeżdżając na urlop tak go sobie postawił, aby ten doglądał za niego, aby odstraszał potencjalnych przestępców, aby zwracał uwagę swoją obecnością. Ale jak już wspominałem domysłów pełną garść miał każdy z nas, mieszkańców bloku numer szesnaście. Pewnej nocy spostrzegłem, że nie tylko ja jeden spoglądam na niego. Robili to także inni. Zbiorowa hipnoza. Jedyne, co łączyło nas wszystkich to on. Zauważyłem, że ludzie coraz częściej przesiadywali na parapetach i oddawali się urokom tej okiennej noweli, temu niekończącemu się tasiemcowi, nieprzerwanemu żadnymi reklamami. Ciągłość tego filmu przyprawiała o złość co niektórych, bo ciągle weń wpatrując nie mogli niczego zrobić. Zatracali się, niknęli jak myszy w stogu siana, rozwalcowywała ich ta cała sytuacja. Nie było innego wyjścia jak tylko trwać i przekazywać sobie pochodnie, gonić w sztafecie, silić się niczym Syzyf, znosić bóle niczym Tantal dla odkrycia, kim jest ów Okiennik. Zaczęło się od kobiet, które w wolnych chwilach zerkały sobie niczym wróbelki podkradające okruszki z kuchennego blatu. Doszło jednak do tego, że w ogóle przestały się interesować domem i jęły się tępo wpatrywać na tego tam Stojaka. Mężowie wracający po ciężkim dniu z pracy, dzieci po ciężkim dniu w szkole, albo na wagarach w supermarkecie, coraz głośniej dopytywały się o jedzenie, o świeże ubranie i takie tam pomniejsze zachcianki. Ile wtedy w naszej kamienicy było awantur. Ja sam nawet doświadczyłem jednej. O tyle dobrze, że telefonicznej. Nie lubię oglądać gęby przeciwnika, nie wiem wtedy gdzie mam patrzeć. A tak patrzyłem na tego tam, i kląłem do słuchawki. Hm, raczej było na odwrót to ja wysłuchiwałem narzekań, napomnień w końcu gróźb. Wiedziałem, że kiedyś muszą dostrzec moją nieobecność w pracy, to było nieuniknione. I tak też się stało. Pierwsza nieobecność w przeciągu trzech lat działalności w firmie. Dla szefów było to coś nie do pomyślenia. Uważali, że jeśli pracownik o tak młodym stażu opuści stanowisko choćby na godzinkę to katastrofa, a cóż dopiero na osiem dni? Byłem przekreślony. Zmarnowany. Wtrącony w odmęty gdzie bytowali moi współbracia. Kres, definitywna rozłąka z światem rajskich rozkoszy, definitywny powrót do krainy parchu i wszawicy. Wszystkiemu winien był ten patrzący, a może wypatrujący. Zrujnował mi życie. Gdybym to opowiedział rodzinie wyśmiano by mnie, okrzyknięto jakimś narkomanem, czy czymś podobnym. Kolejny raz wpadłem w gówno, lecz tym razem z własnej woli. Nie wiedziałem, co robić, nie miałem żadnych planów na tak zwaną przyszłość. Wokół piętrzyły się chmury coraz czarniejsze, zapowiadając ulewę. Pokłosie strachu farbowało mi włosy na kolor mlecznej udręki. Patrząc na tego tam maszkarona zdawałem się zapominać o bolączkach świata tego. Oczywiście nie byłem jeszcze na tyle szalony, aby rezygnować z tych boskich nóg, których kurczowo zamierzałem się nadal trzymać. Zadzwoniłem skamlając jak niewierna psina o przebaczenie, o łaskę, szanse powrotu do grupy ekonomicznych Himalaistów. Udało się wystękać, wybłagać, wyjąkać. Oni już na początku wiedzieli, że mnie mają, teraz tym dobitniej potwierdziłem moją przynależność. Oddałem hołd moim seniorom, ja wiejski wasal o złotym trzonowym zębie na przedzie. Z tego oglądania, a może podglądania nikłem w oczach, zezwierzęcałem się, tak jak gdybym wcześniej był kimś ponad to. Kałuże strachu wlokły się rozwarstwiając resztki racjonalności. Byłem widmem, widmianym zwierciadłem. Wokoło życie zamarło, pogrążyło się w sennej rozpaczy. Mijały dni, tygodnie, a my pogrążeni w absurdalności zdarzeń rozgrzebywaliśmy wierzchnie warstwy fizykalnej rzeczywistości. Kiedyś musiało się to przecież skończyć, nie mogło tak trwać w nieskończoność. Popadliśmy w jakiś błąd w jakieś regresus ad infinitum, nie mając bladego pojęcia jak się wydostać z tych mroków. Serial szedł, całodobowa wytwórnia obrazów statycznych. Kalejdoskop barw jątrzył przekrwione źrenice. Opadałem z sił. Nic mi się nie chciało, powoli acz konsekwentnie popadałem