
swan
Użytkownicy-
Postów
66 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez swan
-
oczywiści szanuję uwagi, acz byłabym wdzięczna za konkrety co do owych banałów, utartych motywów- trochę komentarz na zasadzie "coś-gdzieś" Pozdrawiam
-
Czytając Herberta kolejny raz
swan odpowiedział(a) na swan utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Czytając Herberta kolejny raz Zmieniłeś mnie, Panie Herbercie, choć nie szukałam tej zmiany dziwnie wylały mi się łzy kiedy odszedłeś to wtedy stałam się dorosła (mój ojciec dołożył miarkę) choć, by zrozumieć Ciebie zabraknie mi życia, bo spóźniłeś się ledwie kilkanaście lat nie wiedziałam, że mądrość tak boli i musi być smutna Czytam Ciebie, Panie Herbercie z każdym wierszem coraz mniejsza się staję szukanie nie ma końca pomóż mi wyprostować zakręty mam w środku nieład i bez sprzeciwu poddaję się Twoim słowom a umysł mój zda się być głuchy Codziennie dotykam Twojego świata zgnębiona jego nieskończonością ubolewasz nad marną śmiercią Kanta dywagujesz o Klaudiuszu cyniczny jesteś wobec Marsjasza chyba kpisz z Appolina znasz Isadorę Duncan wywołujesz Spinozę ze snu jesteś ze Wszystkimi tylko zapomniałeś o sobie owinięty kokonem słów stałeś się Tajemnicą Czytam Cię wprost odwołując się do desygnatów w rzeczywistości a Ty szczelnie ukrywasz się między wierszami pulsujesz zimną obojętnością z brutalna ignorancją panoszysz się w moim życiu Zaproś mnie, Panie Herbercie, na wędrówkę po Istocie Rzeczy -
biegały wokół mnie niespełnione pieszczoty spoglądałam na ciebie głodna zapach morza ożywiał zmysły obce miejsce rozzuchwalało moje ręce patrzyłam na ciebie chciałam dotknąć tego co nosisz w środku spodziewałam się ognia więc sprawdzałam małym palcem centymetr po centymetrze i dotknęłam nie za mocno nieco nieśmiało poczułam kamień ( nie zdumiał mnie, choć chciałam) niepodatny na rzeźbę o powierzchni gładkiej jak lustro idealnie wpisany w twoją anatomię nie przemówi nigdy nie ogrzeje go słońce Majorki nie da się nakłonić do miłości próbowałam zatrzymać pieszczoty odwrócić ich kierunek ale widać w gorącym dniu szukały schłodzenia
-
Byłam w raju 11 dni Gaje oliwne wyrosłe pod linię Zdradzały rękę człowieka Schowane w górach Søller Beznamiętnie przyjmowało Szukających wrażeń turystów Znudzony Piccaso Pozwalał się sobą napawać W kamiennej poczekalni starodawnej kolejki Kilkaset metrów kwadratowych restauracyjnych stolików Wypełniali spragnieni Rozprawiając uczenie o pięknie Chłodząc emocje pokalem piwa Sjesta Placa Constitucio Czas zaprzeszły Zastygły wąskie uliczki Jak co dzień Od setek lat Obojętne na ludzkie wrażenia Głuche na zachwyt Ostentacyjnie zamkniętymi okiennicami Nie chciałam zmiany Ani ruchu Dotyk palca bożego Omamił mnie Chciałam być Ewą Której nie skusił wąż Nieświadomą mocy Uległą woli Jego I mojego Adama Drzewa poznania Zostałyby nietknięte Kain nie znalazłby pretekstu Hiob nie poznałby cierpienia Raj nieutracony A patre post
-
IX. Inna Podziwiałam Tonię. Była dzielna i twarda. Nie mogłam uwierzyć, że w tak kruchej istocie może być tyle determinacji. Zaprzyjaźniła się z chorobą, ale czyniła to tak, jakby te relacje przebiegały według reguł, które ona ustala, nie pozwalała na destrukcyjne pustoszenie organizmu. Rak pozbawił ją biologicznej kobiecości, ale z psychiką toniną nie dawał sobie rady. Po każdym powrocie z radioterapii, jakby wbrew wszystkim przesłankom medycznym Tonia epatowała kobiecością. Przestałam się bać patrzeć na nią, nie znajdowałam w niej lęku, choć czułam, że gdzieś tkwi przyczajony, by któregoś razu przycapić, dopaść. Kiedy pewnego przedpołudnia zagrzmiał Shine On You Crazy Diamond, wiedziałam, że Tonia znów kocha. Psychodeliczna muzyka Pink Floyd rozdzierała przestrzeń Pamiętasz, gdy byłeś młody Lśniłeś jak słońce Lśnij dalej szalony diamencie Naraz w twych oczach jest coś Jak czarne dziury w niebie Lśnij dalej szalony diamencie Wpadłeś w krzyżowy ogień Dzieciństwa i gwiazdorstwa Rozwiałeś w pył Chodź tu celu dalekich śmiechów Chodź tu obcy, legendo, męczenniku I lśnij Dosięgłeś tajemnicy zbyt wcześnie Wyłeś do księżyca Lśnij dalej szalony diamencie Zagrożony nocnymi cieniami Ukazany w świetle Lśnij dalej szalony diamencie Zmarnowałeś swoje przywitanie Z przypadkową precyzją Rozdeptałeś w pył Chodź tu szaleńcu, jasnowidzu Chodź malarzu, kobziarzu, więźniu I lśnij Może usłyszała w radiu o śmierci Syda Barreta i mimo, że Pink Floydzi śpiewali ten utwór już bez jego udziału, to może jakaś asocjacja sprawiła, że Tonia teraz wróciła do tej muzyki. Tonia rzeczywiście kochała- tym razem własnego męża. Widziałam błysk w oczach Toni, kiedy mówiła o Romanie. Nie mogłam zrozumieć tego jej uczucia, czy to desperacja, czy przewartościowanie przeszłości. Jakby zapomniała o wszystkim, co jej zrobił… Nagle stał się przedstawieniem wszystkich niespełnionych toninych miłości. Niemożliwe, by rak zmienił i jego, że choroba powołała nowego człowieka. Był podły. I tyle. Ale Tonia szalała z miłości, szalała z zazdrości o niego. Romciu- mówiła do niego, Romciu- mówiła o nim. Z drogich katalogów zamawiała mu wody toaletowe, koszule, wychodziła przed dom, kiedy wracał z pracy, tuliła się, łasiła. Żałosna w tym uwielbieniu. Wieczorami zabierała go na spacer. Mnie pozostawało zdumienie, choc zazdrościłam jej owej ciągłej świeżości uczuć, tej autentyczności danej tylko Toni. W niespełna miesiąc po zabiegach, wyjechała do pracy, ciężkiej pracy, gdzieś pod francuską granicę, na szparagi, by w palącym słońcu zarobić na spłatę kredytów. On też tam pojechał. Byli blisko siebie. Ona dla niego, on dla pieniędzy. Wróciła zmęczona, z ręką na temblaku, spalona słońcem. Długo nie mówiła nic. Spłacili długi. Siedziałyśmy akurat w ogrodzie, rozleniwione, niewiele miałyśmy sobie do powiedzenia, ale było dobrze. Zapach kawy mieszał się z dymem papierosowym. Milczenie przerywały tandetne dzwonki nowego telefonu. Tonia chwytała szybko aparat, wstawała od stołu i przechodząc niedaleko, oparta o parkan pytała szeptem: - Kiedy wrócisz? Z kim jedziesz? Musisz? – nie zważając na tlącego się w popielniczce peta, brała następnego papierosa, walczyła z zapalniczką, zaciągała się długo, jakby chciała przełknąć słowa po drugiej stronie telefonu. - Coś kombinujesz, zobaczysz, ja to sprawdzę!- ta groźba brzmiała jak lament, jęk. - Muszę to sprawdzić- mówiła do mnie- on mnie oszukuje. Wiem o tym. Wczoraj byłam u niego w pracy. Nie miał żadnego wyjazdu. Kłamał. A ta kurwa tam siedziała. Jak wyszłam, śmiali się ze mnie. – była smutna, naprawdę smutna. Zwijała harmonijki ze skrawków papieru. Nie patrzyła na mnie, nigdzie nie patrzyła. Czułam, że czeka, abym pomstowała z nią na podłość Romana, ale ja, wówczas żyłam przekonaniem, ze to jest Toni fantazja. Żaliła się, że nawet jej nie dotyka, nie śpią ze sobą. - On się mnie brzydzi… .kiedyś już w trakcie…przerwał, bo powiedział, że nie może…, że to tak…jak do studni. Czułam się zażenowana tymi wynurzeniami. Nigdy nie umiałam przebić się przez blokadę, kiedy chodziło o tę intymną sferę życia. Niewiele miałam w sobie z psychoterapeutki, zwłaszcza, gdy problem dotyczył seksu. seks. Wpadała w słowopotok, z którego niemal kaskadami spływały słowa. Barwne opisy aktów miłosnych, przeplatane dialogami, zapalające ogniki w oczach Toni. Milczałam. Milczałam, bo nie wiedziałam, w którym miejscu jest granica między prawdą, a nową toniną obsesją. I czułam, że i ona jakby nieszczególnie oczekuje ode mnie komentarza -Ale ja wiem, dlaczego tak… on ma kogoś… już od dawna - bezsensowne zdawały się wszelkie perswazje, w oczach Toni tkwiła pewność, od której nikt nie mógł jej odwieść. Tonia zaczęła swoje własne śledztwo. Chodziła pod zakład, godzinami wystawała w kuchennym oknie jakiejś tam w sklepie poznanej koleżanki, bo stamtąd jak na dłoni widać było bramę wjazdową do firmy. Sprawdzała telefon Romana. Sięgała największego upodlenia, sprawdzając palcami plamy na jego bieliźnie. Awantury przybierały na sile, Tonia dręczyła siebie, mnie. Jedynie Dawid zdawał się być