Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tom Kasad

Użytkownicy
  • Postów

    18
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Tom Kasad

  1. Moim zdaniem jest to świetny pomysł, ponieważ można się będzie wykazać wyobraźnią i umiejętnością kreowania zupełnie nieznanych bohaterów i malowniczych, tajemniczych światów - a jest to sztuka niezwykle trudna. Gratuluję pomysłu; z pewnością nowe działy będą cieszyły się wielkim zainteresowaniem, zarówno ze strony czytelników jak i pisarzy. Do dzieła zatem!
  2. Nieprzeciętnego wzrostu mężczyzna o zmizerniałej fizjonomii kroczył wolno w kierunku bramy. Zgarbiony, wsparty o laskę, rozglądał się po posesji. Sprawował opiekę nad końmi dyktatora i troszczył się o ogród. Twarz miał surową, spaloną słońcem. Nie uśmiechał się prawie wcale, bądź przykładał z zażenowaniem dłoń do ust, poniesiony gwałtowną i niepohamowaną radością. Szurając stopami o ziemię i drapiąc się po głowie dotarł do bramy, przed którą stała o dłuższego czasu kareta. – Jak długo mam na ciebie czekać?! Ty szczerbaty orangutanie! Chcesz mi życie uprzykrzyć? Cuchnący łajnem świniopasie! Nie wyobrażaj sobie, że jak czasami dyktator poklepie cię po plecach to od razu możesz wynosić się ponad stan. No dalej, otwieraj tę cholerną bramę! Zniecierpliwiony woźnica rzuciwszy jeszcze kilkoma obelgami w stronę Wiktora, pieniąc się przy tym niemiłosiernie, wjechał na teren posesji wspaniałą karetą. Podobne sytuacje miały miejsce niemal każdego dnia, co stanowiło już niemal rytuał, który Wiktor znosił z pokorą, lecz także z wewnętrznie utajoną satysfakcją. Rezydencję władcy wybudowano w neokolonialnym stylu, prezentowała się ona znakomicie na tle bajecznych ogrodów. Białe ściany dyktatorskiego domostwa raziły nieprzyjemnie odbijając blask wschodzącego słońca. Z szerokich okiennic swego gabinetu bądź przestronnego balkonu podpartego sześcioma filarami, gospodarz obserwował w wolnym czasie najbliższą okolicę. Jak okiem sięgnąć trudno było o wścibskich sąsiadów. Rezydencja otoczona była bowiem gęstym lasem. Corocznie odbywały się tam kilkudniowe polowania, których dyktator był wielkim miłośnikiem. To wydarzenie miało ogromne znaczenie towarzyskie, gdyż dyktator chętnie w tym czasie podsumowywał pracę swych najbliższych współpracowników. Łatwo zatem drapieżca mógł przeobrazić się w zwierzynę łowną, ku uciesze rozjuszonego motłochu. Gosposie przygotowywały gorączkowo uroczyste, poniedziałkowe śniadanie familijne. Służba domowa odziana w żółte stroje krzątała się bezładnie po pokojach; histeryczne wręcz natężenie ruchu powodowało, że obserwatorowi z zewnątrz trudno byłoby się zorientować, o co tyle hałasu w tym mrowisku? Otóż w każdej chwili mógł się zbudzić on – wielki i miłowany nade wszystko przez swój naród dyktator – opiekun i sprawiedliwy sędzia. Niczym prorok prowadził swe barany ku urodzajnym krainom. Jego energiczne przemówienia porywały tłumy. Kobiety mdlały wysłuchując „wariacji” werbalnych dyktatora – kunszt Cycero i Morrisona opanowany do perfekcji przez jedną osobę. Mężczyźni postrzegali w nim uosobienie rycerskich cnót, przede wszystkim zaś męstwa i waleczności. Mali chłopcy pragnęli być tacy jak ich kochany dyktator. O niezwykłej sławie, jaką cieszył się wśród narodu świadczył fakt, iż co trzeci noworodek płci męskiej otrzymywał od swych rodziców imię wodza. Nieskazitelna osoba jego nigdy nie została splamiona haniebnymi czynami, o które pomawiany był przez plugawych anarchistów, nędzne gryzipiórki szukających sensacyjnego tematu. Podobnie jak wrzucone do stawu kamienie mącą przejrzystość wody, tak i oni mącili klarowność czasów, w jakich przyszło żyć obywatelom jedynego sprawiedliwego państwa. W sposób obłudny i chytry burzyli ład społeczny, nakłaniając obywateli, przy użyciu wszelkich metod do grzesznej swawoli – do buntu. Głoszono, że dyktator doprowadza państwo do ruiny, że światłych reformatorów trzyma zamkniętych w zimnych lochach swego pałacu. Sam władca przebaczał nielicznym ignorantom ich głupotę i przy pomocy gumowej pały rozwiewał wszelkie wątpliwości, co do słuszności swoich rządów. „Po co mi tysiące filozofów, kiedy sam przecie jestem mędrcem nad mędrcami?” – Tłumaczył. Wielki człowiek, wielki… Służba w dalszym ciągu przygotowywała śniadanie. Franz - szef kuchni, dyrygował z werwą swymi podwładnymi. Zaglądał do garnków i z mistrzowską precyzją sprawdzał, czy wszystkie potrawy mają odpowiednią temperaturę. Wymachiwał