Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Adam Poprostu

Użytkownicy
  • Postów

    30
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Adam Poprostu

  1. Nikt nie pyta mnie o wstyd Ten wewnętrzny, płaski ból Chcecie wierzyć, że mój krzyk Może rozwiać setkę chmur W ortografii mej osoby Nie ma miejsca już na błędy I choć wieszać chcesz ozdoby To nie działa na popędy Jeśli możesz skłamać w oczy Tępym nożem podciąć krtań Musisz umieć się przełamać I powiedzieć: To ja, wstań… Nikt nie pyta mnie o żal Nikt go nie zna tutaj, precz Noszę w sercu stal – dla dumy Nie spoglądam nigdy wstecz Jem tę rtęć, tak srebrną jak W starych filmach, stary świat Zawsze żyłem sam, na wspak Kwiat paproci to mój brat Na zielonym suknie stołu Biała bila wolno płynie Szuka swojej łuzy dołu Czyli kij jej nie ominie.
  2. Duma jakoś nie pozwala Zasnąć zasłużonym snem, piszę Jak strasznie musi czuć się człowiek Który z góry zna na wszystko odpowiedź Formułuję swoje pytanie i zadaję je Będąc już za progiem Myślami już przy następnym rozdziale Wiem, że jutro będzie dzień W którym nic się nie stanie Bo nic się nie stało W ciszy, pomiędzy wymianami przekrwionych Spojrzeń, można usłyszeć jak Zgrzytają zębami. Myśląc w ten sposób zabijam pragnienie. Wcześniej ono zjadło swój ogon Zwymiotowało trzy litery na dłoń Odbija mi (się) drewnem I lodem prosto z kranu Zero przecinek siedem milimetra Taki ślad zostaje Po Tobie U mnie Dobry rym do skromnie, dumnie lub w trumnie Niepotrzebne podkreślić kredką czarną.
  3. Duma jakoś nie pozwala Zasnąć zasłużonym snem, piszę Jak strasznie musi czuć się człowiek Który z góry zna na wszystko odpowiedź Formułuję swoje pytanie i zadaję je Będąc już za progiem Myślami już przy następnym rozdziale Wiem, że jutro będzie dzień W którym nic się nie stanie Bo nic się nie stało W ciszy, pomiędzy wymianami przekrwionych Spojrzeń, można usłyszeć jak Zgrzytają zębami. Myśląc w ten sposób zabijam pragnienie. Wcześniej ono zjadło swój ogon Zwymiotowało trzy litery na dłoń Odbija mi (się) drewnem I lodem prosto z kranu Zero przecinek siedem milimetra Taki ślad zostaje Po Tobie U mnie Dobry rym do skromnie, dumnie lub w trumnie Niepotrzebne podkreślić kredką czarną.
  4. Dziękuję za komentarze, przyjmuję opinię pana Jerzego, jeśli chodzi o spójność formy - bo treściowo dla mnie ten wiersz jest jak najbardziej spójny! I tego będę się trzymał. A co do życia teraźniejszością i przyszłością - można do tego dorzucić jeszcze życie przeszłością:-) I wcale to nie będzie się kłócić! Cieszę się, że coś jednak do czytelników trafia, to mobilizuje do pracy nad sobą. Serdecznie pozdrawiam!!
  5. Liczę kropki nad i Czytam redakcyjne stopki Uśmiecham się do obcych Potem kupiłem nowe sznurowadła Podkreślam słowo ‘herbata’ w Zbrodni i karze Trzeci serwis informacyjny w ciągu godziny Na przemian ściszam i zgłaśniam radio Kilka zdjęć do pieca Nawet namalowałem obraz Zanim zagotowała się woda Teraz czyszczę stary scyzoryk Afganistan ciągle walczy
  6. Sny, kiedy są złe to się budzisz Możesz w nich kochać lub mordować ludzi Sen Pierwszy Nagie ciała wzdłuż ścian. Wiszą na przywiązanych do nadgarstków jedwabnych szalach. Jakieś znajome te ciała, choć bez twarzy. W tle gra radio Złote Przeboje. Na końcu korytarza bar. Na nim Wściekłe psy. Trzy. Ciało ze ściany mówi do mnie. Zaraz, do mnie? Czy to ja jestem w tym śnie? Nieważne, ma lekki, kojący głos. Ale nie rozumiem, to chyba w suahili. Na lewo pokój. Wchodzę. Palarnia opium. Upalone ciała. Kiedy się zaciągają, krystalizują im się twarze. Na moment. Potem znowu widmowe zmazy. Na podłodze kałuże zeschłej krwi, porozjeżdżane chyba rowerem, bo pozostał ślad, jak od rowerowej opony. Szukam zapałek. W kieszeni mam tylko klucze. Zapalają się światła jak na dyskotece. Ciała zaczynają podrygiwać. Jakoś znajomo podrygują, choć bez twarzy są. Podnoszę wzrok. Opary opium gryzą w oczy. Biorę głęboki wdech i po chwili idę po suficie. Ciała wyciągają ręce. Klaszczą rytmicznie w takt moich nieśpiesznych kroków. Schodzę po ścianie. Widzę wyjście. Prowadzi na plażę. Plaża z potłuczonego szkła, woda śmierdzi ciepłym piwem. Burzy się na żółto. Słońce dymi i kopci. Zaczyna padać. Obraz się zamazuje. Stoję na moście. Nie widać początku ani końca. Most jest zwodzony. Ktoś robi zdjęcia. Jakaś parka siedzi przytulona na balustradzie. Nie, to nie balustrada, most zamienił się w betonowe molo. Tęcza tworzy się w kropelkach wody roztrzaskanych o falochron. Nadal błyska flesz. Mrużę oczy. Po molo chodzą modelki. Co dziwne do podkładu z muzyki klasycznej. Nie rozpoznaję utworu, ale to pewnie jakiś Chopin. Kolekcja jesienna, sądząc po strojach, więc pasowałby. Modelki wchodzą w lustro i nikną mi z oczu. Podchodzę do lustra. Nie ma żadnego