Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ania_Ostrowska

Użytkownicy
  • Postów

    1 554
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Odpowiedzi opublikowane przez Ania_Ostrowska

  1. Intrygujące. Przeczytałam dwukrotnie, uważnie, a jednak zamierzony przez autora sens tej przypowieści mi umyka. Może jest ich wiele?
    Od strony technicznej nie rozumiem używania małych liter w dialogach. W zdaniu "A gdyby tak jeden chwycił z nich za kamień i uderzył, zamknąłby świat w czeluści grzechu." zmieniłabym szyk zdania. Przed "tożsamość oblepiona gliną... " usunęłabym "to".
    Pozdrawiam - Ania

  2. Cytat
    coraz ciemniej…
    przy kwitnącym jaśminie
    zostawiam swój cień

    zastanawiam się nad wersją:

    coraz ciemniej...
    przy kwitnącym jaśminie
    zostawiony cień

    ewentualnie w L3 "zostawiłam/zostawiłem" choć wtedy wchodzimy w formy osobowe. Wszystko po to aby uniknąć zbędnego - moim zdaniem - "swój".
    Piękny obraz stworzyłaś - prosty a wymowny :)
    Pozdrawiam - Ania
  3. Cytat
    Pomysł ciekawy, Aniu. Tekst zaintrygował mnie i wciągnął. Zwłaszcza, że również pracuję nad czymś, w czym uczestniczą Tuptusie (ciut przeraziłam się, że depczemy sobie po piętach). W Twoich tekstach podoba mi się to, że poza akcją są chwile,kiedy zatrzymujesz się na opisach- to wzbogaca tekst. Ale i mnie, zwłaszcza na początku, rzuciły się w oczy zbyt długie zdania. Długie zdania to pułapka. Jeśli nieodpowiednio posługujesz się interpunkcją, łatwo zatracić sens (sama czasem mam z tym kłopoty). Początek trudny do przebrnięcia,ale późniejszy rozwój akcji rekompensuje pierwsze niedociągnięcia. Proponowałabym Ci weryfikację tego zdania:
    " Dopiero, co niemrawe słońce przetoczyło się z wysiłkiem na drugą stronę i chlupnęło za horyzont, a już głębokie cienie po obu stronach ulicy, gdzie nie docierało mizerne światło, rozstawionych nierówno nie wiadomo czyim kaprysem, brudnych latarni, rozlewały się coraz szerszą plamą, gasząc liszaje graffiti na murach i wypełniając mrokiem oczodoły koślawych bram."
    Bardzo lubię Twoje metafory (tutaj: liszaje graffiti, oczodoły bram),ale w tak długim zdaniu wszystko popada w chaos. Trudno utrzymać zgodność rodzaju....i sama prawie się tu pogubiłam ("...cienie... rozlewały się"- ale musiałam przeprowadzić głęboką analizę zdania,żeby do tego dotrzeć). Zastanawiałam się,czy ciut tego zdania nie pociąć, ale tak, żeby nie zatracił walorów opisu, jakim w sposób malarski się posługujesz.
    Czekam na Twoje kolejne teksty :)Pozdrawiam- świątecznie.
    Agnieszka


    Tak, nie ma wątpliwości, masz rację: długie zdania są OK, za długie nie do przyjęcia. Przykład, który wyciągnęłaś z tekstu, jest wzorcowy. Tylko, psiakość, szkoda mi coś z niego wywalić :( Muszę pomyśleć jak z tego zgrabnie zrobić dwa zdania. Odpozdrawiam serdecznie pomiędzy mazurkiem i pieczystym - mniaaaam, jakie przyrządzam pychotki:) Ania
  4. Cytat
    To w wolnej chwili postaram się przesłać - ale nie obiecuję (pracuję nad zdobyciem tytułu magistra i trochę to czasu zajmuje ;))
    Nie chodziło mi o to, że z jakiegoś niechlujstwa - tylko właśnie jakby brakowało rozwinięć - zapewne z powodu tego limitu :)

    Pozdrawiam

    OK będę cierpliwie czekać - z góry dziękuję - i trzymam kciuki za magistra :) Ania
  5. Dzięki za przeczytanie i rzeczowe uwagi. Cieszę się, że nie jest tak tragicznie :)
    Co do przecinków: jeśli to nie problem pokaż mi, gdzie jeszcze są zbędne. W długich zdaniach (a takie lubię i nie obiecuję pod tym względem poprawy) wydają mi się konieczne. Chciałabym się więc nauczyć gdzie z nimi przesadzam.
    Ten tekst nie był pisany w pośpiechu - źle dla mnie jeśli robi takie wrażenie, natomiast, rzeczywiście, objętość była limitowana.
    Pozdrawiam - Ania