niewzruszony, tłumacząc dziwne zachowanie matki przeżytą traumą. Mówił o lęku, który już zawsze będzie towarzyszył, kierował do Boga, w którym upatrywał uzdrowienia, modlił się za nią, wspólnie ze swoimi kościelnymi przyjaciółmi. Problem Toni stał się przyczynkiem do dyskusji na dawidowych spotkaniach, wszyscy szukali dla niej pomocy. Jeden ksiądz dał jej nawet telefon do dobrego psychologa. Tonia jeździła na sesje- tak mówiła o tych wizytach. Przyjeżdżała uzdrowiona na dzień. Była dumna z wiedzy na swój temat, którą przed nią odkrywała pani psycholog. Kupowała książki o potędze podświadomości, ćwiczyła jogę, by potem z jeszcze większą zapalczywością przystępować do szukania dowodów jego zdrady. Któregoś ranka Tonia bezprecedensowo zapukała do moich drzwi. - Wiedziałam- darła się od progu- wiedziałam, że mi nie wierzysz, że też… , jak on , myślisz, że jestem wariatką… . Byłam, jak zwykle zmęczona i zaspana, nieważna w tym momencie była dla mnie prawda Toni. Musiałam umyć ręce, zęby, obudzić się. Kawa – to było to, czego w tym momencie potrzebowałam. Zrobiła mi. Była za mną, jej głos przywoływał mnie do życia, nieistotne ,że jeszcze tego nie chciałam- poprzedni dzień był koszmarny…. - Przyjechał do domu- Tonia zupełnie nie traciła rezonu. Dumna ze swojego odkrycia, upewniona w swojej normalności, jakby nie myślała o tym , że smutek , żal za niespełnionym życiem jeszcze przed nią, parzyła kawę, rozsuwała rolety… . – … szybko wypił piwo, wysłał Dawida po następne, potem zasnął. Był okropny, ślinił się przez sen, coś krzyczał… , ale spał twardo… . To, co mówiła, nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Starałam się, aby obydwoje moich oczu wyglądało tak samo.nie cierpiałam codziennego makijażu, choć wiem,ze dawno powinnam się pogodzić z uciekającym czasem. Miałam kiepskie światło w łazience- nie miałeś czasu, aby uzupełnić brakujące halogeny. Facet, który robił nam remont, niezbyt znał się na elektryce, coś się pieprzyło. Wolałeś kupować nowe lampy, niż szukać pierwszej przyczyny. - Po cichutku przeszukałam jego rzeczy…. - Tonia zapaliła papierosa. Dym, wpełzał do mojego poranka, bez przyzwolenia, na moją złość. Paliłam, ale nie cierpiałam kłębów papierosowych tuż po otwarciu oczu. - Znalazłam drugą komórkę – satysfakcja, z jaką mówiła, nakazywała posłuch, więc przystanęłam. - Z nalazłam jej zdjęcia. Wydrukowałam powiesiłam nad łóżkiem- mówiła. Próbowałam połączyć relacje Toni, uzupełnić o zignorowane przeze mnie fragmenty. Wiedziałam, że Roman jest kiepskim facetem i chyba właśnie dlatego trudno było mi wierzyć w wyimaginowane przez Tonię jego romanse. Zerknęłam kątem oka na wyświetlacz komórki. Przeciętna twarz farbowanej blondynki, śmiała się do mnie rzędem nierównych zębów ze słabej jakości zdjęcia. Ta sama sztampowa twarz kazała mi się obudzić, zapomnieć o banalnych problemach, które z nabożnością wymyślałam każdego wieczora. On był obok, jakiś dziwnie szczęśliwy, jakby szczuplejszy, młodszy. Może nawet mógłby się podobać … . Siedzieli w samochodzie…chyba gdzieś jechali, bo zdjęcie było nieostre, nieco poruszone… - Skąd jest? Już wiesz? – pytanie było nieważne i głupie, ale stosowne wydało mi się spytać o cokolwiek. Chciałam zyskać na czasie, by powiedzieć zyskać czas, aby rzec cokolwiek mądrzejszego. - Z Włocławka….. - Tonia była spokojna – powiedział mi, że to już trwa… .a ja myślałam, że to ta kurwa zza biurka… ale co to ma za znaczeniae, która… jest jakaś. Ta , czy tamta… . Zawiesiła głos, dogasiła papierosa. I rozpłakała się. Owa inna istniała naprawdę.
-
VII Po sąsiedzku Tonia starała się żyć szczęśliwie. W realizacji różnych potrzeb Dawida odnajdowała sens własnego życia, gdzieś przez lata zakałapućkanego, niespełnionego. Mocno uwierzyła w Boga. To Dawid w religii upatrywał swą przyszłość. Niewiele mógł fizycznie, ale umysł pracował całkiem sprawnie. Często zadziwiał elokwencją, znawstwem filozofii i ogólnym rozeznaniem w świecie. Skupiona twarz, mądre oczy, i to jego widoczne kalectwo w postaci przykurczów, wykrzywionych członków, nieskoordynowania, budziły respekt, który nie pozwalał ignorować jego obecności. Latem Tonia skrupulatnie przygotowywała go do pielgrzymki- pieszej- dumna, że tak świetnie sobie radzi. Prawda jednak była nieco inna. Wielu ludzi już później angażowało się w to, aby Dawid mógł wypełnić misję. Ale to było marginalne. Poza tym wpisywało się w owo natchnione wędrowanie. Tonia miała czas tylko dla siebie. Wpadała do mnie częściej. Nigdy nie pytała o mój czas, nie patrzyła na nic. Stosy książek, które zdejmowałam z kolan, żeby jej otworzyć drzwi, nie budziły żadnych wyrzutów. To, że mi nie pasowało w żaden sposób nie mogłoby odwieść jej od wizyty akurat w tym, umyślonym przez nią momencie. Siadała na fotelu, spoglądała na porozrzucane kartki, książki odwrócone grzbietami, nie przeszkadzało jej to, że nie zdradzałam jakiegokolwiek zainteresowania. - Kurwa! Mądra jesteś! Że też ci się chce- rzucała, by potem pójść robić kawę i wyprowadzić nas na taras. Nie pytała, czy chcę, bo i zaraz potem, dziwnie dla siebie samej zachciewało mi się owej kawy. - Nie przeszkadzaj sobie- wołała z kuchni, mojej kuchni- ja sobie popatrzę na ciebie , wypije kawę i pójdę. Nie szła. Piłyśmy kawę, a ja dziwiłam się sobie, że nie czuję złości. Bylo mi dobrze. Mimo tych trywialnych, dla mnie trywialnych problemów Toni emanował z niej taki spokój, prostota świata, nieskomplikowanie. Problemy Toni były jasno zdefiniowane, konkretne, takie normalne. Śmiała się ze mnie, kiedy starałam się opowiedzieć, że jest mi jakoś źle, że nie potrafię się cieszyć z niczego, że życie się zmienia bez mojego przyzwolenia i poza moim planem. Nieraz świetnie grała świadomą słuchaczkę, choć po chwili jakieś rzucone ad hoc zdanie demaskowało jej brak percepcji. To był okres, kiedy w domu Toni zaistniał względny spokój. Roman wiele czasu spędzał poza domem, a i te chwile jego obecności mijały w miarę normalnie. Kupili samochód, nowy telewizor. Kiedy spotykaliśmy się na piwie, opowiadał o bankietach, wyjazdach, restauracjach, które, z racji nowych obowiązków zawodowych, odwiedzał. Bywało, że wpadał w złość, ale nasze sąsiedztwo hamowało jego niecne zapędy. Był późny wieczór, kiedy pod dom podjechał samochód, chwile postał, później ruszał w innym kierunku, by za moment znowu zaparkować. Te dziwne manewry powtarzały się kilkakrotnie. W zasadzie nie wzbudziło to we mnie żadnych emocji, nie zastanawiałam się nad tym, co, kto i dlaczego. Po którymś razie silnik wyłączył się. Roman prowadził pijaną Tonię. Pierwszy raz bałam się o nią, nasłuchiwałam, gotowa w każdej chwili wtargnąć, zadzwonić na policję, w końcu zareagować. Ale było cicho, żadnego niepokoju. Długo nie mogłam zasnąć. Uśpiła mnie cisza. Rano Tonia przyszła. Beztroska, uśmiechnięta. Po tabletki od bólu głowy. - Ale się nawaliłam. Roman kilka razy podjeżdżał, bo wstydził się za mnie – była tak wesoła, jakby noc była za krótka na zupełne wytrzeźwienie. - Pamiętam tylko, że na kolanach przy zapalonych przed obrazem Matki Boskiej świecach, przyrzekałam, że nie wezmę wódki do gęby. Czekałam, co dalej. Tonia patrzyła na mnie i rozumiała, o co mi chodzi. - Nie, nawet mnie nie dotknął, w każdym razie ja nie pamiętam. Szalenie rozbawiło mnie moje wyobrażenie tej sytuacji. Zaczęłam się śmiać. Próbowałam zobaczyć klęczącą Tonię, usłyszeć jej alkoholowy bełkot. Ukradkiem sprawdzałam, wodząc oczami po toniej twarz, rękach prawdziwość jej relacji. Dopiero wówczas zniknął mój niepokój. Ulga. Moja ulga. Życie Toni stało się dla mnie ważne. Jeszcze wtedy nie chciałam się do tego przyznać. Sądziłam, że to ja jestem jej potrzebna, a ona po prostu jest, jest jak wiele innych osób, które nijak się mają do mojego życia. Ale od tego czasu nie lubiłam dłuższych nieobecności Toni. Musiała pokazywać mi się. Być blisko. Jakoś przed którymiś świętami dopadła mnie angina. Taka wredna, z gorączką i ogólną niemocą. Leżałam w łóżku, spocona, chora, bezwolna. Ty wyjechałeś na ważne szkolenie. Tonia