odbicia. Dotykam go ręką. Nic. Zimna tafla szkła. Obchodzę je naokoło. Garderoba! Przebierają się. Nie krępuje ich moja obecność. Uśmiechają się przyjaźnie. Wracam na drugą stronę. Wybieg zamienił się w teatralną scenę. Stoję za kulisami. Nigdy nie byłem tak blisko. Publiczność siedzi w absolutnej ciszy i skupieniu.. Trzeszczenie desek, z których zbudowana jest scena wprawia mnie w otępienie. Po scenie wolnym krokiem przechadza się para. Ona piękna. On nie bardzo. Trącając mnie łokciem na scenę wbiega czarny charakter. To znaczy ubrany jest na czarno. Błyska ostrze noża. Taka tania sprężynówka z bazaru. Czarny charakter wbija sobie nóż w serce. Ironiczne uśmiechy wśród publiczności. Oklepane. Stare. Klasyczne. Dziadowskie? Mickiewicz? Czarny charakter kręci nożem według kierunku wskazówek zegara. Orkiestra gra marsz weselny. Ona patrzy z zainteresowaniem, on z przerażeniem. W końcu wyrywa sobie to serce i pakuje mu do gardła. Ubija rękojeścią noża. Podkłada mu nogę. Orkiestra zamilkła. Tylko harfista z furia targa jedną strunę. Rzut oka na publikę, pełna konsternacja na twarzach, ale nie dostrzegłem zniesmaczenia. Tym bardziej strachu. On leży i wstrząsają nim konwulsje. Ona czyści płaszcz z kropelek krwi. Czarny charakter ogląda dziurę w swojej klatce piersiowej. Obcina nożem zwisające żyły, wiąże je w kokardkę i rzuca na znieruchomiałe ciało na podłodze. Ściąga z niej płaszcz, przykrywa nim zwłoki. Ściąga z niej bluzkę i spódnicę, zapycha dziurę w swojej piersi. Ona stoi bez ruchu, mruga tylko oczami. Jest w białej bieliźnie, czarny charakter dotyka palcem jej brzucha i bielizna zmienia kolor na czerwony. Z niezadowoleniem kręci głową. Jeszcze raz. Tym razem różowa. Z furią zrywa z niej wszystko, ona chce się przytulić, ale ją odpycha. Niemy krzyk między nimi. On wyciąga z kieszeni śnieżnobiały materiał i owija ją nim. Od stóp do głów. Ciasno i dokładnie. Wygląda jak marmurowa rzeźba. Jakimś cudem uwalnia ręce. Chce go złapać za dłoń, pogłaskać po twarzy, ale on stoi już na krawędzi sceny. Ona skrępowana nie może zrobić kroku. Szepcze jakieś zaklęcia. Flesze. On rzuca się tyłem ze sceny. Ona pada na kolana. W tle włącza się automatyczna sekretarka. Ona rozplątuje się z materiału. Na rzucony w kąt zwój rzuca się projektant od modelek. Zaraz, zaraz, skąd on się tutaj wziął. Przecież bilety na premierę dawno wysprzedane. Ona naga czołga się po scenie. Nie wytrzymuje jej cierpienia, wchodzę na scenę. Okrywam kurtką i ściągam za kulisy. Ona przystaje i pyta mnie o imię. Odpowiadam. Dziewczyna szuka swojej torebki, otwiera ją wyjmuje jakiś notesik i zapisuje. Uśmiecha się radośnie. W powietrzu unosi się zapach siarki. W pierwszym rzędzie mdleje jakaś kobieta. Na scenę wracają czarny charakter z workiem na zwłoki w ręce i jej były, z resztkami serca na zębach. Chyba popsułem im przedstawienie. Ale on tylko obrzuca mnie pustym spojrzeniem i kieruje się w stronę omdlałej z rzędu przy scenie. Ona ciągnie mnie za rękę. Uciekamy. Za kulisami reżyser ćmi fajkę, wygląda na zadowolonego, kiwa z aprobatą głową. Biegniemy coraz szybciej, ona szepta mi na ucho, co będziemy robić. W oczach ma piekielne ognie. Już wiem, że porwałem diabła. No to do kotła. Polska mitologia, polskie baśnie. Siedzimy w kotle, pijemy drinki. Wykończeni. Ona mówi, że musi już iść. No to cześć. Kurtyna. Sen Drugi Sen drugi był pozornie banalny. W głównej roli, moja jedyna prawdziwa i największa słabość. Właściwie to moje przekleństwo, bo wszystkie inne pojawiają się i znikają, są ulotne, a tej wybaczam wszystko i wszystko oddałbym, żeby poznać Jej myśli. Mimo, że w śnie było pięknie, to nierealność sytuacji sprawia, ze stał się koszmarem. Słodycz jej ust o mało nie wpędziła mnie w cukrzycę. Jej niewinność i spięcie sprawiało, że powietrze falowało jak podczas czterdziestostopniowych upałów. Po chwili nie przeszkadzało nam już nic. Pojawiali się koło nas ludzie, ale byliśmy już dwoma astralnymi ciałami, a jedno właśnie uczyło się przyjemności. Jej włosy muskają moje oczy. Patrzę na Jej opalone ciało i czuję w nozdrzach jego zapach. Kręci mi się w głowie. W kieliszkach absynt. Jest nienasycona. Zasycha nam w gardłach. Delikatnie przygryzam jej kark. Drży. Zapomniałem już jak mogą smakować takie szaleńcze pocałunki. Nagle wtula się i płacze. Wkładam dłonie w Jej włosy i przyciągam głowę do siebie. Całuję w oczy. Potem robimy sobie zdjęcia. Siedzimy na łóżku oparci plecami, zapatrzeni w próżnię wokół nas. Następne, stykając się nosami i patrząc się w próżnię w naszych oczach. Całuję Ją w policzek. Całuje mnie w usta. Całuję Jej włosy. Kręci mi się w głowie. Może od absyntu, ale raczej od tych pocałunków. Jej usta nabierają takich kolorów, że zapominam o zawrotach. Nic nie mówimy, bo nie potrzeba. Po