  6. Szybko zapadał wczesny, grudniowy zmierzch. Dopiero, co niemrawe słońce przetoczyło się z wysiłkiem na drugą stronę i chlupnęło za horyzont, a już głębokie cienie po obu stronach ulicy, gdzie nie docierało mizerne światło, rozstawionych nierówno nie wiadomo czyim kaprysem, brudnych latarni, rozlewały się coraz szerszą plamą, gasząc liszaje graffiti na murach i wypełniając mrokiem oczodoły koślawych bram. Podmuchy mroźnego wiatru nielitościwie targały folią reklamówek, którymi wyładowany był po brzegi stary, dzieciny wózek. Przeciążone koła skrzypiały jękliwie.
    Kazik Pajerski jedną ręką przytrzymał torby, a drugą mocniej nacisnął czapkę na oczy. Do noclegowni było już niedaleko, wydało mu się nawet, że czuje jej swojski smrodek. Przyspieszył kroku… I to był błąd. Prawe, przednie koło ugrzęzło znienacka w zdradliwej, niewidocznej w ciemnościach, asfaltowej wyrwie. Wózek przechylił się gwałtownie, Kazik rzucił się do przodu ratować dobytek. Klnąc i złorzecząc na przemian, macał dookoła i zgarniał rozsypane rzeczy. Wtem zastygł. Czerń pobliskiej bramy przeszył jaskrawozielony, ostry błysk, niczym laser, który kiedyś widział z daleka. Latem jeszcze, jak był raz taki galanty koncert, co to takie cudaki się ze świata nazjeżdżały… Siedzieli sobie wtedy na skarpie, a Heniek „Magister” powiedział:
    - Patrzta chłopaki, lasery puszczają!
    Tylko, że ten teraz był ze sto razy mocniejszy, aż strach brał patrzeć. Mimo mrozu, Kazikowi gorąco się zrobiło w środku, odruchowo zacisnął powieki. Gdy je uchylił, brama na powrót ziała ciemnością. Chwilę stał niezdecydowany, ale w końcu, bliskość bezpiecznego schronienia dodała mu odwagi. Ostrożnie przepchnął wózek kawałek na bok i wrócił. Nadsłuchiwał. Cisza. Tylko klekot obluzowanej blachy. Przypomniał sobie, że razem z uzbieranymi dzisiaj petami ma w kieszeni parę zapałek. Z trudem zapalił jedną i osłaniając dłonią chwiejny płomyczek, zanurzył się w czerń. Od razu potknął się o coś miękkiego. Nie, Kazik lękliwy nie był, z nieboszczykami miał już do czynienia, każdy w schronisku wiedział, że byle sztywny gość go nie rusza, ale ten tutaj był jakiś dziwny - a w dodatku nie całkiem nieżywy. Kiedy Kazik pochylił się nad nim obmacując kieszenie, jęknął niespodzianie i wybełkotał:
    - The third warrior… Beware of the third warrior…
    Z trudem wyciągnął dłoń, w której coś ściskał.
    - Panie, co pan! - żachnął się Kazik rozczarowany brakiem portfela. Chciał się cofnąć, ale mężczyzna z niezrozumiałą siłą wcisnął mu w rękę jakiś papier.
    - Beware of the third warrior! - powtórzył z naciskiem i znieruchomiał na dobre.
    *
    Nadkomisarz Adam Czaja w zamyśleniu potarł nieogolony podbródek. Machinalnie pociągnął łyk wystygłej kawy, ale zaraz skrzywił się i odstawił delikatną, porcelanową filiżankę obok stosu niedopałów piętrzących się w dużej, kryształowej popielnicy. Siwe chmury dymu pod wysokim, zdobnym wymyślnymi rozetami i kasetonami, sufitem w gabinecie, śmiało mogły konkurować z napęczniałymi śniegiem obłokami za oknem, wieszczącymi mroczny, zimowy świt. Adam pstryknął wyłącznikiem lampy i zniechęcony podniósł się znad papierów, zaścielających niemal całą powierzchnię dużego, secesyjnego biurka z poczerniałego dębu. Studiował akta tej sprawy drugą noc i nic, cholera, nic! Najmniejszego punktu zaczepienia!
    - Gdzież on się podział, do kurwy nędzy? Przecież człowiek nie może, tak po prostu, zniknąć bez śladu!
    Podszedł do okna i dłuższą chwilę mocował się z zepsutą od tygodni, staroświecką klamką. Zirytowany szarpnął mosiężny uchwyt. Lodowaty strumień powietrza, który znienacka uderzył go w twarz, był jak zimny, beznamiętny głos komendanta głównego. Co rano dręczył go „nieoficjalnymi” pytaniami:
    - Jakieś postępy, panie Adamie? Ambasador się niecierpliwi… Na pewno pan sobie poradzi? Liczę na pana… Proszę mnie informować na bieżąco…
    Adam zerknął na zegarek. Po szóstej.
    - No, to mam jeszcze ze dwie godziny, żeby coś wykombinować – pomyślał sarkastycznie. Stał w otwartym oknie aż mróz wgryzł się w jego zacięte rysy, zaciśnięte na framudze dłonie i skołtunione myśli. Zaczął dygotać z zimna.
    Wrócił do biurka. Napiłby się gorącej kawy, ale wiedział, że termos jest już pusty. To nic, pani Bożenka niedługo będzie, zrobi mu świeżą. Tymczasem on jeszcze raz uporządkuje fakty. Sięgnął po cienką, brązową teczkę.
    Ralph Wilkinson, lat 58, obywatel USA, profesor Harvard Uniwersity, wybitna osobistość światowej fizyki plazmy, z niewiadomych powodów zatrzymał się w Warszawie w drodze na doroczną konferencję Europejskiej Komisji Promieniowania Synchrotronowego w Genewie. Ostatni raz widziano go przed tygodniem. W czarnym, wełnianym płaszczu i takimże kapeluszu, wyszedł z hotelu Hilton około godziny piętnastej, bez bagażu. Hotelowa taksówka zawiozła go na Żupniczą róg Nowińskiej. Z kierowcy dało się wycisnąć jedynie, że adres otrzymał nabazgrany na kartce, pasażer był milczący, należność uregulował gotówką, a na miejscu nikt na niego nie czekał.
    Tego samego dnia wieczorem, na szesnastym piętrze Hiltona wybuchł pożar. Ogień zaatakował lewe skrzydło trawiąc niemal doszczętnie pokój o numerze 1644 zajmowany przez Amerykanina. Ocalał wyłącznie depozyt złożony przez profesora w hotelowym sejfie. Niewielka, płaska koperta z napisem: Be careful! Do not open!
    Ralph Wilkinson nie wrócił do hotelu. Po dwóch dniach wszczęto poszukiwania. Niestety, nie zdołano znaleźć żadnych świadków. Dokąd poszedł po opuszczeniu taksówki? I po co w ogóle pojechał do dzielnicy pełnej opuszczonych magazynów, podejrzanych warsztatów i na wpół zrujnowanych domów? Przetrząśnięto spelunki na Żupniczej, sprawdzono burdele, szpitale, dworce i lotnisko. Profesor rozpłynął się w powietrzu.
    Otrzymane z ambasady obszerne dossier Wilkinsona nie zawierało żadnych istotnych informacji, które mogłyby rzucić światło na jego zniknięcie. Jedynym śladem była, nosząca ślady częstego używania, dyskietka typu 5 ¼” z hotelowego sejfu. Eksperci z Centralnego Biura Kryminalistyki biedzili się cały dzień nim odszyfrowali jej zdumiewającą zawartość. Jeden plik graficzny przedstawiający fragment filmu lub gry fantasy. Trzy postaci mężczyzn w bojowym rynsztunku, w dziwacznych kolczugach i kościotrupich maskach. Ścigają kogoś lub sami są tropieni. Biegną przez las porośnięty wysoką trawą, w tle widać rzadkie drzewa osnute dymem lub mgłą. Wojownik? Tak, chyba to określenie pasuje najbardziej, wojownik na pierwszym planie, przenikliwym wzrokiem lustruje przestrzeń przed sobą, jego maska wymownie szczerzy zęby, cienkie kosmyki niby-włosów oplatają nagą czaszkę, przypominają wijące się węże. Tuż za nim podobnie uzbrojony kompan, a może wróg, jednym skokiem pokonuje zwalone drzewo, emanuje z niego tygrysia zwinność i przebiegłość. Trzeci wojownik w pewnym oddaleniu, unosi się kilka stóp nad ziemią, nie sposób odgadnąć jego zamiarów, może do czegoś mierzy, może kogoś chroni.