spazmatycznie termometrem we wszystkie strony, szepcząc coś niezrozumiale do samego siebie. Nie mógł bowiem dopuścić do kuriozalnej sytuacji, w której ktoś z familii oparzyłby swoje delikatne usta bądź szlachetny język – cóż za skandal. Z tego powodu Franz miał najwięcej zmartwień na głowie. Niemniej jednak cała jego ciężka praca szła na marne, bowiem w trakcie śniadania nikt nie miał ochoty jeść. Wyśmienite dania stawały się przeto łupem wygłodniałych rottweilerów. Na parterze, przy jadalni, ustawiła się w wojskowym szyku służba. Starannie rozłożono trzy nakrycia, świeże kwiaty włożono do kryształowych wazonów. Osobliwym elementem dekoracji dyktatorskiej rezydencji, rzucającym się niewątpliwie w oczy była wypchana na rozkaz dyktatora dorodna świnia – maciora w gwoli ścisłości. Nieprzeciętnych gabarytów zwierzę zajmowało miejsce tuż obok kominka w jadalni. Z pewnych nieznanych nikomu względów władca darzył te stworzenie ogromną sympatią. Wielokrotnie, gdy tylko miał czas, obserwował jak karmi swoje małe prosięta, trwając w milczeniu. Potrafił przy jej zagrodzie spędzić nawet kilka godzin. Służba plotkowała kąśliwie po kątach, że dyktator umiłował prawdziwą świnię, gdyż żona zaczęła go męczyć swoimi humorami. Gdy Gercia dożyła sędziwego wieku, władca roztoczył wokół niej jeszcze troskliwszą opiekę, każąc Wiktorowi czuwać przy niej dzień i noc. Zwierzę zmarło, a Dyktator nie potrafiąc się z nią rozstać, doszedł do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem byłoby wypchać i postawić świnię przy kominku, co zresztą się stało. Służba w dalszym ciągu oczekiwała jego nadejścia. Niezwykłe skupienie malowało się na zmęczonych twarzach. Jedynie brzęczenie muchy zakłócało nieskazitelną ciszę. Wtem dało się słyszeć zgrzytanie schodów. Pan i władca przebudził się ze snu! C.D.N
  3. Dziękuję Ci Kaju za pozytywny komentarz. Cieszę się, że w tym opowiadaniu znalazłaś także coś dla siebie. Myślę, że ta historia dobrze obrazuje problemy młodych ludzi, którzy oczekują czegoś więcej od życia. Perypetie Karpia, Pabla i całej reszty będą miały swój ciąg dalszy, lecz kiedy będzie można coś nowego przeczytac? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo pracuję nad nowymi tekstami o zupełnie innej tematyce...A propos, czytałem Twoje wiersze, są ciekawe i godne uwagi, wiem jak trudno napisać dobry liryk, ponieważ sam kiedyś tworzyłem w tym gatunku, ale byłem średnio zadowolony z rezultatów mojej pracy...zresztą możesz się o tym przekonać na stronce. Wybrałem prozę, ale mam nadzieję, że skoro moje opowiadania przypadły Ci do gustu, to nie masz mi tego za złe:) Pozdrawiam serdecznie, Tom.
  4. W porównaniu z "Wypartymi obrazami" ten tekst jest solidniejszy, zarówno pod względem technicznym (nie dopatrzyłem się żadnych literówek, itp) jak i fabularnym. Historia nieco sentymentalna - "Próbuje przypomnieć sobie jaka była", "Jest sierpień godzina południowa. Siedzi w cieniu sosen. Jest jedyną klientką kawiarnianego tarasu", "Czeka. Czeka na sms’a". W prosty sposób opowiadasz o codzienności, nie zapominając jednocześnie przekazać czytelnikowi jakąś ciekawszą refleksję. Najgorsze, co może się przydarzyć początkującemu pisarzowi, to tworzenie pseudointeligenckich wariacji po przeczytaniu Manna, Becketta...po co się wysilać i budować nielogiczne zdania, po to by brzmiały mądrze? To, że ktoś czyta tego typu pozycje nie oznacza przecież, że potrafi tak pisać. Wybacz mi tę dygresję, ale chodzi mi po prostu o to, że Ty nie masz tego problemu i bardzo mnie to cieszy (a tak w ogóle to też lubię czasami posłuchać Depeszów - "A pain that I'm used to"). Krótkie podsumowanie - jest coraz lepiej. Ps. My się chyba znamy...
  5. Pomysł na opowiadanie ciekawy. Moim zdaniem wątek z wróżką powinien być bardziej rozwinięty i dopracowany. Niestety dostrzegłem pewien brak konsekwencji w budowaniu fabuły, zbyt szybko przechodzisz z jednej myśli do drugiej i czytelnik może się przez to nieco pogubić. Musisz popracować nad interpunkcją oraz literówkami, np. "Za seans zapłaciłam kart kredytową", "Anna wstała w materacu", itp. Myślę, że pisanie sprawia Ci przyjemność, to dobrze, bo masz lekkie pióro. Moja rada - nie śpiesz się, pracuj nad tekstem a będzie coraz lepiej. Pozdrawiam serdecznie!
  6. Dziękuję Ci Jimmy za konstruktywną krytykę (wskazanie błędów) i czas, który poświęciłeś na przeczytanie tekstu oraz dokonanie jego analizy. Cieszę się, że moje opowiadanie przypadło Ci do gustu. Pozdrawiam.