co zepsuć taką chwilę, przecież tyle na nią czekałem. Nagle gdzieś tam głęboko uświadamiam sobie, że to tylko sen. Zrywam się nagle i... Budzę się wściekły. Nerwowo szukam telefonu. Nieodebrane połączenie. Od Niej. Sen Trzeci Poranne gazety krzyczą. Nie, nie o skandalicznym przedstawieniu. Afera w rządzie. Ktoś wykorzystał kogoś protekcję, aby ktoś przyjmując łapówkę pomógł komuś. To tak w skrócie. Zastanawiam się, czy wczorajszy wieczór, a przede wszystkim noc to prawda, czy tylko schizofreniczna iluzja. Wrócić do tamtego świata? Dobrze. Pstryk... Chyba jakieś święto dzisiaj przypada. Kościelne dzwony biją jak oszalałe w całym mieście. Błąd. To tylko samo południe. Zastanawiam się przez chwilę, ile jeszcze takich wycieczek może znieść mój organizm. Nie pamiętam, żeby w moich alternatywnych urojeniach był kiedyś czas na obiad. Na szklankę wody nawet. Na drinki, owszem. Wszystko jest błyskawiczne. Pełen ekshibicjonizm emocji. Bez gry wstępnej. Bez gry słów. Bez zbędnego czarowania. Chyba musze zatrudnić tłumacza tej zwariowanej symboliki. Myślę sobie, że ta wizyta będzie chyba jednak nieudana. Siedzę na jakiejś cholernej, zielonej ławce i prostuję moje zwoje mózgowe. Szkoda czasu, no to w drogę. Pustawe to miasto, wymarłe, okna pootwierane, ale nigdzie żywej duszy. Przepraszam, jakaś staruszka wyprowadza swego kundelka na kawiarniany ogródek. Skręcam w znajomą uliczkę, kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się budynek teatru. Wchodzę. Ciągle brzmiące echo oklasków zatrzymuje mnie w progu. Porozbijane gabloty, porozkradane afisze. Mój szatan siedzi w loży. - To ja będę Twoim tłumaczem. Nie dostrzegam żadnych oznak wczorajszej piekielności. Zmęczone oczy. Zabawnie nimi przewraca widząc moje zaskoczenie i niezdecydowanie. Uciec? Nie. - Czyń swą powinność kacie. Diablica klaszcze w dłonie. I jesteśmy wśród ciał porozwieszanych na ścianach. Ona pokazuje mi coś palcem, ale ja wolę patrzeć na nią. Wręcz nie mogę oderwać od niej wzroku. Znowu. Marszczy czoło z irytacją. Macha od niechcenia ręką. Jesteśmy w Śnie Drugim. Dziwnie się ogląda siebie samego. - Tu wybrałeś. Więc lepiej się skup. Chce po raz kolejny klasnąć w dłonie, ale ja z głośnym śmiechem wychodzę oknem. Zdenerwowana wybiega za mną. Drzwiami. Chwytam ją mocno za szczupłe ramię. - Sam mogę Ci to wszystko wytłumaczyć. Obędzie się bez twoich szatańskich interpretacji. Nadinterpretacji pisanych grubą kreską. - Ale... - Żadnego ale. Pójdziemy od końca, będzie śmieszniej. Ona klaskała. To ja pstrykam palcami. Jesteśmy w mojej sypialni. - Kiedyś potrafiłem się powstrzymać. Ale wczoraj twoje kuszenie było silniejsze. I nie żałuję. Uśmiecha się, chyba do jakichś wspomnień. - Patrz ten reżyser za kulisami to realizacja moich własnych wizji. Trochę przekaz ucierpiał względem efektów specjalnych, ale dwa pierwsze akty były zupełnie niezłe. - no to kim była ta kobieta, która z wrażenia zemdlała w pierwszym rzędzie, Mądralo? – pyta z satysfakcją malującą się w ściągniętych brwiach. - To moja polonistka z liceum, pewnie mnie poznała. Chyba nie muszę dodawać, że Czarnym charakterem byłem ja sam. - Wiem. To twoje mściwe alter ego. - A twojego byłego zamordowałem, bo go nienawidzę. Jeszcze nie wiem za co, ale nienawidzę. Rozumiesz!! – cofa się kilka kroków w reakcji na mój wybuch. No to w końcu zagrałem z nią w otwarte karty. - Nienawidzisz? Pierwsze słyszę. Za co? Za to, że był pierwszy? Czy za to, że ty byłeś ostatni? Za co? - Nienawidzę go z urzędu. Ruchem ręki puszczam stop klatkę. Kątem oka widzę jak drży. - Ten materiał to symbol mojego uwielbienia dla Ciebie. Byłaś dla mnie takim posągiem, rzeźbą z Luwru, na który mogę patrzeć, nawet mogę dotknąć, ale zaraz będą wyć alarmy. Ona klaszcze gwałtownie w dłonie. Raz, drugi, trzeci. Ale jej czar dzisiaj nie działa. Dzisiaj ja jestem mistrzem ceremonii. Podnosi głowę z dumą. Cedzi słowa wolno i prawie szeptem, jakby bała się, co może usłyszeć w zamian. - No to okazałeś się tchórzem. Udaję, że nie słyszałem. Ona powtarza. Mów do mnie jeszcze. - A ta automatyczna sekretarka w tle? Mój tajemniczy notesik?? - Teatr absurdu – odpowiadam, wiedząc, że zadała to pytanie chcąc sprawdzić moją pamięć. - Dobrze, zróbmy małą przerwę. Czuję się zmęczona. W nocy byłeś dla mnie milszy – rzuca mi w twarz, okręca się materiałem kurtyny i znika. Nie widzę sensu odbywać tej wycieczki w samotności. Wolę sprawdzić, co za niespodziankę szykuje dla mnie Diablica po „małej przerwie”. Pewnie będzie tu, kiedy wrócę. Pstryk... Teraz i ja czuję zmęczenie. I wielki głód. Restauracja. Po drugim kieliszku wina zlewają mi się literki w menu. Wreszcie zamawiam prostego kurczaka w sosie słodko-kwaśnym. Szczyt wyrafinowania po prostu. Jest jakiś taki mdły. Nie ma ani