Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Maria Rukowicz

Użytkownicy
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Maria Rukowicz

  1. Witam Pana Poetę, dopiero od niedawna mam przyjemność przeglądać wiersze na tym forum i muszę przyznać, że to, co Pan pisze, jest wielce intrygujące. Nie zawsze i nie wszystko rozumiem, niemniej sięgam po kolejny Pański utwór i zawsze jest to niespodzianka. Jedna skromna uwaga - u tak wytrawnego poety rażą błędy ortograficzne, choćby były "tylko" w komentarzach... Pozdrawiam
  2. Drogi Piaście! Czytamy "analfabetyźmie", ale piszemy "analfabetyzmie", podobnie jak patriotyzmie, szowinizmie itp. To tak odnośnie eliminacji błędów... Pozdrawiam
  3. Hmm... Wydaje mi się, że to ja wiem o nim więcej niż on o mnie... Dzięki, że tu zajrzałaś i jeszcze przeczytałaś :) Bardzo mi to pochlebia.
  4. Tylko z tobą było mi tak nagle, tak mocno wśród ludzi Powiedziałeś zostań ze mną oddam ci niebieski pokój nic nie będziesz robiła Zadrwiłam ty nie potrafisz kochać Skarciłam nie dotykaj mnie w ten sposób bo nie lubię Płakałam przestraszyłeś się bliskości Prosiłam tylko nie mów do mnie tak czule tobie nie wolno Oczy koloru słomy w samym środku lata Chciałam ukraść twoje zdjęcie Czy to początek 10.2006
  5. Nie "do nikąd", tylko "donikąd"!
  6. Mikołaj Tniesz ziemię krokami, naznaczasz jak pługiem, Pod drzewa odległe przegoniłeś chmury. Spójrz - jestem pełen siebie samego, wołasz, Niczym promień światła pieścisz deszczu strugę, Pól dojrzałych jasność do swych piersi tulisz - Chodź, częstuj się życiem, póki tylko zdołasz. Mój Boże, tak wiele jest w tobie młodości (Chociaż wcale młodszy ode mnie nie jesteś). To zachłanność życia tak się w tobie mości I trawy zielone, i chóry cerkiewne. Każdy świt samotnie witasz pośród rosy. Poranki, dni blade, miałkość długich nocy W cień zmroków powoli odchodzą spłoszone, Jakby w czasie swym i miejscu zagubione. Wpatruję się w łąkę stygnącą, rozległą, Serce ukojenia dziś zaznać nie może. A jednak, choć szarość już wokół zaległa Zjawiłeś się przecież - jak dobrze, jak dobrze. Czy po spokój wieczny jadę z tobą znowu? Dzień się kończy, bladość zamyka krajobraz, Duszny zapach siana uderza do głowy. Zapaść się aż do dna, przeczekać i zostać. Tu i tam czernieją jesiennie ścierniska, A studzienna woda bose stopy rani. Ach, jakże daleko mi do siebie samej, Do miłości dawnej, teraz dziwnie bliskiej. Mówisz: to, mówisz: tamto i coś tam jeszcze - Tak prosto, zwyczajnie rozmawiamy sobie. Wszakże to nie słowa wypełniamy treścią, Ale sedno sprawy tkwi w samej rozmowie. A wtedy przy piecu, czy już zapomniałeś? Przez łąkę pobiegłeś do domu na chwilę, Nie mogłeś usiedzieć, zrobić coś musiałeś. I mnie nie od pieca gorąco tak było. Czemu powiedziałeś: naucz mnie wszystkiego, Skoro byłeś pewien, że się nie odważysz? Spięty, twardy, zimne oczy bez uśmiechu – W tej jednej sekundzie jak nigdy poważny. Powiew z pól milknących o wieczornej porze, Kosa na ramieniu, krowy na pastwisku I powrót do domu - zwyczajny, jak co dzień, Choć pierwszy raz szliśmy tak razem, tak blisko. A krótka przejażdżka saniami po lodzie? Pewność w twoich oczach i troska w twym głosie I moje olśnienie: chcę tak właśnie, teraz. Albo siadłeś w progu, dzień znowu zamierał, Siano świeżo skoszone wabiło, wołało. Patrzyłeś pod słońce na horyzont biały, Już prawie przygarnąć, przytulić go miałeś. Oprałeś się miękko o moje kolano - Trwaliśmy tak milcząc, jak w pejzaż wrośnięci. Wstałeś i odszedłeś, choć nie tego chciałeś, Udałeś, że nic to, świat się dalej kręci. O czym marzysz, potem jak dziecko spytałeś. Tamten bukiet dawny, zielony, wilgotny (Bo dzień był od kwiatów i snopków duszący) Wciąż na sznurku wisi, zeschnięty, samotny, W kącie tkwi, nie wiedzieć na co czekający. Popatrz, jak ta łąka zdziczała, wyrosła Jak mur między nami, choć przecież ta sama. „Powiedz jej, niech przyjdzie”, powtarzam radośnie, Więc idę jak wtedy, lecz prawie mnie nie ma, Kluczę, gubię się pośród traw za wysokich, Wspomnienia bolesne spychają mnie z drogi. Szukam twego cienia w fioletach drgających, Zmrok jak cisza pełznie, nieśmiało, wolniutko. Wydeptałeś kiedyś ścieżkę na tej łące, Lecz pozarastała udręką i smutkiem. Wyglądasz mnie, czekasz pokornie przed domem, Potem znikasz nagle, to przed siebie patrzysz, Uśmiechasz się słabo i odwracasz głowę. Jesteś samym bólem, śmiercią i rozpaczą. Przyszłam, bo podobno chciałeś mnie zobaczyć. Czy mogę cię dotknąć? Nie bój się, nie boli. Jak chciałbyś czułości uczyć się powoli, Kiedy wciąż się chowasz i uciekasz? Płaczesz...? Och, jeszcze zaorzesz, posiejesz, pożyjesz, Rankiem kiedyś wstaniesz i powiesz: wróciłem. Po polu za tobą będą chodzić wrony, Obłoki jak wilki pognają po niebie, Wyostrzy ci zmysły nagły szron wrześniowy, Na plecach nieśmiało siądzie późna jesień - Wtulisz się w nią ufny jak w pierwsze kochanie. Umęczona ziemia zaśnie do świtania, W mroczną cichość leśną siwy dzień się schowa, Przyjdzie wiatr, rozgoni wszystkie trudne sprawy, Odnajdziesz wśród nocy swoją dawną drogę I znów będziesz, jak tylko ty być potrafisz. Widzisz? To świat nie chce cię puścić od siebie. Kto ma żyć, jeśli właśnie ty żyć byś nie miał? 08.2007
×
×
  • Dodaj nową pozycję...