  7. Przesadziłem z tym chlaniem, nie ma co, nadal bolał mnie łeb. Siedziałem na ławce przed blokiem i czekałem aż ten kretyn ruszy swoje tłuste dupsko i wyjdzie z chaty, ale nic z tego, punktualnością to on nigdy nie grzeszył. Dlaczego przyjaźnię się z ofiarami losu, które zawsze spóźniają się na spotkanie? Druzgocący brak szacunku, totalny olew. Po jaką cholerę się w ogóle umawiają, skoro i tak nigdy nie są na czas albo, co gorsze, nie przychodzą wcale? Wystarczy przecież ściemnić, rzucić tekstem w stylu wybacz, nie możemy się spotkać, bo coś mi wypadło albo prosto z mostu walnąć, żeby ten ktoś się odpieprzył, za przeproszeniem, koniec tematu i ma się spokój. Siedzenie na ławce przy trzepaku, to dopiero rozrywka najwyższych lotów. Znam takich, co przez siedem dni w tygodniu potrafią wegetować w ten sposób, bez żadnych wyrzutów sumienia czy też poczucia marnotrawstwa czasu. Po prostu, pasożyty zaprogramowane na nieróbstwo. Jarają szlugi w dzień, trawę pod wieczór i tradycyjnie browar do kompletu, żeby w gębie nie suszyło. Mnie szlag jasny trafia, gdy muszę tak grzęznąć przez parę minut, a co dopiero przez cały tydzień, po prostu zgroza. No dobra, Pablo, wybaczam ci, pewnie wciąż walczysz namiętnie z biegunką. Dorwała go dziś nad ranem, a mówiłem, nie wpieprzaj tego świństwa, zatrujesz się, zobaczysz. Mięcho, które Edwin przyniósł na ognicho waliło padliną z kilometra, podejrzana sprawa, od razu wyczaiłem, bo w miarę trzeźwy jeszcze byłem, ale reszta ekipy – zalana w trupa, a w dodatku głodni jak diabli, wpieprzyli wszystko. Na wymioty mi się zbierało, myślałem, że nie wytrzymam, taki smród, a Edwin nawet jednej kiełbachy nie wsunął, wiedział, że coś jest nie tak. W każdym bądź razie na zdrowie ta degustacja nikomu nie wyszła. Założę się, że wszyscy znajomi obecni na wczorajszym ognisku przeżywają w tej chwili odbytniczą rewolucję. Stoję na holu, patrzę na chodzące garniturki, pieszczące namiętnie swoje skórzane teczuszki od mamusi, rozglądam się za ciekawymi laskami, luzuję krawat, sztywniacka atmosfera wypełnia aulę, że ledwo oddychać idzie. Nagle słyszę telefon, co to za palant dzwoni? Pablo? Czego chcesz? Jestem teraz na inauguracji, zadzwoń później, nie mogę za bardzo gadać, co masz? Siedzisz na klopie i zdychasz? Wspaniale, gratuluję ci stary. Tak, tak, widzimy się, Dred zaprasza do siebie, dobra, wpadnę po ciebie, trzymaj się. Zgodnie z planem przychodzę po niego, a on rzuca tekstem – wejdź do pokoju i poczekaj, zaraz będę, tylko zjem obiad i się przebiorę. Zapuszczę ci jakąś muzę, nagrałem nowe kawałki, masakra, wejdą ci na psychę. Wolę już posiedzieć na dworze przed blokiem niż słuchać dzieł niezrozumianego przez swoje pokolenie wizjonera, którym Pablo jest niewątpliwie. Pół godziny mija, a ja liczę motyle. Agrecha wzrasta do krytycznego poziomu. Piana zbiera się wokół moich sinych warg, a łacina podwórkowa ciśnie się na język. W zależności od tego, czy dysponujemy wolnym czasem i dobrym nastrojem spotykamy się dość regularnie. Rozmawiamy o tym, co słychać u każdego, czy wszystko w porządku i takie tam friends will be friends. Zimą najczęściej okupujemy Moloko, w czasie wakacji jesteśmy zwolennikami posiadówek u Dreda - grill w ogrodzie i schłodzony browar do tego, ale dzisiaj to chyba nikt nie spojrzy na żarcie, może Edwin, bo on własnego shitu nie jadł, co oczywiście nie zmienia faktu, że dostanie mu się za wszystkie sraki tego świata. Siedzenie na ławce ma jednak niewątpliwie swoją pozytywną stronę, bowiem pozwala zatrzymać się na chwilę, wziąć głęboki oddech i przemyśleć pewne sprawy. Można wtedy zobaczyć inny świat, wszystko wokół porusza się jakby w zwolnionym tempie, magia kina na wyciągnięcie ręki. Trzeba tylko wyłączyć się, zapomnieć o ważnym interesie, o wizycie u lekarza i w ciszy obserwować opadające z drzew liście, ludzi wracających z pracy, samochody stojące na parkingu, tak po prostu być sobą i nie martwić się o nic. O kim zatem myślę, gdy tak bezproduktywnie siedzę? O brunetce, w beżowym płaszczu, która siedziała dzisiaj przede mną w tramwaju. O dziewczynie, której już nie poznam, bo nie miałem tyle odwagi, by wysiąść na tym samym przystanku i powiedzieć, że ją najzwyczajniej w świecie kocham. Poszlibyśmy na kawę i wtedy okazałoby się, że ona czekała na mnie – moja bratnia dusza. Mielibyśmy trójkę dzieci, dom nad morzem z pięknym ogrodem, dużo kwiatów i psa. Normalna rodzina. Nie dowiem się już nigdy co by było gdyby, gdyż piękna brunetka wysiadła o jeden przystanek za wcześnie, a ja zrozumiałem swój błąd sekundę za późno. Następna myśl - czy gdybym urodził się sto lat wcześniej, to czy byłbym człowiekiem zdolnym do wielkich czynów, do poświęcenia na maksa, do walki z rasizmem, z komuną i głodem na świecie – ja, Gandhim dwudziestego pierwszego wieku? Jeżeli miałbym w sobie wystarczająco dużo odwagi i szczerej chęci, to z pewnością, ale nie na niby i symbolicznie w blasku fleszy z dupą na pokaz, lecz do samej krwi i ostatniej kropli potu. Tak jest, do samego końca. Urodziłem się za późno, niestety. Nie dano mi szansy, bym mógł zostać bohaterem albo przynajmniej gwiazdą rocka. Historia mnie olała, w końcu to kobieta, więc nie powinienem się dziwić. Niebo było strasznie zachmurzone, miałem nadzieję, że zacznie padać. Ulewa to świetna wymówka, żeby nigdzie się nie ruszać, ale ani jedna kropla deszczu nie raczyła kapnąć. Niech to szlag! * Staliśmy pod mostem i kulturalnie sączyliśmy tanie winko. Deszcz padał, więc musieliśmy gdzieś przeczekać. Nad naszymi głowami wznosił się most kolejowy; od kilkunastu lat żaden pociąg już przez niego nie przejeżdżał. Za tysiąc lat znajdą się pewnie tacy, którzy uznają go za cud świata, pamiątkę po dawnej cywilizacji czy coś w tym rodzaju. Dla nas była to najzwyczajniejsza kupa rdzewiejącego żelastwa, pod którą można w spokoju wypić jabola. Tory zarosły trawą, a prawdziwy świat był daleko, gdzieś za siedmioma górami i siedmioma lasami, można było jedynie usłyszeć jego echo. Oparci o stos cegieł gadaliśmy o głupotach bez znaczenia, o płycie jakiegoś irlandzkiego zespołu, którego nikt nie słucha, o Karolinie, której chłopak rzucił się pod pędzącego tira, bo się naćpał jakichś gówien; tylko kierowcy było mi żal, można by o tym nawet piosenkę skomponować, prawdziwy szlagier. Przeszliśmy jeszcze do innych banalnych tematów nie wartych zapamiętania. W końcu, kiedy już obaliliśmy patyka i nawet kwas z samego dna przełknęliśmy, Pablo wyjechał z tekstem zupełnie w jego stylu. – Wiesz, mam doła, ale poważnego, nie to, co zawsze, że po paru dniach mi przechodzi, nie, teraz to mam deprechę na maksa i nic już nie pomaga. Doliniarską muzę słucham na okrągło, rozumiesz, kawałki o nieszczęśliwej miłości, gdy ona nie może żyć bez niego, a on jest gotów oddać swoje marne życie za nią i inne tego typu bzdety, no i czytam trochę. Ostatnio przebrnąłem przez esej o samotnej starości, zjebanej młodości. Kurwa, mam jazdy niesamowite, mówię ci stary, nie radzę sobie. Zamykam się w pokoju i rzygam. Nie ważne, kit. Wiesz, pojąłem w końcu, o co w tym wszystkim chodzi, – rzekł po chwili maksymalnie natchniony – to proste, bo dotyczy nas, całej naszej ekipy. Karpiu? – Co, Pablo? – Nie masz wrażenia, że stoimy w miejscu? Topimy się w śmierdzącym bagnie niewykorzystanych szans, niewypowiedzianych słów i straconych dni, których czas nam nie zwróci. To dlatego deszcz zawsze pada i pogoda jest do bani. Czekamy aż w końcu coś się wydarzy, coś przełomowego, a tu nic, cisza, jebana cisza. Szukamy winnych, rozglądamy się wokół, ale wtedy zapominamy spojrzeć w pieprzone lustro. Musimy szybko działać, wziąć się w garść i wyruszyć w świat. Ostatnio zbyt często pierdolimy jak nam w życiu źle. Wylądujemy u czubków albo, w najlepszym wypadku, będziemy nadal stać tu, gdzie stoimy. To co było jest gówno warte, trzeba patrzeć do przodu. – Pablo poczekaj, daj mi chwilę na ogarnięcie tego, co powiedziałeś – przerwałem nagle. Nazbierały mu się złote myśli w głowie to musiał się nimi z kimś podzielić, zrządzenie losu chciało, że jak co piątek wypadło na mnie. Filozoficzny traktat mi zaraz wypierdoli po pijaku – pomyślałem – i będę musiał tego słuchać przez całą noc i dolinować się razem z nim. Nie miałem zamiaru uczestniczyć w mentalnym samobójstwie, byłem świadom tego, jak kończą się tego typu pogaduchy. Wraca się po nich do domu, w łbie panuje istny kataklizm, potem człowiek kładzie się do wyra i nie może zasnąć. Dolina potęguje smutek do kwadratu i wywraca wszystko do góry nogami, powoduje bezsenność. Kiedy nie mamy się już komu pożalić, bo najlepszy kompan