piekielnego chilli, ani anielskiej słodyczy. Ale jem, obficie podlewając go argentyńskim winem. Obiecuję sobie, że wygospodaruję czas na dłuższą wizytę w świecie rzeczywistym. Już wkrótce. Może za kilka dni. Na razie iluzja wciągnęła mnie w swoje szpony, trzyma mocno i od czasu do czasu potrząsa. Tylko czym? Kim? Mną? Raczej nie. Do domu. Do łóżka? To zwiastuje nowy sen. O Boże! Sen Czwarty To wszystko takie krótkie migawki. Jak teledysk. Zawrotne tempo. Co łączy te historie? Hawana. Dokładnie Stara hawana. Locos na krawężnikach. Wszyscy w podkoszulkach. Tanie, śmierdzące cygara. Stare, pogruchotane amerykańskie krążowniki. Kurz. Kastety. Bandany. Kolumbia. Medelin. Różaniec na szyi. Pistolet za paskiem. Chustka na twarzy. Kokaina. Krew w rynsztoku. Podarte dżinsy. Turcja. Stambuł. Bazar. Dywany, kobierce. Złoto. Przyprawy. Herbata. Jestem ubrany w jakąś pstrokatą, jedwabna koszulę. Przecinam kindżałem wiązkę kabli. Fala podmuchu ciska mną o stragan. Warszawa. Praga Północ. Parking. Osiedle z wielkiej płyty. Środek nocy. Śrubokrętem zrywam korek wlewu paliwa. Wpuszczam lont do środka. Odchodzę na kilka kroków. Krótki błysk płomienia zapalniczki. Dobrej Nocy. A potem Mołdawia. Kiszyniów. Tu popełniam błąd. Wybudzenie trwa wieki. Klatka piersiowa boli, jakby te kule przeszywały mnie naprawdę. Włączam głośno muzykę. Sąsiadka wali miotłą w sufit. No to pokrętło bardziej w prawo, żeby nie słyszeć miotły. Spalą mnie na stosie. Za zakłócanie spokoju. Albo za kontakty z diabłem. Kanapki, kawa. Pstryk… Sen piąty Ona już czeka. Biała letnia sukienka jakoś przyjemnie pasuje do jej charakteru. Na przywitanie rzuca we mnie talia kart. Ciekawe. Czeka na pytanie, ale się nie doczeka. Wyraźnie zepsułem humor na przywitanie. No to jeszcze całus w policzek. Obejmuje mnie ramionami. - No to na czym skończyliśmy, panie reżyserze? - Na bieliźnie? Po prostu lubię Cię w czarnym. - Mówiłeś, że najbardziej lubisz mnie bez niczego. To wszystko robi się, niestety, banalne. - Spodziewałaś się więcej? To prowadź Ty tę chora narrację. Zapala cienkiego papierosa. Siada na krawężniku. Spuszcza głowę, chowając się prze mym pytającym spojrzeniem. - Zabierz mnie na kawę. Ale nie tu. Jak to? Jednym ruchem spalić ten most? Wysadzić w powietrze, przeciąć kable, zabić za działkę koki, pobić za zaczepne spojrzenie. Zginąć w zamachu. Przeszłość. Przyszłość. Teraźniejszość. Wszystko mi się zlewa. Przed oczami mam moje kochane, czarne plamy. Dobrze. Chwytam ją za rękę i wychodzimy. Na kawę. Pierwsza czarna i mocna. Później mrożona, z lodami i bitą śmietaną. Siedzimy roześmiani jak dzieci. W sumie, to chciałem zadać jeszcze parę pytań, ale to już nieważne. Ja nie widzę w Niej już diabła. Ona nie widzi we mnie zagrożenia. Na dowidzenia przytula się i szepce mi coś do ucha. Wyłączam się kompletnie, bo nie mam ochoty tego słyszeć. Rozstajemy się w przyjaźni. Potem siedzę jeszcze około godziny, uważnie lustrując wzrokiem przechodniów. Kupuję gazetę w kiosku naprzeciwko i uzupełniam braki. Przez moment zastanawiam się, czy na tamtym świecie są gazety. Postanawiam sprawdzić przy najbliższej okazji. Jeszcze szklanka wody i zabieram się do domu. Muszę zdecydować jak spędzę jutrzejszy dzień. Może właśnie tutaj? Miasto tętni życiem. Głęboko oddycham jego rytmem i staram się nie myśleć o zbliżającej się nocy i łóżku, czekającym na mnie w domu. Już nigdy nie zapadłem w ten sen.
  7. Poczułem się, jakbym oglądał sfilmowany reportaż... bardzo dobry!! Pozdrawiam!
  8. To pierwsze dni wiosny I spadł brudny śnieg Wszystko się strawiło Nie miał po co, a biegł Po tęczy swych myśli Do snu, gdzie siwy koń W galopie wyprzedza Śmierć Potem pada wśród płatków wiśni Żeby nie powiedzieć, że zdechł Z zemsty wyprzedzili czas Aby poczuć się jak bóg W siedem dni zadeptać świat Tylko on tak marzyć mógł W wyobraźni raju został Nadal gryząc w zębach skały Jako drugi z martwych powstał A dla dwóch jest raj za mały Potem chciał napisać mity Wydanie drugie, poprawione Ozyrys miał być królem, jednak Re rozłożył się na tronie We wszystko wmieszał się Anubis I rebelia, Egipt płonie Autor skrywa uśmiech szczery Pieszczą go Izydy ręce Jednak to był dotyk śmierci Suka mu zmiażdżyła skronie
  9. Za dużo słów?? :-) również pozdrawiam!
  10. To ja jestem czas W moich oczach kalendarze Ja wyschnięta rzeka godzin Moja doba trwa do przedwczoraj Mam dziesięć wskazówek Pięć prawych i w sumie dwadzieścia Cztery, siedem I sześćdziesiąt Ja jestem nowy i stary Styczeń i przełom listopada i grudnia Termin pierwszego gwizdka I ostatniego dzwonka Mechanizm toczący pianę szaleńcom Kojący balsam dla żałobników Sam dla siebie jestem adrenaliną Kokaina kokietka Do śmierci omerta Modra jest zieleń nadziei Sprawdziłem w fiolce Upuszczając nisko krew.
