Odstawiłem cel na potem,
wszystkie wartości niesione, jak herb i sztandar.
Wszystko to co po drodze,
zaczęło być tym co droga.
Deszcz zaczął padać,
który moczy serce do dna
i udowadnia że bardziej może...;
że do dziś i przez lata,
a nawet teraz za oknem.
Zamknąłem się w sacro-patologii,
zerwałem słowa matki ze ściany i pusty ołtarz został.
Tylko stosy szkieł,
usprawiedliwionych doznań.
Świat mówi,
nie krzyknę inaczej, przecież.
Zbudowałem z pytań od nowa, resztę.
Tyle wystarczy, żeby nie wiedzieć.
Wymknąć się kocią ścieżką zgrabnie,
zamanifestować sprzeciw.
Bo wszystko przecież zbrukane do dna.
Tak po prostu i bez mojej wiedzy.
O! Niesprawiedliwość, dlaczego?
- Na dachu moje klatki, czyściłem kraty.
Błyszczały jak kilka dni słonecznych.
Jak prawie, prawda.
Mogę ciągle zaprzeczyć.
Chcecie?