wleciała. Zmieniła pościel. Umyła mnie, a potem zadzwoniła po karetkę. Nie miałam siły bronić się przed jej działaniem, może bardziej nie chciałam niż nie mogłam Nawet podobało mi się to, że ktoś za mnie coś robi, że nie muszę być silna i niezależna. Przyjechał lekarz. Był młody i przystojny. Przystąpił do badania. Wzrokiem dał Toni do zrozumienia, żeby opuściła pokój. Siedziała na meblach. Obok stały jej psy- Klara i Aurela i cierpliwie czekały na rozwój wydarzeń. Pewnie do głowy nawet nie przyszło ani jej, ani im, by wyjść. - Ja to się kurwa mam! Jak nie psy, to ona – byłam zbyt chora, by zareagować. Miałam to gdzieś. Sytuacja była zabawna. Skonsternowany lekarz i całkiem swobodna Tonia. Dał mi zastrzyk, wypisał receptę, a potem dokładnie wyjaśnił Toni, co i jak ma podać. Nie pamiętam, żebym kiedyś śmiała się tak, jak wówczas. Gorączka nie ustępowała, a mnie chciało się palić. Tonia nie zakazywała, nie mędziła. Trzymała mi papierosa, żeby nie wypadł, ale z wyczuciem, bym się nie zakrztusiła dymem. Nie opuszczała mnie. Ja chorowałam, chyba pierwszy raz tak szczerze i bezkarnie. VIII Rak Było to około wiosny. Wróciliśmy akurat z Zakopanego. Po kilkunastu latach małżeństwa pojechaliśmy sami. Któregoś dnia po prostu zadzwoniłeś i powiedziałeś, że jedziemy. Ucieszyłam się, bo byliśmy obydwoje bardzo zmęczeni, brakowało nam czasu dla siebie, a on wymykał nam się między palcami. Zgodziłam się z marszu. Musiałam tylko poukładać swoje sprawy tak, aby nic mi nie uciekło, pokończyć pewne rzeczy, ale ty powiedziałeś, że jedziemy ok. 17. Oto zdarzyło się nam, że poszliśmy na żywioł. Pojechaliśmy. Wróciłam nieco zawiedziona, trochę zaniepokojona tym, co zastanę i właściwie szczęśliwa, że jestem w domu. Ktoś mi powiedział że Tonia ma kłopoty. Nie czułam zdziwienia. W zasadzie niewiele mnie to interesowało, bo Toni problemy były takie oczywiste. Nie wydawało mi się, aby cokolwiek, poza rytualnymi awanturami, zmaganiem się Toni z chorobą Dawida, mogło mnie zaskoczyć, poruszyć. Wtedy zadzwoniła Tonia. Zapytała, czy może wpaść. Głos wesoły, żadnego innego, podejrzanego tonu. Tak po prostu. Tyle zaległości musiałam nadrobić, ale przecież wiedziałam, że i tak przyjdzie. Pojawiła się niebawem. Chyba nigdy nie była bardziej dziewczęca. Ślicznie uczesana, gustowne spodnium, dyskretny makijaż. Wyglądał lepiej niż kiedy pracowała, niż kiedykolwiek. Była tą Tonia za którą chłopcy w podstawówce oglądali się na ulicy. Nie kryłam złości.. Z resztą Tonia nie nazbyt przejmowała się moim stanem irytacji, jak zwykle. Czekałam, co też znowu się przytrafiło- mąż, Dawid, pieniądze, czyli to wszystko, co doskonale znałam. - Mam raka- powiedziała na wejście, tak, jak się mówi o pryszczu, czy o miesiączce. Nawet przez moment nie pomyślałam o tym serio. - Znaczy, miałam raka, ale już nie mam- wypaliła szybko i bez żadnego wyrazu. Byłam zła, w głowie siedziały mi już wszelkie rzeczy, które zostawiłam dla tych kilku chwil niespełnień na wyjeździe. - Tonia, na litość boską, przestań w końcu cudować! Jakiego raka? Co to rak to katar, ma się go i już go się nie ma? Naprawdę, nie masz innych problemów? Tym nie zrodzisz jego miłości, nie staniesz się oryginalna, niczego nie zmienisz- rzucałam zdania, byle nie milczeć, ale przez moment nie przestawałam myśleć o sobie. Coraz bardziej byłam wściekła. Przez to głupie gadanie musiałam odwołać ważne spotkanie, nie pojechałam do pracy. Złość kłębiła się we mnie za tę wizytę, za ten wyjazd i, cholera wie, z jakiego jeszcze powodu. Tonia ciągnęła jakby nigdy nic; - Siedziałam w domu, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Wyszłam zobaczyć, kto to. W drzwiach stała doktor Polewska. Pomyliła klatki. Tchnęło mnie. Na drugi dzień poszłam do niej prywatnie, do gabinetu - słowa padały jedno za drugim, chaotycznie, ale przy tym zupełnie niefrasobliwie. Starałam się jakoś selekcjonować ten potok, jednocześnie nie wyłączając się z mojego toku myślenia- perfekcyjnie skonstruowanym planem dalszej części dnia. Tonia mówiła o badaniu, wycinku, wypalance, o telefonach. Coś mnie zaniepokoiło w tym radosno- sensacyjnym przekazie. Spojrzałam znad sterty przeglądanej korespondencji. Czekałam, co dalej. Tonia opowiadała o troskliwości Polewskiej, znajomościach, dzięki którym badanie zostało wykonane ekstra. Pokazywała mi jakieś świstki z wynikami badań. To wśród nich jeden zburzył mój spokój- ca.- ten skrót i jakieś łacińskie Neoplasma malignum colli utteri kazały mi przestać zajmować się sobą, zacząć słuchać Toni, wyławiać z tego strumienia słów sens. Jeszcze tego dnia nie chciałam wierzyć, że może ją spotkać coś tak złego, że jej życie może ją tak bardzo oszukać, że problem Toni jest wielkim, wręcz monstrualnym problemem. Odrzucałam to, bo przecież to ja miałam problemy. Tonia kreuje jakąś nową wizję siebie, na własny użytek teatralizuje, by Roman przestraszył się. To ma być kara i pokuta. Po nich będzie już tylko lepiej – dla niej, tak, jak zawsze chciała. Nieoczekiwanie dla siebie przerwałam to, co robiłam, słuchałam. Wiedziałam, że terminy medyczne, owe kartki pozginane bez żadnej reguły, nie mogą być wymysłem Toni. I nagle zrozumiałam, że coś się dzieje. Ale ona była spokojna, ufna. - Ja to mam szczęście w życiu. Ze wszystkiego się wywinę- pochowała te swoje szpargały- tak to określiła. I poszła, bo akurat Dawid zadzwonił, że skończył rehabilitację. Miesiąc nie minął. Była po histerektomii. Może tylko oczy były mniej błyszczące i ruchy powolniejsze. Żadnego strachu. Przyszła do ogrodu, kiedy Marcuse i Horkheimer pastwili się na de mną. Usiłowałam zgodzić się z Horkheimerem, że przesłanką wyjściową koncepcji metafizycznego pesymizmu jest doświadczenie cierpienia. Podobnie jak on miałam przekonanie, że życie większości ludzi jest tak nędzne, tak częste są upokorzenia i wyrzeczenia, a wysiłki zaś są w tak jaskrawej dysproporcji do sukcesów, iż zrozumiała jest nadzieja, że porządek ziemski nie może być rzeczywistym porządkiem. Myślenie o świecie transcendentalnym stanowiło tęsknotę za tym, co inne. - Ty znowu stukasz?- głos Toni wyrwał mnie z zamysłu- zgłupiejesz od tej swojej nauki. Zapach kawy mieszał się z wiosną. Nie umiałam ucieszyć się tak prawdziwie, jak to czułam. Byłam zła na siebie za tę oschłość, pragmatyzm. Chciałam podbiec, uściskać ją, powiedzieć; Tonia zmieniłaś mnie, bez mojej woli, bez mojego przyzwolenia! Tonia to ty jesteś mądra i dobra! Nie powinnaś przechodzić przez to wszystko. Powiedziałam; - Uważaj, rozlałaś kawę. Nie jest ci zimno? Patrzyłam na nią. Nie wiedziałam, kiedy jej włosy tak urosły, że można było zapleść jew warkocze, nie jakieś mysie ogonki, ale grube, lśniące, zrobione tanią henną. Szukałam w jej twarzy cierpienia, smutku, lęku. Nic z tych rzeczy. Może tylko te oczy… ale to było ludzkie, zwykłe zmęczenie, nie obawa. Nie czekała aż zapytam. - Wszystko mi wycięli, konieczne będzie dalsze leczenie, usunęli mi już redony po operacji. Czekam teraz na radioterapię – nawet nie patrzyła w moją stronę. Ona mnie znała. Nie próbowała mnie żenować. Wzięła do ręki jedną z książek. Otworzyła. Chwilę poczytała. - Jak można się tym zajmować? Nic z tego nie rozumiem- odrzuciła książkę na bok, uważając, by nie pozginały się kartki, z należytym szacunkiem dla wiedzy, co prawda mało użytecznej, ale dla mnie ważnej. Tego się nauczyła, żyjąc obok mnie. Nagle zrozumiałam, że Tonia jest chora, że może umrzeć za miesiąc, za rok- tak zwyczajnie, jak umierają inni. I nie można śmierci porównać z wyjazdem. Nie ma powrotu, nie ma przypadkowego spotkania gdzieś tam. Ani listów, ani telefonów. Nieobecność wieczna. W tamtej chwili przyszło mi na myśl, że tonine życie to gotowy scenariusz na programowo wyciskający łzy kiczowaty film, który paradoksalnie toczy się naprawdę. Myślałam o niej codziennie. Czasem zazdrościłam jej tej walki o siebie, siły. Za nią dokonywałam analiz i gdybań, zmieniałam scenariusze zdarzeń. Tworzyłam Tonię według własnego zamysłu. Syciłam się jej nieszczęściem, za nią i za siebie.