    Adam nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ilekroć analizuje tę scenę, dostrzega w niej nowe szczegóły i znaczenia. W ciągu kilku minionych dni, w przyspieszonym tempie poznawał język symboli świata fantasy. Przewertował kilkanaście książek, od klasyków gatunku po szmatławe czytadła pełne przemocy i czarów. W głowie kłębiły mu się teraz smoki, elfy i trolle, orki, ogry i gobliny. Dziecinada profesora? Nie, w tym musi być coś więcej… Wciąż nie rozumiał sensu zabezpieczeń strzegących dostępu do tego cholernego pliku, ale był doświadczonym śledczym i podkorowo czuł, że znikniecie Amerykanina jakoś się z tym wiąże. Musi tylko odkryć skąd i dokąd zmierzają wojownicy. Wystarczy jeden błysk, jedno na milion, właściwe spięcie neuronów…
    *
    Wysiadając z pośpiesznego autobusu numer 504 pani Bożenka skręciła kostkę. Słusznie uważana za najatrakcyjniejszą z sekretarek w Komendzie Stołecznej, nosiła tej zimy eleganckie, białe kozaczki z wąskimi noskami na dziesięciocentymetrowych obcasach. Pech chciał, że z powodu porannego tłoku, kierowca zatrzymał autobus kilka metrów przed przystankiem, gdzie dostępu do chodnika broniły przeżarte rdzą i solą słupki. Przeciskając się między nimi pani Bożenka nieostrożnie stanęła na krawędzi chwiejnej płyty, rozległ się zgrzyt, trzask, obcas złamał się u podstawy, a pozbawiona oparcia stopa wykonała krótki, rozpaczliwy taniec po lodzie. Całe szczęście, że młode i ładne kobiety zawsze mogą liczyć na męskie współczucie i opiekę w takich sytuacjach. Niemniej, pani Bożenka dotarła do Komendy mocno spóźniona, prawie o wpół do dziewiątej. Pożegnawszy przystojnego blondyna, który z atencją eskortował ją aż do bramki, w drodze na piąte piętro układała w myślach odpowiednio dramatyczną wersję zdarzenia dla potrzeb nadinspektora.
    Od windy, na pół korytarza było słychać, że telefon w sekretariacie dzwoni jak szalony. Zdyszana wpadła do pokoju i poderwała słuchawkę.
    – Co się tam u was dzieje, do cholery! - usłyszała rozgniewany głos komendanta głównego.
    – Trzeci raz dzwonię i nikt nie odbiera! Śpicie, czy co? Gdzie jest nadkomisarz Czaja?!
    – Najmocniej przepraszam panie komendancie, już łączę – natychmiast wcisnęła przycisk aparatu, ale czerwone światełko nie przestawało mrugać.
    – Jeszcze jedną maleńką chwileczkę, proszę zaczekać, dobrze? – powiedziała przesłodzonym głosem by uprzedzić kolejną tyradę.
    Delikatnie zapukała do drzwi gabinetu. Nic. Jeszcze raz, mocniej. Żadnej odpowiedzi. Pchnęła ciężkie skrzydło i oniemiała. Pokój wyglądał jak po przejściu tornado. Wywrócone krzesła, roztrzaskana lampa, mnóstwo papierów i książek rozsianych po całej podłodze. Przez niedomknięte okno wydymał się balon firanki. Nadkomisarz Adam Czaja półleżał na fotelu z głową odchyloną do tyłu jakby drzemał. W jego martwych oczach zastygło przerażenie.
    *
    Niewielka grupka mężczyzn na placyku przed schroniskiem dla bezdomnych, w ponurym milczeniu obserwowała jak sanitariusze pakują do karetki nosze. Lekarka przytrzymywała butlę z kroplówką nad nienaturalnie białą, nieruchomą twarzą Kazika Pajerskiego. Trzasnęły drzwi, koła zabuksowały na śliskim betonie.
    – Pewno nie wyżyje…– zawyrokował Heniek „Magister” i splunął na bok.
    – Był chłop, nie ma chłopa. Ale niezły był z niego kawał skurczybyka – dorzucił po chwili i zawrócił do wejścia. Za nim powlekli się inni.
    Prycza Kazika, jedna z najlepszych na sali, bo ulokowana przy samym kaloryferze, miała już nowego lokatora. Podobnie, poszarpane torby zniknęły z wózka gdy tylko go wyniesiono. Spomiędzy śmierdzących szmat, których nikt już nie chciał, wystawała pojedyncza, złożona na pół kartka papieru. Heniek, idąc do siebie, sięgnął po nią bezmyślnie.
    - A to co?
    Wytrzeszczył przekrwione oczy. Rysunek przedstawiał uzbrojonego po zęby dzikusa, triumfalnie obwieszczającego zwycięstwo. Opancerzona kolcami stopa spoczywała na ciałach trzech zmasakrowanych mężczyzn. Na samej górze, w swojej nieodłącznej, wełnianej czapce leżał Kazik Pajerski.

