Blady swit oświetla rozpierzchły
w powietrzu pył, widze jak przez mgłę,
w narkotycznym amoku własnego strachu.
Nie pojmuje do końca zmysłami
tego co dzieje sie wokół mnie,
mój umysł zmaltretowany, zgwałcony,
moją cielesną ułomnością.
Natłokiem mysli wdzierajacych
sie do niego z każdej strony.
Skurcze miotają moim żołądkiem,
co raz mocniej ściskają uciemiężoną duszę
włożoną do klatki irracjonalnych
mysli, przerażających snów.
Gdy w końcu nić trzeźwości
wyprowadziła mnie z ekstazy zmysłów,
promienie słońca ukazały mi prawdziwe pandemonium
które sam stworzyłem.
A oto i ona, przyczyna wszystkiego
leżała spokojnie, z piersią półnagą
na pół nozem rozpłataną, owinięta czerwoną
wstęgą mojej nienawiści...
Na rękach mych krew, na ustach grzech
a ja na kolana padam.