jest daleko, to zostajemy sami z deprechą ciążącą nam na duszy, jak garb na plecach. W ciemnym pokoju, z oczami wbitymi w sufit, bez wiary i nadziei w cokolwiek – tak właśnie przedstawia się finał. Pablo jednak miał rację i to mnie zasmuciło najbardziej. Chciałem iść dalej, nawet w tej cholernej ulewie. Chłopaki czekali u Dreda, w ciepłym domu, z pełną lodówą i browarami albo czymś mocniejszym. Dred miał zawsze dobry humor, rzadko przytrafiała mu się dolina. W przeciwieństwie do reszty ekipy on był chodzącym carpe diem, pieprzył cały ten weltshmerz, nie pojmował, jak można z byle powodu popaść w melancholię. Dred – o czym często i z wyraźną dumą sam wspominał – przyjął postawę anarchisty, to do kitu, tamto do dupy, ale ogólnie to jest zajebiście. Przyszłość miał już zaplanowaną, wiedział, co robić, a przynajmniej tak twierdził, będę biznesmenem, a jak już kompletnie nic w życiu mi nie wyjdzie, to zostanę politykiem, jakimś euroosłem – mawiał. Od tego roku rozpoczął studia ekonomiczne, pojęcia nie miał dlaczego. O tak, marzyłem, by być już na chacie u Dreda. Terapia odmużdżająca przy chłodnym browarze, dobrej muzie w tle oraz pogawędkach o dziewczynach, które mają totalny olew w stosunku do nas, pieprzony chillout – to jest to. Pablo spoglądał w stronę wolno płynącego strumienia i zamilkł po tym jak mu przerwałem myślotok. – Pablo – klepnąłem go w ramię – po co się tyle martwisz? Masz dwadzieścia lat, a już rozmyślasz nad swoimi siwymi włosami, rozumiesz? Daj sobie spokój, stary. Jasne, mnie też się zdarza załapać doła, ale staram się go zwalczać. Z tego, co widzę, to czuprynę masz bujną, kudły ci nie wylatują, problemów z potencją też chyba nie masz, bo twoja eks nie skarżyła się w towarzystwie. Zacząłeś studia na wymarzonym kierunku, który dla mnie osobiście jest stratą czasu, no ale o gustach się nie dyskutuje. Sam więc widzisz, że nie masz powodów, żeby się dołować. No, uśmiechnij mordę. – Nie żartuj sobie ze mnie, mówię poważnie. Trzeba się ruszyć i zrobić coś konkretnego. Jak dotąd tylko ględzimy i nic z tego nie ma. – Masz rację, chodźmy stąd, przejaśnia się. – Dokąd? – Do Dreda, przecież czekają na nas. No, to rusz tyłek, idziemy. C.D.N *
  8. Wspaniale. Jestem pod ogromnym wrażeniem lekkości pióra, umiejętności "malowania" lirycznych obrazów. Przede wszystkim jednak, to refleksje zawarte w tekście zasługują na największą uwagę. Pozdrawiam serdecznie:)
  9. Wydaje mi się, że On po prostu widzi więcej, czuje intensywniej. Być może jego rezygnacja czy też poczucie wyobcowania wynikają z wrazliwości, którą niektórzy uznają za słabość. Wielu jest takich na tym świecie, którzy ową "słabość" starają sie wykorzystać, a jeszcze inni nie potrafią zrozumieć osób wrażliwych, uważają ich za dziwaków, myślę że stąd bierze się brak tolerancji i zrozumienia. Łatwiej jest kogoś wyśmiać niż podjąć dialog - niestety, żyjemy w swiecie, w którym chamstwo jest zjawiskiem powszechnym, a ludzie dobrzy i uczciwi są spychani na margines; wybierają życie w samotności. Przyjmują bierną postawę i na niczym im już nie zależy.
  10. Witam! Po pierwsze, dziekuję za przychylny komentarz. Po drugie, muszę Cię niestety rozczarować, ponieważ nie jestem osobą, o której myślisz. Być może chłopak, z którym utrzymujesz kontakt w podobny sposób widzi świat, tego nie wiem. Co do samego tekstu - jest to fragment opowiadania, nad którym pracuję. Pozdrawiam serdecznie i do następnego kliknięcia:)
  11. Dziękuję za komentarz. Masz rację, jest to jedynie fragment opowiadania, nad którym pracuję. Pozdrawiam.
  12. W jakimś brukowcu czytałem ostatnio, że sny odzwierciedlają stan psychiki człowieka, jeżeli to prawda, to chyba nadeszła pora, abym zapisał się w reszcie na jakąś terapię, w której udział bierze ekscentryczna grupa popaprańców. Przeraża mnie stan, gdy pogrążony w ciszy, ograniczony przez ślepotę umysłu gapię się w ścianę nie utrzymując kontaktu ze światem. Obcowanie z wykolejeńcami z pewnością dobrze mi zrobi. To oczywiste – potrzebuję pomocy, natychmiast, w przeciwnym razie skoczę z mostu i cały się połamię! Przechodnie na ulicy to banda pasożyssaków ssących siły witalne Matki Ziemi. Na ulicy ludzie zerkają na mnie jak na jakiegoś debila z innej planety; na szczęście jesteśmy wszyscy tylko mięsną papką cuchnącą