I 
Miałam trzy dni temu Szekspira swojego życia. 
Obdzierał drzewa ze skóry gwałtownym ruchem długopisu 
zdrapywał z nich kory aż do krwi żywicy 
 wyszarpywał głośne serca z dziupli. 
Pisał na nich wersy ścieżkom, którymi mnie nosił 
i podkładał mech pod blade dłonie, jak pod przeznaczenie.  
Nikt nigdy wcześniej, ani chwilę później 
nie poświęcił na mój świt całego lasu.  
II 
Geniusz moich snów i nędznych paranoi, 
wydzierał chmurom z gardeł ptasie pióra 
i nękał nimi moje podniebienie 
od pierwszej sekundy, oddając mi Boga 
do przedostatniej 
lekkim ruchem dłoni łamiąc mi ramiona. 
Dławiłam się białym puchem, jak ironią zdarzeń.   
III 
Poncjusz Piłat mojego siódmego wcielenia 
otarł mnie o śmierć, jak o framugę drzwi wyjściowych. 
Drzwi były masywne, ciężkie i uparcie w jedną stronę 
zrobił je z tych samych drzew, co wcześniej tamtą korę.  
Nikt nigdy wcześniej, ani chwilę później 
nie poświęcił na mój zmierzch całego lasu.