-
VI W nowym domu Gdzieś przed Nowym Rokiem wróciłeś do domu na Akacjowej. Przyniosłeś kwiaty i decyzję prezesa Firmy. Nowy samochód, nowe mieszkanie. Należało się nam. Byliśmy kompetentni, kreatywni, wykształceni. Robiłeś wyniki, ja doktorat z „Idei imperatywu kategorycznego Kanta jako praktycznego postulatu woli i działania w dobie postępującej dewaluacji wartości moralnych”. Żyliśmy spokojnie i przyzwoicie. Każde z nas miało swoją pasję. Dzieliliśmy noce, woziliśmy dzieci na różne, modne i nowe podówczas zajęcia. Większe mieszkanie było nam potrzebne. Nagromadzone przez lata sprzęty, książki nie dawały się żaden sposób uporządkować, potykaliśmy się o siebie i przedmioty. Pokoje były duże i przestronne. Szczęśliwym trafem przypadło nam na parterze, wobec czego mogliśmy schodzić z pokoju do niewielkiego ogródka. Nie zamierzałam bawić się w ogrodniczkę, nie miałam pojęcia o kwiatach, warzywach. Miało być zielono i intymnie. Uwielbiałam rankiem wychodzić do ogrodu, z filiżanką kawy, papierosem i gazetą. Nieoczekiwanie dla siebie ogromnie się ucieszyłam, kiedy już pierwszego dnia do moich drzwi zapukała Tonia. Mieszkała nade mną. Poplecznictwo jakiejś fundacji sprawiło, że miasto zaoferowało im to mieszkanie. Wprawdzie w swojej wspaniałomyślności nie uwzględnili choroby Dawida, ale Toni to nie przeszkadzało. Elitarne osiedle rekompensowało wszelkie niedogodności. Tonia też miała ogródek. Jak na przydomowe ogródki, ten był duży ktoś z mieszkających , ze względu na brak czasu, zrzekł się swojej części. Tonia wkładała w to miejsce dużo serca, pracy i pieniędzy skrzętnie oszczędzanych na domowych wydatkach, bo budżet domowy był ściśle rozliczany i kontrolowany przez Romana. Raz po raz więc kupowała różne rośliny, dokądkolwiek by nie poszła, szczypała szczepki, by potem z pietyzmem zielenić swój ogród. A trzeba przyznać, że Tonia miała rękę do roślin. I wychodziło jej to nad wyraz dobrze. Stworzyła cudownie niezamierzony eklektyzm. Odgrodzone żywotnikiem od wścibskich oczu wnętrze kryło mnóstwo kameralnych zakątków, oddzielały je trejaże porośnięte a to thunbergią, a to kobeą. Oczary i gałązki wawrzynku oklejone fioletowym kwiatami , azalie górowały nad szeroko rozkładającymi się kobiercami bergenii. Wiosna w toninym ogrodzie była fioletowo-żółta, ale lato i wczesna jesień były niesamowitą, zdawać się mogło, niekończącą eksplozją zapachów i barw. Tu Tonia objaśniała Dawidowi świat, uciekała od rąk Romana, tuliła się do swoich psów, które pewnego razu przywiózł mąż, z myślą o polowaniu. Bo nagle zrozumiał, że polowania to jego pasja. Zdobył więc potrzebne uprawnienia i zakupiwszy niezbędne akcesoria wybywał często na całe soboty i niedziele, by w hubertowym gronie zapominać o niespełnionym życiu własnym u boku Toni i dzieci. Dwoje starszych od dawna skonstruowało sobie indywidualne światy. Do świata Dawida Roman nie umiał i nie próbował się dostać. Czasem siadałyśmy schowane przed wszystkim i nadrabiałyśmy stracony czas, dokonując wszelakich reminiscencji. To wtedy zaczynałam poznawać Tonię. Była cudnie nieskomplikowana, nie analizowała tego, co jej się przydarzało, nie szukała przyczyn, jej filozofia opierała się na prostym stwierdzeniu; „widocznie tak musi być i koniec”. Czułam się zawstydzona małością moich problemów. To ona tłumaczyła mnie mówiąc, że problem jest indywidualny, nie patrzy się na niego przez pryzmat innych, skoro mnie to boli to mój problem jest ogromny. Czułam się więc usprawiedliwiona i mogłam napawać się z różną intensywnością, w zależności od wagi, wszelkimi swoimi nieszczęściami. Ona słuchała z uwagą. Jakby rozumiała. Niekiedy milczałyśmy, bo nie chciało mi się. Rozumiała. - Pomilczmy sobie na różne tematy - powiadała i zaraz zabierała się do podcinania krzewów, obrywania zeschniętych liści i pędów. Pozwalała, by szmer cieknącej w oczku wodnym wody wprawiał mnie w błogi stan uczucia spokoju, rozluźnienia i odpoczynku. Brała Dawida za ręce, oprowadzała go po ogrodzie, wkładała mu w ręce kwiaty, uczyła zapachów i kształtów. - Tylko cichutko- napominała, kiedy Dawid głośno okazywał swoje zadowolenie z postępów. Był chłopcem pogodnym i bardzo mądrym. Skurcze spastyczne nie pozwalały mu na wykonywanie mnóstwa czynności manualnych, szybko więc opanował klawiaturę komputera, złościł się, kiedy Tonia traktowała go jak niepełnosprawnego, kiedy wyręczała go, nie pozwalał podać sobie kul, które w bezładzie rzucał, często poza zasięgiem. Był mężczyzną, Tonia wiedziała, jak nauczyć go kochać, być twardym. Umiał albo świetnie udawał, że umie znaleźć w swoim kalectwie sens. Wiedział o Hiobie, cierpliwie czekał na odmianę losu. Z determinacją poddawał się zabiegom rehabilitacyjnym i czekał na dzień, którym obiecany przez Tonię dzień, kiedy to będą już bogaci, nadejdzie. Wtedy pojadą do owego supernowoczesnego ośrodka rehabilitacyjnego, w którym go usprawnią.. Obrona mojej pracy, twoja praca służyły kontaktom. Odwiedzali nas różni ludzie. .Były to spotkania o wszelakiej charakterystyce i temperamencie. Spotkania, określane twoim mianem jako – biznesowe, spotkania po latach byłych absolwentów, spotkania –po prostu zwykłe, bez sztucznego blichtru, bez zbędnych wydatków- ot! Tak po prostu. Na wszystkich bywała Tonia i jej Roman. Jak pięknie było patrzeć, jak w te niejednokrotne sztuczne atmosfery wpisywała się postać Toni. Ona nie tworzyła falsyfikacji, jak jej mąż. Była realna w swojej prostocie. Któregoś razu jakaś impreza, w letnią noc, przeniosła się z domu do naszego ogrodu. Nie wiem skąd komuś wpadł do głowy pomysł, zrobienia ogniska , takiego z gitarą i ze śpiewem. Pękł wówczas transporter piwa, zakupiony w osiedlowym sklepie słuchaliśmy Budki Suflera. Cugowski śpiewał: Szarość dnia Wczorajszy dzień Jak hotelu się znalazłem, co się stało Bez pytania wiem Drżenie rąk Poranny strach To jest kara, obowiązek, może zwyczaj Jaju nie wiem sam (….) Wszyscy bawili się doskonale. Dla was wszystkich, dla muzyki, za pieniądze Musi udać się (…) Byliśmy dorośli, a tuliliśmy się do siebie jak gówniarze. Mnie szczególnie rozrzewniał moment, kiedy Cugowski , tym swoim cudnie zapijaczonym głosem, śpiewał: Kochana ma Wiedzieć chcę Jak mam szukać i co robić By na górze móc utrzymać się{…). Tonia była jak z dawnych czasów. Może jedynie za dużo piwa. Ale nikt z grona nie pytał, kto była Tonia .bo Tonia to Tonia. I. choć dziwił wszystkich podejrzany zachwyt Toni nad niebieskimi oczami Ewy-było pięknie. I to chyba były jedne z ostatnich chwil , kiedy maiła wrażenie, że jest szczęśliwa, szczęśliwa mimo wszystko. A potem świat sprzysiągł się przeciwko Toni, szykując jej coraz to bardziej wyrafinowane świństwa.