  11. Sny, kiedy są złe to się budzisz Możesz w nich kochać lub mordować ludzi Sen Pierwszy Nagie ciała wzdłuż ścian. Jakieś znajome te ciała, choć bez twarzy. W tle gra radio Złote Przeboje. Na końcu korytarza bar. Na nim Wściekłe psy. Trzy. Ciało ze ściany mówi do mnie. Zaraz, do mnie? Czy to ja jestem w tym śnie. Na lewo pokój. Wchodzę. Palarnia opium. Upalone ciała. Kiedy się zaciągają, krystalizują im się twarze. Na moment. Potem znowu widmowe zmazy. Na podłodze kałuże zeschłej krwi, porozjeżdżane chyba rowerem, bo pozostał ślad jak od rowerowej opony. Szukam zapałek. W kieszeni mam tylko klucze. Zapalają się światła jak na dyskotece. Ciała zaczynają podrygiwać. Jakoś znajomo podrygują choć bez twarzy są. Podnoszę wzrok. Opary opium gryzą w oczy. Idę po suficie. Ciała wyciągają ręce. Schodzę po ścianie. Widzę wyjście. Prowadzi na plażę. Plaża z potłuczonego szkła, woda śmierdzi ciepłym piwem. Burzy się na żółto. Słońce dymi i kopci. Zaczyna padać. Obraz się zamazuje. Stoję na moście. Nie widać początku ani końca. Most jest zwodzony. Ktoś robi zdjęcia. Jakaś parka siedzi przytulona na balustradzie. Nie, to nie balustrada, most zamienił się w betonowe molo. Tęcza tworzy się w kropelkach wody roztrzaskanych o falochron. Nadal błyska flesz. Mrużę oczy. Po molo chodzą modelki. Co dziwne do podkładu z muzyki klasycznej. Nie rozpoznaję utworu, ale to pewnie jakiś Chopin. Kolekcja jesienna, sądząc po strojach, więc pasowałby. Modelki wchodzą w lustro i nikną mi z oczu. Podchodzę do lustra. Nie ma żadnego odbicia. Dotykam go ręką. Nic. Zimna tafla szkła. Obchodzę je naokoło. Garderoba! Przebierają się. Nie krępuje ich moja obecność. Uśmiechają się przyjaźnie. Wracam na drugą stronę. Wybieg zamienił się w teatralną scenę. Stoję za kulisami. Nigdy nie byłem tak blisko. Publiczność siedzi w absolutnej ciszy i skupieniu.. Trzeszczenie desek, z których zbudowana jest scena wprawia mnie w otępienie. Po scenie wolnym krokiem przechadza się para. Ona piękna. On nie bardzo. Trącając mnie łokciem na scenę wbiega czarny charakter. To znaczy ubrany jest na czarno. Błyska ostrze noża. Czarny charakter wbija sobie nóż w serce. Ironiczne uśmiechy wśród publiczności. Oklepane. Stare. Klasyczne. Czarny charakter kręci nożem według kierunku wskazówek zegara. Orkiestra gra marsz weselny. Ona patrzy z zainteresowaniem, on z przerażeniem. W końcu wyrywa sobie to serce i pakuje mu do gardła. Ubija rękojeścią noża. Podkłada mu nogę. Orkiestra zamilkła. Tylko harfista z furia targa jedną strunę. On leży i wstrząsają nimi konwulsje. Ona czyści płaszcz z kropelek krwi. Czarny charakter ogląda dziurę w swojej klatce piersiowej. Obcina nożem zwisające żyły, wiąże je w kokardkę i rzuca na znieruchomiałe ciało na podłodze. Ściąga z niej płaszcz, przykrywa nim zwłoki. Ściąga z niej bluzkę i spódnicę, zapycha dziurę w swojej piersi. Ona stoi bez ruchu, mruga tylko oczami. Jest w białej bieliźnie, czarny charakter dotyka palcem jej brzucha i bielizna zmienia kolor na czerwony. Z niezadowoleniem kręci głową. Jeszcze raz. Tym razem różowa. Z furią zrywa z niej wszystko, ona chce się przytulić, ale ją odpycha. Niemy krzyk między nimi. On wyciąga z kieszeni śnieżnobiały materiał i owija ją nim. Od stóp do głów. Ciasno i dokładnie. Wygląda jak marmurowa rzeźba. Jakimś cudem uwalnia ręce. Chce go złapać za dłoń, pogłaskać po twarzy, ale on stoi już na krawędzi sceny. Ona skrępowana nie może zrobić kroku. Szepcze jakieś zaklęcia. Flesze. On rzuca się tyłem ze sceny. Ona pada na kolana. W tle włącza się automatyczna sekretarka. Ona rozplątuje się z materiału. Naga czołga się po scenie. Nie wytrzymuje jej cierpienia, wchodzę na scenę. Okrywam kurtką i ściągam za kulisy. Ona przystaje i pyta mnie o imię. Odpowiadam. Ona szuka swojej torebki, otwiera ją wyjmuje jakiś notesik i zapisuje. Uśmiecha się radośnie. W powietrzu unosi się zapach siarki. W pierwszym rzędzie mdleje jakaś kobieta. Na scenę wracają czarny charakter z workiem na zwłoki w ręce i jej były z resztkami serca na zębach. Chyba popsułem im przedstawienie. Ona ciągnie mnie za rękę. Uciekamy. Za kulisami reżyser ćmi fajkę, wygląda na zadowolonego, kiwa z aprobata głową. Biegniemy coraz szybciej, ona szepta mi na ucho co będziemy robić. W oczach ma piekielne ognie. Już wiem, że porwałem diabła. No to do kotła. Polska mitologia, polskie baśnie. Siedzimy w kotle, pijemy drinki. Wykończeni. Ona mówi, że musi już iść. No to cześć. Kurtyna. Cdn.