uryną i mentalnymi wymiocinami. Umieramy w ciszy, bez krzyku. Zakopują nas głęboko pod ziemię w drewnianym pudle, stawiają grób i przez moment nawet ktoś za nami tęskni. Przychodzą raz do roku zapalić znicz i powspominać - tyle zostaje. Zdarzają się chwile, kiedy się zastanawiam nad tym, czy przyszłość będzie dla mnie łaskawa? Czy też schorowany i opuszczony przez bliskich będę spędzał ostatnie moje dni w domu starców, leżąc w łóżku w obszczanym pampersie, zdany na litość młodych, cycatych pielęgniarek. Być może wtedy, w akcie łaski Bóg ześle mi ostatnią w życiu erekcję. Nie wierzę w to jednak, bo grzesznikiem jestem niepoprawnym i nie zamierzam niczego w tym względzie zmienić. Prawda bywa przykra i ciężkostrawna, lecz od pewnych rzeczy nie ma ucieczki, nie ma ratunku. Jestem chory, ale to nie może być do końca moja wina! To przez geny, które otrzymałem w spadku po rodzicach, zbereźnych dziadkach i innych takich osobnikach. Jestem przekonany, że terapia jest wskazana... moment, coś jest nie tak... cholera! Nie zdążę! Już z pół godziny minęło, a ja gnije nieświeży, wczorajszy zupełnie w wyrze. Nie wytrzymam! Taki numer na dzień dobry, kretyn ze mnie! Nie trzeba było tyle chlać ty cepie zeszłego wieczoru, wróciłeś tak narąbany, że aż żal było patrzeć. Sąsiadka widziała jak dreptałem po omacku wzdłuż ulicy, półnagi z rozmazanym na klacie ketchupem, kompletnie przyjebany, jak gwóźdź do dechy. Mamrotałem coś do niej pod nosem. Mam nadzieję, że coś miłego. Staruszka oczywiście nie chciała żebym się ruszał z chaty, więc zaczęła mi prawić morały, ale uzmysłowiłem sobie, że nie wypada robić siary, tym bardziej, że znajomi pytali czy się zjawię, chociaż na chwilę. Poszedłem zatem zostawiając ją w kiepskim humorze, sam też zresztą nie czułem się najlepiej. Właściwie to nie chodziło mi o żaden pieprzony bunt, wyrosłem z tego, po prostu koniec wakacji, a ja nie miałem ochoty siedzieć bezczynnie z dupą jak jakiś burak i ostatni frajer. Poza tym, zbyt często zapadam w melancholijny stan nieważkości, leżę odrętwiały na kanapie słuchając piosenek utlenionych nastolatek, które dla kariery sprzedały się jakiemuś tłustemu wieprzowi z branży. Na swój sposób są pewnie szczęśliwe, zarabiają miliony, wydają kiepskie płyty, o których nikt nie będzie pamiętał. Napaleni gówniarze marzą o tym, żeby je przelecieć, masturbują się dyskretnie podczas oglądania ich clipów w internecie. Wsłuchuję się w plastikową muzykę, a kretyńskie teksty zapadają mi w pamięć. Potem łapię się na tym, że nucę te durne kawałki pod nosem. To jest sytuacja tragiczna, a ja jestem bohaterem tragedii! Dlatego zawlokłem moje niezgrabne dupsko na to zakichane ognisko. Na miejscu doszedłem do wniosku, że jednak trzeba było zostać w chacie – dzieci, słuchajcie dobrych rad waszych matek! Co ja robię tu i po jaką cholerę ją zaprosili? Ku mojemu zdziwieniu Eliza zagadała i z wyraźną satysfakcją przedstawiła swój najnowszy nabytek, żelowanego gogusia. Wybrała jego, ja pierdolę, katastrofa! Ze skwaszoną miną uścisnąłem jego dłoń na powitanie. Mogła uszanować moje cierpienie, ale to nie w jej stylu, wolała dokopać leżącemu. Za dużo Słowackich i Mickiewiczów naczytałem się w okresie dojrzewania. Wsadziłbym im teraz te romanse i ballady prosto w dupę, gdybym mógł. Szczęścia do kobiet to ja nie miałem nigdy. Najzwyczajniej w świecie mógłbym być nikim, w porządku, ale nie potrafiłbym żyć ze świadomością, że jestem tym drugim. Dzięki niej pojąłem, co to znaczy zdobyć srebrny medal. Nie widząc zatem perspektyw spaliłem parę jointów. Zaczęło mnie suszyć w gardle, więc obaliłem zgrzewkę browarów, potem parę drinków, ale nie żeby się hardcorowo narąbać, tak po prostu wyszło, niechcący zupełnie, a teraz? A teraz, co?! I kto wyszedł na frajera?! Kto zaspał i ma w dodatku kosmicznego kaca? Dałem radę, wykaraskałem się jakoś z wyra i doprowadziłem swój wygląd do względnego ładu, ale bez żadnych estetycznych fajerwerków. Szukałem po wszystkich pokojach białej koszuli i marynarki, powoli myślałem, że zwariuje i cholera mnie strzeli jednak na szczęście znalazłem wszystko w sypialni moich rodziców. Wypiłem szybko herbatę, nie miałem czasu na kąpiel więc skorzystałem z perfum, żeby nie cuchnąć z daleka jak gorzelnia. Pierwsze wrażenie jest podobno najważniejsze.