-
IV Praca Nie wiedzieć jakim sposobem, ani przy użyciu jakich środków pewnego poniedziałku Tonia dobrze ubrana rozpoczęła pracę w miejscowym urzędzie. Jako sekretarka. Dzieci odprowadzała do przedszkola, mężowi szykowała wieczorem śniadanie. Nie był zadowolony. Tonia tak. Podobało jej się odbieranie telefonów, anonsowanie petentów, umawianie ich na terminy. Wprawnymi ruchami przerzucała segregatory, parzyła kawę. Była pojętna. Szef był bodaj pierwszą w całym toninym świecie osobą, która zwróciła się do Toni „pani Antonino”. - Pani Antonino, proszę przygotować na jutro sprawozdanie za ostatni okres - mówił wykonując półobrót tuż przed drzwiami gabinetu. Tonia widziała, że jej ukryte pod białą bluzką piersi, nie dają spokoju jego oczom. Szef był nową miłością jedyną, do końca życia. Nocami Tonia, leżąc bez ruchu, z rękoma splecionymi pod głową tworzyła przyszłość. Bezszelestnie, bez westchnień. Obok spał mąż. Kiedy obudził go dochodzący skądś dźwięk telewizora lub eksplodujący seksem krzyk sąsiadki zza ściany, Tonia potulnie oddawała się mało wyrafinowanym pieszczotom, by potem, dokonawszy starannej ablucji całego, filigranowego ciała, kończyć swoje dzieło tworzenia przyszłości. Nadto Tonia wiedziała, że wszelki objaw niechęci, zniecierpliwienia czy braku entuzjazmu nie da jej usłyszeć nazajutrz: „Pani Antonino, proszę przygotować dwie kawki.” Niczym aktorka kasowych produkcji pornograficznych udawała orgazm. Niewiele czasu upłynęło, jak Tonia stała się przypomniana na ulicy, kłaniano się jej, pytano o męża i dzieci. Obarczano ją a to sukcesami, a to znowu wszelkimi nieszczęściami mieszczącymi się w ścianach domów o różnym standardzie. Niejednokrotnie osobnicy o zgoła podejrzanej proweniencji oferowali jej swoje usługi bodygarda, kiedy wracała do domu. Bo Tonia robiła się coraz ciekawsza i była coraz bardziej ustosunkowana. Nowi ludzie, z kręgów, ale i poza nimi zaczęli mówić „pani Antonino”. Nic tak człowieka nie nobilituje jak odpowiednia forma imienia. Świat Toni rozciągał się nieoczekiwanie, pewnie najbardziej dla niej samej i dla niej nie było to bezpieczne. Nagle ujrzała, że można żyć normalnie, że można mówić szeptem, na nieważne tematy, że można mówić w ogóle bez kadencji, z intonacją obojętną. Tonia zaczęła marzyć. Łatwiej było jej przetrwać noce, Tonia znów słyszała muzykę, co zmieniała oddech, ręce, ciało Romana i dawała uczucie cudownej fizyczności fizjologicznych aktów prokreacyjnych. Rano wstawała spełniona. Gotowa do życia. Pieniądze z tej toninej pracy nie były jakoś wielkie, ale to jakby nie miało większego znaczenia, bowiem Romanowi trafiła się bardziej intratna praca, która pozwalała żyć na poziomie. Ustosunkowanie Toni nie pozostawało bez znaczenia, bo zawsze umiała niby w dygresji, niby żartem rzucić wzmiankę o rodzinie. Zmieniali się szefowie, ale ona tkwiła na miejscu i coraz lepiej wyglądała w scenerii komputerów i pionowych żaluzji. Nawet ojciec był dumny, kiedy ktoś pytał go na ulicy, z dumą powiadał: - To moja córa. Bo i owszem praca Toni była ważniejsza niż jakaś tam obserwacja półek w nowym markecie. Tonia czuła, że staje się jej przyszłość, jeszcze nieśmiało, jeszcze nieufnie, ale już pozwalała Toni przywołać pewność siebie. Jeszcze zdarzało jej się zakląć szpetnie, ale nigdy w pracy, tu starannie celebrowała każde słowo. Świat Toni nabierał rozmachu. Nowe znajomości, niemal szykowne stroje, spotkania dawały wytchnąć od męża, z którym grała w miłość. On zresztą też coraz więcej energii tracił na nowe zadania zawodowe. Zaczął nosić długie płaszcze i złoty sygnet. Częściej zachodził do pracy Toni, bo nie podobało mu się, że tak łatwo wymyka się spod jego rąk. Co jak co, ale to nie ona walczyła o emancypację i nie miała prawa zbytnio upominać się o zdobycze dawnych feministek. Czasem brała zwolnienia z pracy, ale zaraz potem szalała w sklepie „U Marii” i w nowej sukience nadrabiała zaległości. Nikt nie pytał, nikt jej nie zastępował. Zaledwie kilka dni, a na twarzy Toni pojawiał się ten sam prawie beztroski uśmiech. V Dawid Jakaś impreza w biurze przedłużyła się. Tylko udana noc mogła uchronić Tonię przed gniewem męża. Nie uchroniła, chociaż dostał, co swoje. Nie było sukienki, nie było kwiatów- była ciąża. Nikomu, jak Toni nie, pasowało to dziecko. Oto właśnie dokonywała się jej przyszłość, a tu ….. Samotna ciąża. Od początku smutna. Mała plamka, niewielki krwiak widoczny na USG dawał nadzieję, że natura sama dokona selekcji, bo Tonia wiedziała, że życie ludzkie to świętość. Transcendentalnie postrzegane istnienie nie pozwalało jej na dokonanie jakiegokolwiek aktu, który byłby sprzeczny z niewyartykułowanymi nigdy przez Tonię zasadami. Bo ona wiedziała, że wszystko, cokolwiek dotyczy jej życia zostało już ustalone. Czasem tylko, przy szczelnie zamkniętych drzwiach łazienki w nowym mieszkaniu patrzyła w lustro ze zdumieniem, jak jej drobne ciało zniekształca się po raz trzeci, by dać miejsce panoszącemu się coraz bardziej zuchwale dziecku. Nic tak nie budziło złości Romana, jak ten rosnący brzuch i związane z tym narzucone przez lekarza obostrzenia. Nie umiał pohamować niezadowolenia, kiedy Tonia następny raz zasypiała plecami do niego. Karetka na sygnale. Klinika położnicza w odległym, dużym mieście. Walka Toni o przyszłość i lekarzy o Tonię. A potem dziwne miny profesorów medycyny. - Proszę pani. Urodziła pani synka - mówili zsuwając okulary na brzeg nosa, by lepiej wypatrzeć reakcję-nie wszystko jest jednak tak, jak powinno…. Zmęczona twarz Toni zdawała się nie wyrażać zainteresowania. - Syn… dobrze…Dam mu na imię Dawid. To ładne imię. To najukochańszy z synów Jahwe. Skąd Jahwe, skąd Dawid? Tonia jeszcze w ciąży czytała o niezwyciężonym chłopcu, który delikatny, o subtelnym, młodzieńczym wyglądzie, zwyciężył potężnego Goliata bo opowieści o sukcesach wpisywały się w toniną wizję życia. - Pani Antonino. Pani syn urodził się z zespołem Little´a. I cisza. Tonia słyszała, ale skąd na miłość boską ona mogła wiedzieć, co to znaczy. O zespole Downa wiedzieli niemal wszyscy, ale to…zespół…jakiegoś tam… . Była śpiąca. Kilkanaście godzin trwała walka o nowe życie w klinicznym szpitalu. Wcześniej schody. Przecież nie chciała zdenerwować Romana. Obskurna klatka domu wirowała w umyśle, dzieci coś krzyczały, sąsiadka wezwała karetkę. Roman gładził ją po twarzy. Łóżko w karetce było strasznie niewygodne. Droga długa. Korytarze. Światła. Jacyś ludzie. Kobiety we frotowych, grubych podomkach. Szczęśliwi przyszli ojcowie. Ogromna sala. Rękawice. Wszędzie pełno rękawic i świateł… - To paraliż dziecięcy - kontynuował lekarz, by nie daj Bóg nikt nie zarzucił mu braku kompetencji, czy wiedzy medycznej. - Prawdopodobnie to postać pozapiramidowa. Tonia nie rozumiała, ale właśnie teraz przyszło jej do głowy, że nie ma matury. Chciała im powiedzieć, ale jakoś nie zdołała, bo te trudne słowa spowodowały, że nagle zachciało jej się płakać. Jak nigdy dotąd. Stało się, że nic nie było w stanie powstrzymać tych łez, które wywołały te strasznie brzmiące słowa lekarzy. - To taka postać dystoniczna, atetotyczna, pląsawicza objawiająca się częstymi zmianami w napięciu mięśniowym Nierzadko występują ruchy mimowolne oraz leworęczność, która, objawia się zajęciem obu kończyn dolnych oraz jednej górnej, przebiega z reguły ze zmianami psychicznymi i padaczką… Płakała. Ona, drobna, filigranowa, w żenująco krótkiej koszuli szpitalnej, pozbawiona kobiecości, okradziona z przyszłości, osaczona przez autorytety medyczne. -Ale proszę nie płakać – ciągnął inny lekarz o charyzmatycznym głosie - Na ogół takie dzieci są dobrze rozwinięte umysłowo, choć, owszem, często występuje u nich niedosłuch typu odbiorczego lub głuchota, porażenie spojrzenia ku górze, zez., zaburzenia mowy o charakterze dyskinetycznym, a u niemowląt trudności w połykaniu i ssaniu. Wziął ją z rękę jakby myślał, że właśnie to jest jej teraz najbardziej niezbędne. Tonia chciała zobaczyć dziecko. Swoje dziecko, które odmieni jej świat. Był malutki, ważył tyle, co zapas cukru w Toni domu- kilogram i dwie cukierniczki. Mętnymi oczyma spoglądał na ściany nowoczesnego inkubatora, jakby nie domyślając się, że ponad szklanym parasolem czeka na niego cieplejszy świat. Dawid. Piękne imię. To wtedy Tonia zaczęła palić kadzidełka.