  12. Dorzuci Ktoś jeszcze swoje zdanie? :-)
  13. Była gładka i lśniąca. Cieszyła wzrok i napawała zmysły harmonią swych kształtów. Chłodna w dotyku, ale z wyczuwalnym wewnętrznym ciepłem. Idealnie wyprofilowana do kształtu dłoni, która wydawała się po niej ślizgać z gracją mistrzyni świata w łyżwiarstwie figurowym. Ze starannie przemyślaną wysokością i nachyleniem poręczy. Spod półprzymkniętych powiek jej prostota wydawała się mienić rokokowym przepychem. Wdzięczna przyjaciółka, przy okazji powrotów ze spotkań Dyskusyjnego Klubu Miłośników Deklamacji Treści Butelkowych Etykiet zawsze służyła bezinteresowną pomocą. W przeciwieństwie do kolejnych stopni schodów nigdy nie zadawała głupich pytań. Skromna z natury i wychowana w zaciszu przydomowej stolarni pana Janka w żadnym momencie swej egzystencji nie myślała, że mogłaby zostać wykorzystana do innych celów. Zawsze lepiej być balustradą niż na przykład zapałką czy wykałaczką – mawiała nieraz do trzeciego stopnia schodów na półpiętrze, z którym miała niegdyś przelotny romans. Aż nagle tego ranka przeraźliwie natarczywy dzwonek jak terrorysta wstrząsnął całym domem. Odgłos bosych stóp w sypialni na piętrze zabrzmiał jak werbel na wojskowym apelu. Stefan w świeżej koszuli i wczorajszych dżinsach ale już z przyszłotygodniowym błyskiem w oku stanął na krawędzi schodów. Każdy kto znał go chociaż w minimalnym stopniu, na załączonym obrazku dostrzegał resztki marzeń sennych. Wcale nie trzeba było nazywać się Zygmunt Freud aby zgadnąć czego, a właściwie kogo dotyczyły. Nie wspominając, że na twarzy wspomnianego osobnika rysowało się przekonanie, że to marzenie stoi tam za drzwiami i raz za razem wciska przycisk dzwonka. Wzrok Stefana przeniósł się od szczytu schodów do drzwi tonących gdzieś tam w półmroku, a mózg próbował poddać analizie wszystkie czynniki, współrzędne, zmienne oraz prędkość wiatru i zamienić je na suche dane dotyczące czasu, potrzebnego na przebycie tej ogromnej przestrzeni. Niestety wydruk ciągle nie pojawiał się w ręce naszego delikwenta, który nagle, olśniony mocą drzemiącą w sile swojej wyobraźni zamienił balustradę w rwący górski potok. Rzucił się w ten spieniony żywioł nie zwracając uwagi na starannie dobrane przed momentem ubranie, kompletnie nie przejmując się butami, ponieważ już wczoraj zniknęły gdzieś w chaosie wielkiej globalnej wioski jaką był dom przy Siedemnastej ulicy. Zapinając pasy wydmuchnął przez nozdrza resztki swego snu, który z obłoczka unoszącego się nad głową przeniósł się teraz prosto na jego wycieraczkę. Ale właśnie ta bezmyślnie wydmuchnięta resztka nocy zakończyła działanie zaklęcia. Cała magia, w postaci srebrzysto – różowego pyłu opadła z szelestem na dywan w przedpokoju. Lądowanie było twarde. To jednak nie było w stanie popsuć takiego momentu. Zamaszystym ruchem otwarł drzwi, zamknął oczy i czekał, aż słodki głos przeszyje mu serce. - Dzieńdobrybardzo, w naszej dzisiejszej ofercie możemy zaoferować szanownemu panu ten oto doskonały odkurzacz w niesamowitej cenie – jedyne... Jęk drzwi – które zamknęły się jeszcze bardziej zamaszyście niż otwarły – przerwał panu akwizytorowi w najciekawszym momencie. Zamiast ceny tego jakże przydatnego urządzenia usłyszeliśmy związek wyrazowy, z którym Stefan zapoznał się zapewne w czasach gdy jego ulubionym reżyserem był Pasikowski. W dobrym teatrze po takich skokach akcji, aby dać widzowi odpocząć opuszczono by kurtynę i zarządzono przerwę. Pozbawieni takiej możliwości ograniczymy się tylko do linijki przerwy, aby za chwilę z wyrównanym poziomem adrenaliny wrócić do Stefana szukającego ukrytego znaczenia lub zupełnie oczywistej symboliki w zaistniałej przed momentem sytuacji. Drzazgi w dłoniach pachniały lasem. To sosna – stwierdził zbliżając zadrapane ręce do nosa – Las w północno-wschodniej Polsce, liczba słoi około 34. – Prowadząc dalsze rozważania na temat jakości gleby, na której owo drzewo rosło udał się do kuchni aby ten cudownie rozpoczęty dzień uczcić filiżanką kawy. Aromat sączący się z kubka działał jak podpórka na ciężkie jeszcze powieki i jak wbijane igły na procesy myślenia znajdujące się ciągle w stanie głębokiej zapaści. Kiedy przetransportował się do salonu, na kanapie ujrzał porzucone w czasach permanentnego – trudne słowo – braku zajęcia książki, których tematyka wzdłuż i w poprzek opiewała zagadnienia estetyki. Umiejętność logicznego myślenia, którą nasz bohater niewątpliwie posiadał, nasunęła Stefanowi na myśl błyskotliwe skojarzenie, dotyczące prawdopodobieństwa, jakie określało jego obecne życiowe zajęcie. - Jestem studentem? – oto werbalne przetworzenie skomplikowanych