w katatonię. Świat nikł w oczach, zapadał się, uciekał, ja nie mogąc za nim nadążyć, tkwiłem uczepiony gałęzi widoku. Gdyby ktoś w tych chwilach rozpaczy próbował mnie przekonać do Heraklitejskiej zmienności, to uderzyłbym go w pysk uporczywie nagabując o Parmenidejskiej jedności. Byłem nieruchem, stanowiłem eksponat, muzealny abstrakt. Trwałem w tej beznadziei, w tej drakońskiej mordędze. Myślałem, męczyłem myśli tym jak to możliwe, że jakaś postać, nie wiem kto, co mogła tak zafrapować, tak bezgranicznie zagarnąć mnie ku sobie, okiełznać, ukraść, zabarykadować. Ten zakład penitencjarny o nazwie „Ja i Ty” dusił, kląłem w niemocy, kląłem bezdźwięcznie, marząc o wydobyciu z bagiennej relacji. Szczęściem moim, szczęściem największym był przyjazd rodziny. Otóż ci moi odkupiciele, te moje prostackie morduchny zrazu nawet nie wiedząc jak, wybawiły mnie z tego samozapętlenia, w które popadłem. Zakończył się dla mnie bezpowrotnie okres uporczywej kontemplacji. Znowu byłem człowiekiem! Jadłem, piłem, jeździłem po mieście, oprowadzałem te moje pół prymitywne stadko po sklepach, ukazywałem uroki technokracji. Wprowadzałem ich niczym Cerber do krainy miodem i mlekiem płynącej. Oni wierzyli, oni ufali, że sięgają swymi spracowanymi, brudnymi paluchami bram Arkadii. W swej dziecinnej naiwności rozkochiwali mnie w sobie na nowo. Ja im służyłem, byłem ich oparciem, a nawet więcej Opatrznością. Wszystko wracało do normy. Wszystko zdawało się być po staremu. Jakby nigdy nic, jakby batem trzasnął zniknęło. W pracy po kilku tygodniach nieobecności zastałem wagony papierów czekających na stempel. Stałem się przedmiotem licznych plotek. Szefowie, wiceszefowie, a nawet zwykli pracownicy szeptali jeden przez drugiego o mojej konfirmacji, o moim nawróceniu. Stałem się sztambuchowym przykładem jak winno się postępować w takich sytuacjach. Jako pierwszy doświadczyłem możliwości wyłomu, stałem się nieświadomym prekursorem rewolucji. Odkąd bezwiednie odkryłem, niczym jakiś Newton, czy Einstein - indywidualność, od tedy każdy zaczął coś sobie na boczku. Z tych boczków początkowo maluczkich zaczęły wykuwać się boczki wielczuczkie, co w następstwie doprowadziło do radykalnych przeobrażeń. Jednak nie mnie o tym mówić, bo cóż ja marne żyjątko wczepione w becik półprawd mogłem mniemać albo i nie mniemać. Chociaż to mnie jako pierwszemu potem dzięki składano, lecz jakoś obojętność brała górę nad tego typu zachwytami. Dookoła cieszyli się wszyscy, bo gębę mą raczyły wydrukować gazety. Znowu byłem jak stalaktyt – umarły dla świata. A ten wirtuoz, ten syn bogini Fajnestej zna przeciwka, dalej niemo aczkolwiek rubasznie naigrywał się z tej całej szarlatańskiej gonitwy za nicością. Stał dzielnie, stał jakby na musztrze, stał i rozścielał łunę wizji. Ten strażnik bycia, jak go później ktoś nazwał rozczesywał tą naszą zagmatwaność istnienia. Byliśmy owieczkami a on pasterski lunatyk garnął nas do swej zagrody. Podszedł do okna, przynajmniej tak to wyglądało. Może jednak już tam tkwił? Może to tylko mnie się zdawało, że podszedł, może to moja nieuwaga chcąc zostać bez winy, tak to sobie wyprojektowała. Kto wie? Być może tak właśnie było. Jednak dziś niemal pewny swego sądzę, że on tkwi tam od zarania dziejów, że to on jest tym zaginionym kluczem, że jest tym kamieniem filozoficznym, którego szukamy. Nie odwracajmy się zatem plecami, gdy ktoś na coś spogląda, być może owe patrzenie jest jakąś wskazówką, jakimś sensem naddanym, być może…
  7. Niby zasady gry znane były od samego początku jednak przyjmując je postępowaliśmy bezmyślnie łuny świateł łapczywie spijały nektar mroku dorastając cementowaliśmy rozterkę myśląc o słowach największych kiedy nadeszła dorosłość jak zwykle nie starczało czasu Hydry pełzły labiryntami dopiero starość dawała obraz szczątkowej całości przegrana – wygrana rachunek prawdopodobieństwa Niby zasady gry znane były od samego początku jednak nie mięliśmy na tyle odwagi by zaprotestować
×
×
  • Dodaj nową pozycję...