-
{Wiersz o miłości ]- Miłość radością.
swan odpowiedział(a) na Iwona Wiktor utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
chciałoby się rzec:"O matko boska !", myślę jednak,ze to młodość Pozdrawiam -
Dzięki za uwagi.Jestem wciąż " w trakcie". Pozdrawiam
-
II Szkoła W szkole należała do naszej ekipy. A była to grupa dzieciaków z elit- rodziców w tamtym systemie ustawionych. Klasa wybrańców, chociaż wtedy nikt tego tak nie nazywał . Selekcja do klas odbywała się bez artykułowania oczekiwań ze strony rodziców. Nic więc dziwnego, że znamienita większość kończyła jako prymusi. Tonia nie. Braliśmy ją ze sobą na niedozwolone eskapady do lasu, by w głuszy leśnej, z dala od wścibskich oczu palić trawkę, czy wypijać z butelek zawłaszczonych z barków ważnych rodziców resztki dobrych alkoholi. Smaku niektórych nigdy już nie poczułam, nawet nazw nie pamiętam. Około przednówka zbieraliśmy się w niedzielę przy fontannie, ubrani w harcerskie mundurki- dla niepoznaki i ruszaliśmy w kurs. Tonia z nami. W zatoczce całą niedzielę doświadczaliśmy dorosłości. W poniedziałek Tonia nie ćwiczyła na wuefie. Była dobra w biegach. Mała, zwinna, lekka-stanowiła nie lada gratkę dla głodnych sukcesów nauczycieli. - Dostałam w pierdol- chlubiła się na przerwach- widział nas kumpel starego. Z łódki. Czy mi było żal? Chyba nie. Nie pierwszy raz, nie ostatni. Nigdy nie narzekała. Poza tym często leciała a to z murku, to znów brat jej przyłożył, młodszy o pięć lat, ale niefortunnie. Potem częstowała cukierkami. Ojciec przepraszał, bo matka wyprowadziła się na kilka dni. Po paru dniach Tonia ćwiczyła na zajęciach. Chłopakom się podobało. Małe, ale już jędrne piersi, nieuwięzione w biustonoszu niesubordynowanie pływały pod koszulką. I wygrywała. Chyba to te jej występy były najbardziej spektakularnym sukcesami w jej życiu. Zazdrościłam jej tych piersi, i tych sportowych poczynań, mimo że to do mnie Waldek pisał wiersze, a Jacek wypatrywał za mną oczy na szkolnych zabawach w harcerówce. Była niezależna, nie miewała z wyczytanych nocą książek mniemań na temat życia, siebie i innych głupot. Gdzieś w okolicach siódmej klasy zaczęły się prywatki. U Marianny zebrali się wszyscy. Toni nie brano pod uwagę, ustaliliśmy taki próg pieniężny na prezenty, którego Podjezdni nigdy by nie przyjęli, pewnie żadnego by nie przyjęli, ale fakt pozostawał faktem-Tonia nie należała do elity. Przyszła. Nieproszona. Przyniosła płytę Leda Zeppelina. Wszyscy szaleliśmy za wirtuozem wokalu Robertem Plantem. Witaliśmy Tonię jak swoją Ojciec Marianny miał jakieś dziwne koneksje, czort wie z kim, ale dzięki nim jego barek pękał od dobrych trunków, a on sam nie miał czasu, by sprawdzać jego stan. Więc piliśmy i słuchaliśmy The Lemon Song, Bring It on Home. Kolejne pary miały za zadanie zmieniać szpule na ZK140 t. Transowo mijała prywatka, ale co by nie myśleć niejednoznacznie- tylko bluzeczki były wymięte. Oczywiście oprócz Toni. Wystarczający pozostawał psychodeliczny prezent, a właściwie to, jak, czy za co go kupiła i nie chciała dokładać do tego zszarganej bluzki. Kiedy my sięgaliśmy głową chmur, zasłuchani w słodki, przejmujący rock, jej ojciec już widział, że grzebała w kieszeniach wyjściowej marynarki. Nie pojechała na zawody powiatowe. Prywatki były coraz mniej rytualne. Tonia nie żałowała bluzek, ale i prezentów nie przynosiła. Coraz rzadziej startowała w zawodach. Wuefiści musieli pracować z osobami systematycznymi, a ciągłe niećwiczenia powodowały, że Tonia nie robiła wyników, które byłyby jak najbardziej pożądane. Żal tych widoków toninych piersi, które zdawać by się mogło, coraz bardziej świadomie się poruszały. I kiedy wiele dziewczyn ze szkoły z szaleńczym pietyzmem bandażowało sobie piersi, by ukryć panoszącą się w nas kobiecość, Tonia wypychała miseczki watą doskonale zastępującą dzisiejsze push-upy. Chłopcy czekali na nią na długiej przerwie i po lekcjach. Ja wracałam do domu sama, pracować na własną przyszłość. Na długie lata Zeppelina zastąpił Niemen i Grechuta. Tonia tkwiła w nurcie Nirwany, Pink Floyd. Nuciła na przerwach Pigs On The Wing, choć do dzisiaj nie ma pojęcia o istnieniu „Folwarku Zwierzęcego”. W domu miała względny spokój, matka ukochała młodszego syna, to jemu stwarzała przyszłość, nie obciążała Toni oczekiwaniami. Ojciec przestał wyprowadzać się z domu. Pod koniec ósmej klasy wszystkich ogarnęła gorączka wyboru szkoły. Nie było prywatek, w zapomnienie poszły niedzielne wyprawy- stawaliśmy się odpowiedzialni. Przed mami jawiła się świetlana przyszłość w renomowanych liceach. Jakby zdziwiona, jakby z zazdrością, może nawet z ironią przyglądała się nam-prymusom, laureatom olimpiad, tym z których wartkim strumieniem wylewała się duma naszych rodziców. W dzień końca szkoły Tonia nie miała nam nic do powiedzenia. - No to, kurwa , kształcie się – śmiała się rzędem zębów, dzięki którym po latach wzbogaciło się kilku nieźle zarabiających małomiasteczkowych dentystów- ale to ja kiedyś będę obrzydliwie bogata. A potem szliśmy wszyscy tą samą od lat aleją kasztanową, ostatni raz razem, ale tak naprawdę to każdy z nas szedł już osobno. Już nigdy potem nasze łzy nie lały się tak bezwstydnie, jawnie, na zamówienie, ale przecież wtedy, zwłaszcza i tylko wtedy nie wypadało nie płakać. Ostatni raz razem, ale tak naprawdę to tu- na tej kasztanowej alei stanęliśmy do wyścigu po wspaniałą dorosłość, po pieniądze, samochody, układy, zakładając niejako a priori, że dotrzemy do mety jako zwycięzcy. Uśmiechaliśmy się przez łzy, szafując obietnicami o przyjaźni, pamięci, ale każdy już marzył, by to jego plecy oglądano w czasie tego biegu. Tonia szła obok. Filigranowa blondynka. Nie płakała. Tylko ona. III W międzyczasie Tonia żyła i zakochiwała się miłością do końca życia, za każdym razem jedyną. Nie walczyła z niczym, nie tworzyła reguł, nie wymyślała recept na uzdrowienie czegokolwiek. Bezgraniczne ufała w predestynację. Ojciec załatwił jej miejscowe liceum. nigdy tego nie ukrywała - Stary gra w brydża z Piłackim, a matka wszędzie trąbiła, że stać ja na wykształcenie córki-mówiła, kiedy spotkałam ją w jakimś szemranym towarzystwie. Przyjechałam akurat do domu na ferie Czekałam na ciebie w Pegazie, mieliśmy przygotowywać się do matury próbnej z języka. Kiedy zobaczyła, że ty to ty, nachyliła się – i prychnęła mi do ucha; - O! Kurwa ! Ty z nim chodzisz? No wiesz co? Zawiodłaś mnie! Myślałam, że masz lepszy gust! Nie zdążyłam się nawet oburzyć, Tonia znikła. W kawiarence zrobiło się cicho i intelektualnie. Z głębi dobiegał głos Niemena; … Do dni dzieciństwa wraca moja myśl W marzeniach moich żyje rzeka ta Tak bardzo chciałbym być nad brzegiem jej Więc nich wspomnienie dalej trwa Tam każdy dzień to skarb…. Dotknąłeś mojej ręki. Skonfundowana twoim gestem, a może bardziej rozkojarzona spotkaniem z Tonią, zachciałam wrócić szybko do domu. Musiałam pogadać ze sobą o Toni, bałam się, że rozmyje mi się jej obraz, coś pofałszuję, o czymś zapomnę. Ale kiedy w domu otulona własnymi ramionami próbowałam wrócić do kawiarni, czułam tylko wszechogarniającą złość na Tonię. O ciebie. Stanęłam przed lustrem. Nie znalazłam niczego, co mogłabym sobie zarzucić. Intelektualna wyższość nad Tonią wprawiła mnie w doskonały stan. Po jakimś czasie, gdzieś zaraz po maturze ktoś mi powiedział, chyba mama, że Tonia wyszła za mąż. Za Romana. Ponoć chodził do naszej szkoły. Podjezdna była zachwycona mężem Toni. Pewnie miała dosyć prasowania wymiętych bluzek córki, a poza tym zajęta urządzaniem życia synowi, nie miała głowy do innych problemów. Suknia ślubna Toni- nasza pierwsza klasowa ślubna suknia, śnieżnobiała, z ciągnącym się przez pół kościoła trenem, z wplecionym w diadem mirtem, stała się legendą w mieście. Wybujałe zaczątkiem macierzyństwa