procesów analitycznych rozegranych w mózgu człowieka, który śmiał się teraz głośno stojąc przed lustrem i podziwiając to swój niewątpliwie narcystyczny wizerunek, to podrapane dłonie, uświadamiał sobie bezmiar własnej głupoty. Po chwili głębszej refleksji, uznał, że dzień i tak jest stracony, a ból głowy uniemożliwia podjęcie kroków mających na celu realizację jakichkolwiek celów. Szerokim łukiem ominął balustradę i schody, rzucił się na kanapę, spędzając resztę czasu, którą normalni ludzie nazywają całym dniem, pogrążony w półśnie, prowadząc rozważania dotyczące spraw mających absolutnie najwyższą wagę dla dalszego istnienia świata. Po tak upalnym dniu, nawet w cieniu zmierzchu buty lepiły się do asfaltu. Godzinę temu Stefan zakończył poszukiwanie teorii mających zamienić jego życie w pasmo nieustających sukcesów, wziął szybki prysznic i gnany życiowym mottem „pijesz, więc żyjesz” wyruszył na poszukiwanie oazy, czyli inaczej przystanku dla utrudzonego pielgrzyma życia. Denucjacja (kolejne trudne słowo) potrzeb żywieniowych sprowadziła dwa tosty do roli obiadu. Zresztą ten obiad równie dobrze mógłby nosić miano śniadania lub kolacji, kto zaprzątałby sobie przecież głowę takimi błahostkami. Największym zmartwieniem naszego reprezentanta młodzieży myślącej było zlokalizowanie zaprzyjaźnionych przedstawicieli bohemy artystycznej tego miasta. Członkowie wspomnianego nieformalnego stowarzyszenia, zafascynowani życiem i twórczością dawnej cyganerii byli dumni z takiego właśnie ich określania. Przyglądając się bliżej tej barwnej zbieraninie odnajdziemy i niezrównoważonych poetów i statecznych prozaików, wirtuozów strun głosowych oraz psychodelicznych muzyków, malarzy obdarzonych fotograficzną pamięcią i fotografów z iście malarską wizją zatrzymywanego w kadrze świata. Nieliczne jednostki, nazywające się same nie wiadomo czemu aktorami parały się trudną sztuką wydeptywania desek w miejscowym domu kultury. Bliższy rys charakterologiczno-psychologiczny wspomnianych postaci grozi utratą wiary w przyszłość narodu, a co najmniej jego i tak podupadłej kultury wysokiej. Podarujmy więc sobie stany zniesmaczenia i wróćmy do Stefana. Ten natomiast, z nieodpalonym papierosem w ustach przemierzał miejskie arterie chodników układając w głowie wersy poematu dotyczącego swego marzenia. Nie dane mu było jednak zacząć trzeciej strofy bowiem wstrząsnęły nim szaleńcze wibracje telefonu komórkowego, w przypływie przezorności umieszczonego przed opuszczeniem domu w lewej kieszeni. Treść krótkiej wiadomości tekstowej ze względów cenzury niech zostanie owiana tajemnicą, wystarczy napomnieć, że dzięki jej niezakamuflowanemu przekazowi Stefan w końcu dowiedział gdzie skierować swe kroki aby zaspokoić metafizyczny głód inteligentnych dyskusji i zupełnie fizyczne pragnienie wlania w siebie cieczy o bliżej nieokreślonym smaku, zapachu i kolorze. Na szczęście dla zmęczonego artyzmem swego życia Stefana, następny poranek nie zaczął się od gwałtownej pobudki. Spokojnie dospał do południa, co oznaczało pełne podziwiania marzenia, które pod koniec snu cudownie się rozdwoiło, nie mógł jednak rozdwoić się Stefan, który otwarł oczy z wyraźnym grymasem niezadowolenia na twarzy. Jak zwykle zbuntowany przeciw ogólnie przyjętym normom, wstał, opuszczając na dywan najpierw lewą nogę. Podśpiewując pod prysznicem uznał, że dzisiejszy dzień trzeba poświęcić na porządkowanie domu i ogólne rozplanowanie działania na najbliższy okres, co oznaczało wybiegnięcie w odległa przyszłość, czyli do dnia następnego. Posprzątał w salonie, przekładając książki z kanapy na półkę. Ta zmiana wystroju wnętrza podziałała addatywnie (znów trudne słowo) na jego nastrój i wniosła powiew świeżości do tego oryginalnie urządzonego wnętrza. Zawiesił na chwilę wzrok na reprodukcjach Picassa, które nijak miały się do sąsiadujących z nimi kolaży. Te arcydzieła możliwości komputera, które wyszły spod ręki Stefana w przypływie wizji metaforycznego odbierania bodźców sensorycznych zdecydowanie przyćmiewały śmiałe formy wielkiego mistrza abstrakcji. cdn.
  14. Fantastyczny...z lekką nutką dekadencji:) pzdr
  15. Życie poety powinno zaczynać się W miejscu, w którym inni widzą koniec Koniec jest początkiem wszystkiego A wszystko oznacza cokolwiek lub nic Nic zawiera w sobie więcej niż trochę Czyli, jeśli jesteś trochę dobry To jesteś znakomity... A jeśli jesteś niczym, to sam Odpowiedz sobie, gdzie Twoje miejsce Lepiej pomyśl zanim pomyślisz Unikniesz bólu w skroniach! Te słowa znalazłem we śnie A sen to prawda Tylko, że o krok od kłamstwa A szlachetne kłamstwo wielu uzna za cnotę Czy to już absurd?
