Na krawędzi filiżanki
kawa i sen
walczą o najlepsze miejsce
by wysłuchać kolejnej opowieści
siadam
i między łykami
dzielę się z nimi
historią o nie napisanym wierszu
Gdy ludzie
przeżyli swoją miłość
i wepchnęli ja między pokój
i łazienkę
schowali w garnkach
i milczeniu przy śniadaniu
nie zauważyli
jak dziecko sąsiadów
ukradło kawałek
i bawiło się w dom
siedzimy na progu
ziewającego dnia
niespiesznie zbieramy
po wczorajszej kolacji
okruchy długich rozmów o życiu
na stole porzucony tomik
wierszy zbyt poważnych
śmiejsz się
mówisz: wykipiało mleko...
jabłko z sadu potoczyło się pod nogi
koszyk na chleb
wypełnił się naszą przyjaźnią
Kończę dzień
wyrzeźbiony zmęczeniem.
W kącie wieczoru
leżą porzucone dobre uczynki.
Zgarbiony księżyc
pogania spóźnionych przechodniów
dodając w mroku
niepewności krokom.
Już czas!
Już czas zatrzasnąć drzwi
za wychodzącymi zdarzeniami.
Już czas wtulić się
w spokojnośc twych ramion
i usłyszeć:
- dobrze, że już jesteś!
na pochylonym karku
zaokiennej lipy
przysiadł wiatr
w skradzionej czapce
na bakier z deszczem
gwiżdże
z głupia się uśmiechając
mrugam
szczęśliwszy o kilka słów
rozmowy z Tobą
Dziękuję za wszystkie ciepłe słowa... Chętnie zmieniłbym tytuł ale nie potrafię :) a tak poważnie mówiąc to wszystkie propozycje są interesujące... Myślałem też o "Samotnym śnie parasola" :) Do zobaczenia po weekendzie
Dziekuję bardzo :) Właściwie to najczęściej piszę bez tytułów i z tym miałem problem :) Może ktoś zaproponuje mi tytuł to chętnie zmienię. p.s. A u mnie zima brrrrr
Patrzę przez okno
krople przekrzykując się
spadają przechodniom pod nogi
zimno
nawet parasol zamknął się w sobie
i skrył w kącie
czekam
na ciepły uśmiech
który rozgrzałby mi palce
i namówił do wiersza
Przede poza mną
ptak niedościgły
słońca łan błyszczy promieniście
szum-pędem wiatr-brat
posuwiście
zabiega drogę
plącze nogi
stron cztery
nad głową gwizd radosny
ręce w kieszeniach toną po ramiona
niebo koliście
słońce żółciście
droga łaskocze bose stopy
strach-przestrach
wędrowców druh serdeczny
prostuje jękliwie słomiane plecy
z szalonym śmiechem
stad wróbli pod strzechą
rozgrzaną ziemię pieści
Piwojanym od rana
rozwódczonym od wczoraj
odrzwie knajpy rozpękły na rozszczep
z tłumem
kacem rzuconych
w zapragnieniu
kolana zginam
biję o stołu czoło
piwojarska nirwana
od tygodni trwająca
zaprzechodzi
w delirium wierszące
Hulaj-dula wiatr po polach
duje, szumi
obok w obłok
dłonie tuli
dym kartoflisk
Bruzd zmęczonych przeoranie
wron na przekór wśród grzebanie
gdzieś na łąkach hen widnokrąg
pobok krzaków
pobok drzew
snuje się jesienny zmierzch