piersi budziły zdumienie gości weselnych i ciekawskich w parku przed kościołem. Jeszcze większe niż wówczas, gdy Tonia niedługo po tym siadała na ławce w tym samym parku, by obnażyć je publicznie i nakarmić ślicznego synka. Trochę żal mi jej było- chyba do wieczora. Toni życie było dla mnie jakimś epizodem, który wykluczony z mego życia w żaden sposób nie wpłynąłby na jego bieg jak plotkarska notatka w taniej gazecie, o absolutnie niefrapującym tytule. Byłam już podówczas studentką poważnej uczelni, wobec czego wszystko, cokolwiek mogłoby mieć dla mnie znaczenie, musiało mieścić się w zakresie deklinacyjnym student, studenckie. Ja studentka, ze studentkami, o studentkach- studenckie życie, problemy studenckie- to był mój świat. Toni w żaden sposób nie chciał się weń wpasować. I kiedy moje noce przemykały na czytaniu, słuchaniu, pisaniu, Tonia walczyła z rozbujaną chucią swojego zaślubionego męża. Na zmianę ze ślicznym synkiem domagali się toninych piersi. Gdzieś w zaadaptowanym ze starego strychu pokoju Tonia prasowała koszule męskie, dziecięce ciuszki, i zamiast Rogera Watersa, Davida Gilmoura, Syda Barretta i innych, słuchała głosu Romana. Równie przejmującego głosu. W dniu, gdy moja Alma Mater zyskała następną dobrze zapowiadająca się absolwentkę, Tonia miała już ślicznego synka, małą córeczkę i kilkanaście zasuszonych bukietów przepraszających od niego. Czasami słyszała przypadkiem; One slip, and down the hole we fall It seems to take no time at all A momentary lapse of reason That binds a life for life A small regret, you won't forget, There'll be no sleep in here tonight Was it love, or was it the idea of being in love? Or was it the hand of fate, that seemed to fit just like a glove? The moment slipped by and soon the seeds were sown The year grew late and neither one wanted to remain alone One slip, and down the hole we fall It seems to take no time at all A momentary lapse of reason That binds a life for life A small regret, you won't forget, There'll be no sleep in here tonight One slip ... one slip Tonia była dorosła i kochała. Mieszkali w zaadaptowanym ze starej kotłowni budynku, z którego rozciągał się widok na torowisko. Było to miejsce w zasadzie nieszczególne, chyba tylko w tym warte zapamiętania, że znajdowało się kilkanaście metrów w dole. Przyległe do niego tereny wysprzedane zostały za psie pieniądze miejscowym biznesmenom z przeznaczeniem na budowę domków jednorodzinnych, ci zaś wszelką zdobytą kasę topili na dorównanie standardom europejskim i, jak mogli najszybciej, zapominali o zapyziałych klatkach schodowych bloków należących do podupadających spółdzielni . Po jednej i po drugie stronie nasypu kolejowego natura wyrzeźbiła swoiste tarasy porośnięte dziką różą i łopianem, tworzącymi gęste zarośla pełne wstydu dziewczyn i niedopalonych papierosów. Pociąg nie przejeżdżał tędy od lat. Tonia uważała, by jej dzieci nie wpadły kiedy w owe zarośla. W ciepłe dni, siadała ze swoimi sąsiadkami przed domem, by przy mocnej kawie, z paczką tanich papierosów wspominać szkolne czasy lub wyklinać na ciężko zarabiających na życie mężów. - Kasia! Przypilnuj Marcina! Nie widzisz, że tapla się w błocie? – Tonia odwracała głowę w stronę dzieci, trzymając w ręce drugą dolewkę kawy- ja już nie będę miała w co go przebrać, ze wszystkiego wyrósł. -Ale zobaczycie- mawiała do swoich koleżanek - ja i tak kiedyś będę obrzydliwie bogata. Potem zbierała szklanki, popielniczkę i dzieci . Szła do domu. Mąż wracał. Tonia jako dobra żona codziennie czekała na niego.
-
If If I were a swan, I'd be gone. If I were a train, I'd be late. And if I were a good man, I'd talk with you more often than I do. If I were to sleep, I could dream. If I were afraid, I could hide. If I go insane, please don't put your wires in my brain. (Atom Heart Mother Suite-Ron Geesie) Gdybym był łabędziem, odleciałbym Gdybym był pociągiem, spóźniłbym się A gdybym był dobrym człowiekiem Rozmawiałbym z tobą częściej Gdybym zasnął, śniłbym Gdybym się przestraszył, schowałbym się A gdybym zwariował Proszę, nie podłączajcie się do mojego mózgu Tonia I. Imię Tonia była jak innych tysiąc kobiet- Jolek, Mart, Ewek. Ani ładna, ani brzydka. Tonia była cudnie zwykła. Plącze się w moim życiu, chyba od trzydziestu lat. Pojawia się raz kiedyś, pojawia się o siódmej rano zdziwiona na przykład tym, że śpię albo, że ty jesteś w domu. - A co ty tu jeszcze robisz?- woła, ciągnąc za sobą zapach niewywietrzonej po nocy klatki schodowej. - Ja tu mieszkam- mówisz i już się uśmiechasz, bo tylko Tonia ma niepisane przyzwolenie oglądać ciebie bez pełnego rynsztunku. - Ta znowu w tych swoich satynowych koszulkach- i leci prosto do kuchni wstawić wodę na kawę. Wpada ze łzami, ze śmiechem lub ze świeżymi bułkami, bo właśnie ją naszło- między jedną a drugą namiętnością do niego, między jedną a drugą awanturą z nim. - Ja już nie mam siły- skomli od progu, rzucając mi się na szyję. Czasami udaje, że jej nie ma na świecie- wtedy gotuje, sprząta, urządza ogród, na który ciągle mam przyjść, maluje mieszkanie i …żyje sama, sama, samiuteńka ze sobą. Zbiera energię. Szamani sobie, pali kadzidełka o wymyślnych zapachach, tybetańskie, wytwarzane z wedyjskimi recepturami, ajurwedyjskimi zapisami niwelujące stany rozstroju nerwowego oparte na prastarych formułach, używane w medycynie i medytacji, zapachy świątyń buddyjskich i indyjskich stosowane podczas pujy (tybetańskiej medytacji) i przy oczyszczaniu, pali czarne świece i rozmawia ze zwierzakami, bo Tonia uwielbia zwierzaki, ale z medytacją buddyjską nie ma nic wspólnego. Kiedyś chciała zostać weterynarzem, ale …nie wyszło. Jak miliony innych rzeczy, które miały być dla niej ważne. Miało upływać owo życie Toni z dystynkcją właściwą Antoninie- takie imię wybrali rodzice- nie wiedzieć czemu, bowiem matka – normalna Zośka z domu Babuch, ojciec Stefan Podjezdny. Skąd u nich taka fantazja- tego, jak Tonia mawiała, nie wiedzieli nawet najstarsi Indianie. Antonina Podjezdna. Niemożliwe, by Podjezdni-ludzie prości (i spokojni z tego powodu, wiele od zycia nie chcieli) wiedzieli, że imię to nosiło tyle aktorek teatralnych, operowych; Filleborn, Gordon-Górecka, Hoffman, Kawecka, Klońska czy Radwan. Nie mieli też pojęcia, że imię jest życzeniem rodziców dla dziecka, gdyby tak- nie daj Bóg- można by podejrzewać, że na Tonię spadłby splendor sławy związanej z wybitnymi kreacjami teatralnymi, filmowymi, czy operowymi. A ani śpiewać nie umiała, choć bardzo lubiła, a i z pamięcią niezbyt, więc i wszelkie występy, na których musiałaby się popisać deklamacjami, pozostawały poza jej zasięgiem. Mogliby i od Marii Antoniny zaczerpnąć, ale przecież ta skończyła sromotnie. Chyba tego nie życzyliby i jej i sobie…Właśnie! Może moja Tonia to taka Maria Antonina…Gdzież tam! Tonia to Tonia. -Zobaczysz – zarzekała się – będę kiedyś obrzydliwie bogata. Kupię ci tę kolię, która tak bardzo podobała ci się w Centrum i torbę Wittchen, i Guerleina perfumy, krem…i…- cudownie rozmarzała się i tak ,że inaczej być nie mogło. Nieszczególnie martwiła się swoim imieniem. Nie czuła związku między życiem i imieniem, nie były immanentnie związane. Swoje psy nazwała Klara i Aurela. Dzieci całkiem normalnie. Jego imię też prozaicznie niewymowne-Roman. Bo Tonia nie widziała w imionach żadnej magii- ktoś tak się nazywa, bo tak i tyle! Wszelkie imaginacje, klątwy, kabały- owszem to dla niej, ale imię- ot! Chwila. Nie wiesz, jak nazwać psa, dziecko, przezwać kogoś? Ona rzuca- pies Baron, córka Matylda. Jestem zmęczona i nie miałam czasu na makijaż- Tonia mówi, że wyglądam jak stara Figaszewska. - Która to Figaszewska? – pytam. - Skąd mam wiedzieć- powiada- przecież nie znam żadnej. Nikt z taką łatwością nie znajduje nazw jak Tonia. cdn......