  16. Siedział tak i siedział, ze spuszczoną głową, zasłuchany w cichy oddech roznoszący się w powietrzu. Jakże przypominał on oddech człowieka chorego na astmę. Zmęczone zmysły Judyma nie potrafiły rozróżnić, czy to wiatr pogwizduje w zwalisku na gałęziach sosny, czy to już było urojenie. Wzdrygnął się na sam smak myśli przebiegających mu po głowie. Jeszcze raz podjął wysiłek racjonalnego rozumowania. Jeszcze jeden pojedynek z sumieniem. Pojedynek, który nie wiadomo dlaczego, uczciwy człowiek zawsze przegrywa. - Kto dał mi prawo do niszczenia cudzych marzeń? – Wymawiał słowa powoli, jakby z niechęcią, a może i z obrzydzeniem. – Kto zabił chęć posiadania rodziny, skoro nigdy jej nie miałem... Jedyną odpowiedzią jakiej się doczekał był ten sam, natarczywy, dyszący odgłos, słyszany raz za plecami, raz z prawej strony, po chwili z lewej, znów za plecami! Judym obrócił się przez ramię i obłąkańczym wzrokiem wpatrywał się w skarpę. Dopadła go nienawiść do losu, który rzucał nim po wzburzonych oceanach egzystencji. W wyobraźni pluł na Cisy, podkładał ogromne ilości dynamitu pod tą żałosną kopalnię. Gardził osobami nimi zarządzającymi, nie oszczędzał czarnych mas, nie potrafiących zbuntować się na swój żywot. Zaraz, zaraz przecież sam też przyjął krzyż, który wgniótł go aż w to zwalisko. Podniósł wzrok i przez chwilę przypatrywał się sośnie. – Jesteś podobna do mnie jak odbicie w witrynowym lustrze zwrócił się do samotnego drzewa z ironią i szyderstwem w głosie. Chciał pobiec za Joasią, chwycić ją za rękę i wykrzyczeć, że to nie on naopowiadał tych głupstw. To tylko taki kiepski żart. Wydrapał się z leja i spokojnie rozejrzał wokoło. Był sam. Zupełnie sam. Jak przez większą część życia. Odpięcie klamry od paska zajęło mu tylko chwilkę. Przewiesił ten strzęp skóry przez ramię i ręką sprawdził sosnową gałąź rosnącą nad rumowiskiem. Zawiązał pętle na szyi i przerzucił przez konar. Już wiedział co to za sapanie drażniło go kiedy siedział w dole. Widział Ją przed sobą. Wyglądała tak, jak zawsze sobie wyobrażał i przyglądała mu się z uśmiechem zadowolenia na strasznej twarzy. Ziemia gwałtownie osunęła się spod jego zmęczonych nóg. – Joasiu! – krzyczała dusza. Pasek wrzynał się w krtań i dr Tomasz Judym powoli tracił świadomość. Po trzech minutach skonał, grzebiąc wielkie idee w jeszcze większym, prostym sercu. Wiatr kołysał jego ciałem, a promienie zachodzącego słońca oświetliły na moment dwa rozdarte symbole cierpienia. Nad opuszczoną kopalnią zapadała noc i nic nie wskazywało na poruszenie sceną, która rozegrała się tu przed kwadransem.
  17. Dziękuje za wszystkie komentarze! pzdr
  18. Jeśli chcesz popełniać w życiu błędy Niech będą wielkie I bezsensowne jak pogoń za kroplą potu A Twoje decyzje Te z gatunku zmieniających życie Muszą być nagłe, nieprzemyślane i wraz Z bijącą od nich łuną arogancji Wzbudzać zachwyt swą bezczelną trafnością Jeśli chcesz żałować To tylko dnia narodzin Życia nie żałuj – szkoda czasu Zapisuj swoje myśli tak Aby każdy myślał, że rozumie I nie wymyślaj rymów Twórz poezję prozą Mów pismem, pisz gestem W oczach ukryj całą prawdę A w sercu nadzieję Ponieważ rozum ją wyklucza Co zostało naukowo dowiedzione A medycyna twierdzi, że Miłość to tylko chemia A kiedy zaczniesz analizować Te wersy pod kątem swojego życia Zrób sobie przerwę, wypij mocną kawę Cierpliwość papieru też ma swoje granice Jeśli to nie pomoże to nie ma ratunku Zgnieść, rzucić, podeptać i napluć To program artystyczny nie powstałej grupy Słuchaj uważnie, co mówią do ciebie I patrz im na ręce, nie patrz na oczy Pozostaw maski w szafie I nie oszukuj w karty!
  19. jest bardzo chujowy w formie i tresci odstaw dragi
  20. napisałbym, że zajebiste:) ale to wytną:) czuję się jakbym czytał rozdział z mojej autobiografii! pozdrawiam
  21. Myślałem, że chcesz mnie pocałować Więc nadstawiłem policzek Tak jak kiedyś, tak na pożegnanie Pierwszy cios trafia w mój niby wybór Co stało się powodem Drugi miażdżąco oznajmia O pozbawieniu nagrody Trzeci informuje o niskiej przydatności Przed czwartym zdążyłem się uchylić Piąty i szósty roztrzaskują Kryształy marzeń z ostatnich dwóch lat Siódmy dokonuje spustoszeń W i tak kiepskich płucach Kolejne dwa, jak tępy skalpel Szarpią żyły na nadgarstkach Dziesiąty próbuje przetoczyć Sączącą się krew do zaschniętych ust Jedenasty rzuca o mur kontrastów A dwunasty jest cytatem z Ciebie Trzynasty, to Twój ulubiony Rysujesz tatuaż na mojej psychice Najgorsze, że moją własną Zabarwioną na niebiesko tęsknotą Czternasty to cała prawda Nie tak zupełnie oczywista Nie pamiętam kolejnych Upadłem tak nisko Mówisz Pa Zapominam Wszystko
  22. mam nadzieję, że czas zagoi rany. dzięki za wpis pozdro
  23. Sprzedam Ci trochę siebie Za dolary Nie za euro Tak po przecenie Rabat dzięki znajomości Każdy musi odnieść jakąś korzyść Oddam Ci trochę Jej Tak za bezcen Proszę zabierz Jeszcze dopłacę Prowizję przelej Na nasze nie-wspólne konto Pożyczę Ci trochę z Nas Tak aby stworzyć namiastkę WAS Pojedziecie na wycieczkę Do modnej dyskoteki Ty postawisz mi piwo Ona to co zawsze I wszyscy będą zadowoleni Poznasz uczucia Które ja znam doskonale NIEpewność NIEnawiść 10 w skali Richtera!
  24. przerażające:) tylko przez ten podział wersów ciężko się czyta (jak dla mnie) pozdro
  25. właśnie o to wszystko jestem zazdrosny tak od dwóch tygodni:( niby mi dobrze na "wolności" a jednak... masakra:)) pozdro
×
×
  • Dodaj nową pozycję...