  13. Za oknami szarych kamienic padał deszcz ciężkimi kroplami, a psy bezpańskie włóczyły się sennie po ulicy poszukując pożywienia w pobliskich koszach na śmieci. Bezdomni uzbrojeni w metalowe pręty i drewniane kołki, odganiali je, czyniąc przy tym wiele zamieszania i irytującego hałasu w okolicy. Nieliczni przechodnie, spacerujący pod osłoną parasoli, przyglądali się ze zdumieniem tej niezwykłej batalii. W jednej z kamienic, tuż obok cukierni, w mieszkaniu pod numerem siedem, egzystował beznamiętnie Waldemar Worek. Siedział wygodnie na fotelu, zamknięty w czterech, bezpiecznych ścianach swego przytulnego mieszkanka. Z trudem starał się skonsumować zupę warzywną. Spoglądał leniwie w kierunku drobno pokrojonych kawałków marchwi, odczuwając gniew i wewnętrzną frustrację, albowiem nawet najzwyczajniejsza marchew posiadała tę właściwość, możliwość bycia składnikiem zupy, soku warzywno – owocowego, składnikiem dosłownie wszystkiego. Gąszcz rozwiązań. A Waldemar? Kim naprawdę był Waldemar Worek? Otóż sprawa jego żywota przedstawiała się w sposób mało klarowny, gdyż pan Worek sam tego nie wiedział, lecz gorliwie dążył do wyznaczonego sobie celu, by być kimkolwiek tylko zapragnie, w każdej chwili – „Zmiennym chcę być!” – Powtarzał na okrągło do siebie samego z poczuciem winy. Irytacja jego pogłębiała się każdego dnia, w każdej godzinie, minucie, a wręcz sekundzie, gdy obsesyjno – maniakalne rozważania nad nieskończoną zmiennością Karola Grubego osiągały apogeum. Karol mieszkał pod ósemką, piętro wyżej nad Waldemarem. Był on człowiekiem o właściwościach marchwi. Nieszablonowy typ po prostu. Oryginalny, powszechnie lubiany, chaotyczna dusza – mawiali ludzie. Waldemar poczuł nagły przypływ energii; wewnętrzna pasja, której się nie spodziewał wzięła górę nad logicznym rozumowaniem! – „O to i zupa! O to ja i marchewka!” Nie miał zamiaru czekać dłużej i siedzieć z założonymi rękoma, nie mógł sobie na to pozwolić. Pokazać światu, iż jest równie chaotyczny pragnął z całych sił. „Objawienie!”. Powstał zatem po raz kolejny z swego tronu, rozejrzawszy się dookoła skierował się stanowczym krokiem w stronę wrót hermetycznie zamkniętego zamczyska. Kolejna próba, kolejny krzyk szaleńca pragnącego wyzwolić się z kajdan niemożności. Kroczył dumnie i pewnie, lecz pot spływał mu po czole. Zacisnął pięści, zmarszczył brwi. W tym przełomowym momencie jego życia towarzyszyła mu jedynie mucha, zwyczajna, roznosząca bakterie i różnego typu wirusy. Wleciała przypadkowo przez małe okienko do pokoju Waldemara, nieświadoma tragedii, jaka ją spotkała. W obawie przed deszczem szukała schronienia, ale znalazła się w pułapce. Suche, stęchłe powietrze wewnątrz workowej twierdzy kompletnie ją zmuliło, nie była w stanie poruszać skrzydełkami, brakło jej tlenu. Nagle nastała możliwość ucieczki, wystarczyło żeby Waldemar otworzył drzwi. Mobilizując resztki swych sił, owad, znajdujący się niemal w stanie agonalnym, zabrzęczał i poleciał za nim. Zwyczajny instynkt prowadził ich obu. Już tylko parę centymetrów dzieliło Worka od klamki. Mucha zabrzęczała głośno, Waldemar otarł pot z czoła… I stało się! Wyszedł na klatkę schodową! Niedowierzając chwycił się za serce dysząc głośno. Na jego policzkach pojawiły się rumieńce, a powieki wibrowały nerwowo i nieregularnie. Mucha przestała brzęczeć, fala świeżego powietrza zabiła ją. Mucha umarła. Chwiejnym krokiem począł iść schodami na górę, aż stąpił na kolejne piętro. Machinalnie zwrócił się w stronę mieszkania numer osiem. Bez większych uprzejmości, pukania nawet, wpadł do pokoju Karola Grubego. W środku zastał nieład graniczący z sennymi wyobrażeniami szaleńca, który wzbudził w nim zachwyt i nieopisaną zazdrość jednocześnie: Części garderoby leżały porozrzucane na podłodze, kwiaty usychały na telewizorze bez ekranu, zdechłe złote rybki gniły wewnątrz radia bez głośników. Papuga wypchana, pozbawiona rajskiego opierzenia, zwisała na sznurku przymocowanym do lampy. Karol Gruby nie zdając sobie sprawy z powodu owego brutalnego wtargnięcia spojrzał badawczo na Waldemara. – Słucham. Czego pan tu szuka? – Rzekł schrypniętym głosem, trzymając w dłoni opróżnioną do połowy butelkę whisky. – Czy nie widzi pan, że właśnie się alkoholizuję?! Nie rozumie pan, że gwałtem przerwał mi pan pracę nad moim najnowszym arcyobrazem? – Pan… jest malarzem? – Zapytał zdziwiony. – Otóż to, a w dodatku arcyartystą pogrążonym w śmiertelnie niebezpiecznym nałogu. Pan mi przeszkadza nie tylko w pracy, ale również zakłóca harmonię mojej egzystencji. W każdej chwili mogę zginać, oszaleję, uderzę głową o ścianę, o ścianę powtarzam! Nie potrafię zrozumieć, co jest powodem pańskiego wtargnięcia. Czy może mi to pan wyjaśnić? Słucham. Proszę mówić, bo w przeciwnym razie zginę, głową o ścianę proszę pana, o ścianę! – Ja… tak, naturalnie. Więc chciałem tylko… Mam taki zamiar, żeby udowodnić wszystkim, sobie oraz panu, że… – nastała chwila ciszy – jestem marchewką! Karol Gruby przyjrzał się ponownie Waldemarowi poczym roześmiał się głośno i ironicznie. – Pan marchewką?! Ha! Nigdy! Jest to całkowicie i zupełnie wykluczone, kosmicznie niemożliwe! To ja, panie Waldemarze, jestem marchewką! Proszę, niech pan obejrzy moje obrazy, tam w