  7. Temat mi bliski, dobiegam pięćdziesiątki i faktycznie pamiętam taki okres, kiedy wydawało mi się, że teraz to już nic, tylko czekać na wnuki :) Nic bardziej mylnego.
    Podoba mi się watek syndromu współuzależnionych, trochę równoważy feministyczne fanaberie. Żywy, dynamiczny, język, dowcipne komentarze.
    Ale od strony warsztatowej... Oj! Przydałoby się jeszcze trochę popracować :)
    Pozdrawiam serdecznie - Ania

  8. Ideologię wyczerpali już poprzednicy, więc ja skupię się na dostrzeżonych usterkach technicznych:

    "W rzeczy samej przebywałem w tej klatce zbyt długo." - postawiłabym przecinek po "samej"
    "Obserwując odwiedzających te ZOO zauważyłem, że mamy ze sobą wiele wspólnego." - chyba "to" a nie "te"
    "Zawsze z jedną pomarańczą i filuternym uśmiechem na swej kobiecej twarzy." - skreśliłabym "swej kobiecej"
    "Poruszone serce wzbudziło rezonans w mym mózgu." - skreśliłabym "mym"
    "Kawałkiem szkiełka ogoliłem włosy na twarzy, z wielkim bólem i trudem odciąłem ogon." - chyba "na pysku"?
    "Unikałem w ten sposób spotkań." - skreśliłabym "w ten sposób"
    "Ciągle usiłuję udowodnić, że nie jestem małpą." - skoro we wcześniejszym fragmencie, jak rozumiem świadomie i celowo (chyba, że się mylę), użyte są dwa określenia "małpa" (zdanie "Długo byłem małpą") i "MAŁPA" (zdanie: "Mówili o mnie MAŁPA."), to w tym miejscu konsekwentnie należałoby chyba napisać "MAŁPĄ"?
    "Mam alergię na banany a pomarańcze wywołują u mnie mdłości." - postawiłabym przecinek po "banany"
    "W moją stronę poleciała jej ślina." - skreśliłabym "jej"
    "Łatwo udawać będąc małpą." i "Będąc małpą chcę tylko małp." - znowu dylemat : ma być "małpą" czy "MAŁPĄ"?

    Generalnie, lubię krótkie teksty, ale ten jest zbyt krótki. Pozdrawiam - Ania

  9. Witaj, Dominiko, dzięki że chciało Ci się sięgnąć tak daleko wstecz :) To poczucie niedosytu łączy Cię z paroma osobami, które również ten tekst oceniały (na innym forum) i wyraziły bardzo podobną opinię. Dla mnie znaczy to jedno; że macie rację! Zachęcona pozytywnym odbiorem, próbowałam pociągnąć te historyjkę dalej ale niestety nic z tego nie wyszło - słomiany ogień ze mnie i tyle. Pozdrawiam serdecznie - Ania

  10. Cytat
    karaluch na ścianie -
    z gardła siostry
    100 decybeli

    karaluch to prawie jak pluskwa, a podsłuch na ścianie to już całkiem inne znaczenie i inne skojarzenia. W tym kontekście 100 decybeli z gardła siostry daje wiele do myślenia :)
    Pozdrawiam - Ania
  11. Piszę bez głębszego namysłu, zaraz po przeczytaniu i przyznaję, że mam mieszane uczucia. Z jednej strony oczarował mnie "turkusowy Rubikon" i dowcipny zwrot akcji, z drugiej, jest sporo potknięć technicznych (zwłaszcza niepotrzebnych słów-wypełniaczy), które psują dobre wrażenie. Na Twoim miejscu jeszcze bym nad tym tekstem posiedziała, bo warto. Pozdrawiam - Ania

  12. Zalecałabym na początek, dużą dawkę dobrej literatury. Naprawdę dużą. To dobrze, że próbujesz przelewać myśli i uczucia na papier. Kto nie próbuje, ten się nie nauczy, ale uwierz mi, łatwiej się nauczyć na łatwiejszych tematach. Spróbuj poćwiczyć warsztat na prostych, wymyślonych historiach z wyraźną fabułą, najlepiej bazujących na tym, co codziennie dzieje się dookoła Ciebie. Potem koniecznie czytaj głośno, to co napisałaś, wsłuchaj się w rytm, bądź czujna, czy użyte przez Ciebie słowa i zwroty nie brzmią fałszywie i pretensjonalnie. Bądź surowym krytykiem swoich utworów. Dopiero jak zyskasz pewność, że jest OK, pokaż to na forum. Pozdrawiam - Ania

×
×
  • Dodaj nową pozycję...