Kraj lat dziecinnych on zawsze zostanie
Święty i czysty jak pierwsze kłamanie.
I
Dziwny to kraj jest a mieszkańcy próżni,
Do ziem szlachetnych stąd jeszcze daleko,
Na krótko tutaj przystają podróżni,
Inaczej tutaj niż za siódmą rzeką,
Niż za lasami siedmioma inaczej.
Zaduch w tej ziemi omdlałej i suchej,
Którą rusałki omijają raczej,
Bo cóż jest warta nimfa w ziemi głuchej.
Trudno tu spotkać choćby pustelnika.
Od wieków nie ma już dzikiej zwierzyny;
Nawet ostani zagajnik zanika,
W którym podstępne się czają gobliny.
Gdy noc zapada straszna jest i cicha,
Nawet puchacze nie puchają nocą
Muzyka muraw jak rosa usycha,
Nie słychać świerszczy, co indziej świergocą.
Tańców i śpiewów nikt już tutaj nie zna,
Wiatr tylko szemrze czasami ballady,
O pięknej niksie lub o księciu z Gniezna,
Których jedynie księżyc słucha blady.
A gdy poranek wstaje, gdy się budzi
Ze snu ten smętny kraj opustoszały,
Trudno napotkać na ulicach ludzi
I lepiej pałać uczuciem do skały
Niż do żywego stworzenia w tej ziemi,
Gdzie nikt już nie wie, co znaczy, że kocha;
Ci którzy mowę znają, są tu niemi
I giną w cieniu pasaży molocha.
Kto tutaj rządzi – nikt naprawdę nie wie,
Albo udaje, że nie wie; jak sądzę,
Wszak tu przy pracy, spoczynku i śpiewie
Władają życiem bezduszne pieniądze.
Nocą o świcie i popołudniami
Wloką się ciężko godziny niemrawe.
Snobi, gogusie – zawsze tacy sami,
Proszą kobiety do kina, na kawę,
Do cyrku ujrzeć tresowane słonie
Groźne pantery i lwice ryczące,
A każda chwila w słów delirium tonie
I rodzi nowych skazańców tysiące.
(Olu i Mirku
Nigdy w większym nie byliście cyrku!)
W parkach nie kwitną już więcej kasztany,
W lasach nie rosną już więcej jagody,
A śpiew słowików dawno zapomniany.
Gdzie się podziały planty i ogrody?
Dawno umarła już radosna sztuka,
Taka co rodzi się w natchnieniu nagle;
Nikt już nie liczy, gdy kukułka kuka,
I wiatr nie dmucha w marzycieli żagle.
Tu wierzą tylko w bunt i ksenofobię,
Jeżeli myślą to tylko o sobie,
Tak bardzo dumni ze świetnej przeszłości,
Której im naród żaden nie zazdrości.
Nad wielkim miastem szary wstaje ranek,
Słońce przebija się przez tuman smogu
Budzi się pijak u drzwi swoich progu,
Budzi się ze snu zdradzony kochanek.
Sprawdza godzinę - wcześnie. Włącza radio:
Gdzieś jakiś zamach, gdzieś biją skinheadzi...
Podnosi głowę i siada, i siedzi;
Zapala fajkę, tęskniąc za arkadią.
A pocierając o cybuch piżamą
Dosięga radia, szuka innej stacji
Nic nie znajduje, zostawia tę samą;
I chyba musi pójść do ubikacji.
Zaczyna padać deszcz z brudnego nieba,
Kapie na chodnik, parapet, o szyby
Takiego deszczu nikomu nie trzeba,
Nie wyrastają po tym deszczu grzyby.
Deszcz coraz większy, coraz mocniej pada,
Stuka o szyby jak dziecko w cymbałki.
Zbiera się burza, pewnie zagrzmi lada
Moment.
Aniołki bawią się w zapałki.
Wiatr się rozhulał i drzewa wierzgają,
Jakby z pijana kochały się Gają;
I już boginię pieściły w ekstazie,
Słodkie szeptając słowa wyraz po wyrazie.
Wreszcie zagrzmiało raz, drugi i trzeci,
Ziemia zadrżała i padać przestało
I dreszcz ostatni był przemknął przez ciało.
Tęcza wyjrzała zza chmury i świeci.
Raz jeszcze patrzy na zegarek - późno.
Odkłada fajkę i myśli co zrobić,
Chciałby się podnieść - nie może się zdobyć.
Myśli po głowie błąkają się luźno.
Oto filozof – ja umywam ręce,
Żadnej w nim bowiem nie znajduję winy,
Krew jego na was i na wasze syny;
Wam go oddaję. Nie powiem nic więcej.