rogu, tuż za pańskimi plecami. Worek obejrzał się za siebie, lecz ujrzał jedynie parę niezamalowanych płócien. – Nie rozumiem – rzekł – przecież tu wcale nie ma obrazów. Pan mnie oszukuje! Perfidnie chce mnie pan w trąbę zrobić! Nie pozwolę sobie kpić ze mnie! – Teraz to pan mnie obraża! Ja nigdy w życiu nikogo nie okłamałem ani nie oszukałem, a przynajmniej tak mi się wydaje. To nie są zwyczajne płótna, proszę pana, lecz moje obrazy. A wie pan, co jest w nich takiego nadzwyczajnego? Otóż każdy z nich może być czymkolwiek tylko zapragnę. Mogę zmienić kształt, cienie barwy, formę, dosłownie wszystko! Te obrazy odzwierciedlają moją marchewkowość, rozumie pan? – Zatem ja również mogę być takim nie zamalowanym płótnem, to nic trudnego, potrafię… – Czyżby? Wegetuje pan w domu, sam na sam z samym sobą. I pan chce, panie Waldemarze, być zmiennym? Obawiam się, że jest to wykluczone, jest to ponad pańskie siły. Brak panu ekspresji, inwencji, rozmachu egzystencjalnego! A co najistotniejsze – odwagi! Przykro mi to powiedzieć, ale pan jest tchórzem, panie Waldemarze. – Myli się pan! – Może pozory, które pan wokół siebie wykreował doszczętnie przyćmiły mi rzeczywisty obraz pana osobowości! Udowodni mi pan, że się mylę, czy też szanowny sąsiad wróci do swego mieszkania i zamknie się w czterech ścianach niczym skazaniec w ciemnym, mrocznym lochu, by zgnić tam w samotności? Waldemar nie odpowiedział, nie potrafił zebrać myśli. Spoglądał na swe dłonie jak gdyby widział je pierwszy raz. Wtem, z niewiadomego powodu, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Ku zdziwieniu Karola wskazał ręką na zakurzone okno. Śmiejąc się radośnie wyskoczył przez nie lądując z tragicznym skutkiem na drodze. Trzask pękającego szkła rozległ się po całej okolicy. Natychmiast zbiegli się gapie, by przyjrzeć się konającemu w cierpieniach Waldemarowi. – Niebywałe… – Czy to jego mózg tato?… Synku nie patrz! – Wezwijcie lekarza! – Lekarza? Lepiej grabarza… Karol Gruby wyjrzał powoli przez okno i niedowierzając temu, co się stało rzekł półgłosem do siebie: – Marchewka…
  14. Jeżdżę tramwajem machiną żelazną zwyczajną mijam aleje widzę jak zza mgłą dusze siwowłose unoszące się ponad rumianą masą ciał dzień się dłuży tłok i kurz zewsząd słychać samochody trąbiące toksyczne środowisko doskwiera zmysłom… zapada noc czarodziejskim karawanem w którego elektrycznych żyłach tętni miejskie życie wyruszam w podróż słyszę bębny wybijające rytm zza ciemnych zaułków podziwiam rafy neonowe których tęcza barw okrasza kamienice milczące tajemnic ceglane powiernice wędruję z archipelagu na archipelag ze zdziwieniem obserwuję wydeptane niegdyś ścieżki na placu jakieś zgromadzenie zatapia się w tańcu żwawo i entuzjastycznie w powietrzu czuć wibrację przywracającą do życia martwe za dnia kolumny cielesne
  15. Tom Kasad

    Na przekór

    Liście drzew kładły się do snu głębokiego w blasku krwistych płomieni odpływającego w dal Heliosa widział rajskie ptaki dzieci przy stawie i starców którzy siedzieli na ławeczkach drewnianych wypatrując mglistym wzrokiem godziny bezchmurnej nie potrafił spojrzeć im w oczy czekał na przekór wszystkim na przekór liści cynamonowych pieśni jesieni zbyt wcześnie… zapomniał o domu odległym tak że niemal obcym nie pamiętał o tych którzy odeszli - - - - - - - - - - - - - - - - - - dostrzegł ją wśród tłumu uśmiechnęła się jak dawniej otworzyła usta wilgotne wyszeptała zaklęcie magiczne - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Przeszedł obok jej cienia zupełnie obojętnie chłodnym spojrzeniem niczym ostrzem godząc bezlitośnie w jej serce z popiołu pogodził się z sobą przyjął z pokorą wszystko co było i co nastać miało odszedł znalazł nowy brzeg
  16. Tom Kasad

    Na Śmietnisku

    Na śmietnisku znajdę skrawek nieskażonej ziemi zasieję trawę by rosła zdrowa i zielona ogrodzę się płotem aby pielęgnować kwiat egoistycznej intymności Może nawet znajdę duszę nie ważne że starą i brudną zwinę ją w kłębek zaniosę do czyszczenia przyszyję guzik poceruję gdzie trzeba i będzie jak nowa
  17. Tom Kasad

    ****

    Nie potrafię wzniecić żar w sercach obojętnych odurzonych Nie potrafię kochać drugiego człowieka spotkanego na ulicy jak siebie samego Nie potrafię znaleźć resztek sił by wznieść się z kolejnego upadku zbyt wiele ich było Nie chcą się zagoić rany których źródłem kamień szyderczy i strzała pogardą zatruta Szukałem wody by zaspokoić pragnienie U źródła zrezygnowany usłyszałem jedynie wrzaski straszliwe ujrzałem stwory fantastyczne i dzikie wyjęte z płócien Hieronima wszystkie razem w kotle piekielnym w tańcu były złączone
  18. Tom Kasad

    Klatka

    Ubrali Cię w garnitur poprawności ciasno skrojony stałeś się instrumentem dysonansem samego siebie Uwierzyłeś kamieniom i obróciłeś się w zimny głaz a przecież obiecałeś grubą nicią wstydu i zaprzeczeń zszyto twe usta Odebrano Ci wyobraźnię nie wierzysz już w nic poznałeś prawdę a przecież ostrzegałem Uświadomiony i syty sprawnie operujesz pustymi hasłami tak bardzo chciałeś a teraz? Obojętnie spoglądasz na świat - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - o nic już nie pytasz mój Przyjacielu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...