-
dzięki za opinię(przepraszam za ew.błędy) jestem połamana).Owe przeskoki sa zamierzone- ojciec jest wszechobecny- w każdej sytuacji, w każdej chwili."rwanie" watków niejako zamierzyłam, ale oczywiście będe przeglądać i pracować- pozdrawiam
-
Z cyklu - Wielkie wynalazki - Telefon z klapką
swan odpowiedział(a) na Każdy_i_Nikt utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Mnie się podoba, ot. taka krótka banalka, lekkim językiem, z kropką. Zwróć jednak baczniejszą uwagę na błędy( nieliczne, przydarzyły się) -
Synowie moich snów mają twoją twarz noszę pamięć twojego ciała wpisaną w porządek lat i moich światów Czasem odchodzą nad ranem zostawiając mnie samą cały dzień bym mogła wstać iść biec czytać oddychać umierać być w szybkim tłumie poczuć się ważna jedyna Czasem zostają by upieszczone ich wzrokiem moje ciało drżąc z tęsknoty biegło ku nocy
-
Inaczej nie będzie I I zaczynam. Chociaż tak naprawdę, nie wiem co. To miały być wakacje wytchnienia, beztroski- powrót do podlotkowych lat, kiedy wszystko jest proste. I nawet jak coś się przydarzy- nieszczęśliwa miłość, brak perspektyw wakacyjnych- to i tak życie było piękne. Myślałam, że uda mi się mieć znów jakieś naście lat. Minęły niespełna trzy lata, kiedy, ciebie, tato brakło. Trzy długie lata- a miało być to krótko. -Wróć wreszcie do życia, przestań wymyślać- stałeś oparty o balustradę tarasu, w ręku trzymałeś niedopalonego papierosa. Nic się nie działo. Nie wiem, czego tak uparcie wypatrujesz. Ktoś wołał dziecko, jakiś samochód tuż przed skrzyżowaniem przypomniał sobie, że na czerwonym się staje. Tylko niebo wyglądało wczesnojesiennie, chociaż ptaki jeszcze z wakacyjnym rozbawieniem wirowały tu i tam, z naiwną ciekawością szukając czegoś do spsocenia. Twarz zmęczona, papierosowa, oczy nieruchomo wypatrujące czegoś naprzeciw balkonu. Na zewnątrz tak samo smutno, nawet odrapane ściany, pod którymi, jak co dzień, pili szczęśliwi bezdomni- nieudacznicy, pogrążyciele własnych żyć, nie chciały rozbawiać. Bo i czym? Tym wyblakłym grafitti, za które zleceniodawca dał złamanego grosza. Wielu z nich znałam, z dzieciństwa- Jarek –sąsiad mojej babci z Dobrej. Rodzina jak wiele innych,czasem zbyt wiele wódki, czasem zbyt mało pieniędzy, ale jakoś szło. Jarek pogubił się w życiu, a teraz to już nawet nogi nie ma- odjęli mu chyba zeszłej zimy, kiedy to zasnął gdzieś pod tym wyszarzałym grafitti –ledwie go odratowali, ale nogę stracił. Kuśtyka o laskach, stoi pod sklepem i zgłodniałymi wódy oczyma, prosi o dwa złote. Ale samochodu mojego zawsze chętnie przypilnuje. -Pani Lucynko!, Pani se robi te zakupy, a ja popilnuję.- oparty o murek, z kolegami, tak jak on przegranymi, woła głosem już lekko trąconym. -A z pani to kiedyś był niezły podlotek, a teraz jest pani piękną kobietą-dodaje Kesiek. Nigdy nie wiedziałam, jak ma na imię – ot Kesiek to Kesiek. Spojrzałeś ma mnie, przypadkiem, jakbyś się zdziwił, że jeszcze nie odpowiedziałam. A cóż ja mam powiedzieć? Że mi się ramka rozsypuje, że cały czas próbuję upchnąć w niej moje życie? Nie, nie nasze, jesteś tylko częścią mojego. Myślisz, że można mieć wspólne życie? Bzdury! Ty to ty, a ja to immanentna, niezależna właścicielka mojej cząstki wszechświata. Gdyby mnie nie było, ty też byś nie istniał. - A obiadu nie robisz? - pytasz . I po jaką cholerę otwierasz tę lodówkę? - To może pomidorową zrobię, chłopcy już prosili, a i Anka chętnie zje? Żeby choć raz trochę fantazji, szaleństwa o! zadzwonimy do Parkowej, żeby przywieźli! Dużą rodzinną pizzę, do tego zestaw surówek, sosy.... - Tylko nie z ryżem. Wiesz, że nie lubię. Sięgasz po następnego papierosa, omijasz dyplomatycznie mój wzrok. PALENIE TYTONIU POWODUJE RAKA. PALENIE TYTONIU POWODUJE CHOROBY SERCA. Pamiętam jak na studiach siedziałam w tej ogromnej sali audytoryjnej, uciekłam wtedy myślami do ciebie, byłeś w Berlinie. Młoda, bardzo ładna pani Gryll – doktor Gryll wykładała psychologię kliniczną – jakaś katatonia, schizofrenia, fobie... i mówi carcinofobia- lęk przed rakiem. I zostało mi – mimo woli. Od tej pory wszystkie wyniki sprawdzałam, czy jest gdzieś „carcinoma”. Nie było, a we mnie zagnieździła się ta fobia, uśpiona, zapomniana. Wróciła, kiedy zachorowałeś, tato. Wiedziałam, że to się stanie, a ja mimo wszystko nie wierzyłam i heroicznie walczyłam o twoje serce.... I na czym mam ugotować tę pomidorową? Nawet marchewki nie mam! Nie cierpię palić, nie cierpię tego kaszlu i tego wyimaginowanego bólu pod łopatką. Siedziałeś u mnie, cudownie przygarbiony, skubałeś paznokcie, opowiadałeś mi durne, brukowe artykuły, a tak bez związku, bez sensu mówiłeś: -Córcia, jak mnie bolą plecy, i ta chrypka... a przecież niczego zimnego nie piłem. Twoje oczy były smutne, ja widziałam.... -Może pójdziesz do sklepu? Nic nie mamy.... -drzwi lodówki trzasnęły, pewnie że nie przez złość.... niewyregulowane.... - Albo idziemy razem, albo wyślij Ankę- znowu papieros, miarowo stukasz w popielniczkę. -Jestem nieubrana, idź sam- wiedziałam, że za chwilę ubiorę się i pójdziemy, trzymając się za rękę, ty będziesz niósł torby, a ja obok ...będę próbowała je wytargnąć, żeby nie było jak w cygańskiej rodzinie, tylko odwrotnie cygan obarczony tuzinem siatek i siateczek, a piękna cyganka obok z letnim koszyczkiem z haftowanymi kwiatkami.. I popatrzą na nas wszyscy: „odwiecznie zakochana para”. -Czekaj chwilę, skończę palić- a niech szlag te papierosy! Mówisz do mnie: - Może zrobimy sałatki? Tłumy przy kasach, tłumy przy półkach, długonogie studentki (chyba studentki- wyglądają intelektualnie) karmią nas – czekoladki Alepengold, jogurty Bacoma, Rynkowski śpiewa: „...za młodzi na sen, za starzy na seks”. Jeszcze prezerwatywy trzeba.... W moim wieku już powinno to inaczej wyglądać...., ale zawsze brak czasu, pieniędzy, a może konsekwencji. Pamiętasz, jak pojechałam do Spółdzielni Lekarskiej- naczytałam się: „każda kobieta po trzydziestym roku życia powinna stosować pigułki, zapobiegają RAKOWI!” Wzięłam, błagałam, by Kępiński wydał mi je bez badań hormonalnych. Dwa miesiące.... a potem zapalenie żył.... pierdoła, tak się nie umiera! Trzy lata....pięć.... nie wiem... - O dzień dobry! A wy jak zawsze razem! Małżeństwo idealne!- Kaśka. Jak ona się postarzała! Jak to fajnie patrzeć. Badawczo spoglądam, czy zauważyła moją nową biżuterię. Widziała ! Yes, yes, yes!!! -I co? Adam już wrócił? – pytasz. Zawsze ci się podobała, ale bałeś się, budzi respekt...A ona rozbieganym oczami, między mną a całym sklepowym światem trelowała: - Nie! Skąd! Ktoś przecież musi zarabiać na życie! Był niedawno, spędziliśmy cudowny weekend w Jastarni, z naszymi znajomymi, którzy właśnie w tym roku zakupili sobie domek, piękny... -gadała bez opamiętania, a ja patrzyłam , z dziką satysfakcję na ślady dawnej świetności- kiedyś drogie, firmowe buty, jakaś szalenie modna przed laty sukienka.... i te warstwy tłuszczyku plasujące ją nieodzownie między czterdziestką a pięćdziesiątką- ten magiczny wiek, nikt nie podejrzewa cię o trzydzieści pięć, a powyżej czwórki – już nieważne. Ale ty słuchałeś, gotowy nagle zaprosić ją do nas na kawę. Między półkami mignęła mi postać Rauzego właściciela sklepu, ukradkiem rzucał spojrzenie w naszą stronę. A swoją drogą ciekawe, czy znowu wybiegnie przed kasy, by z sobie tylko daną dystynkcją- skłonić się. Człowieku, śmieszny jesteś z tym swoim ukłonem! Ty też widziałeś, ale od dawna przestałeś zwracać uwagę. Dalej pytałeś o Adama, o konie... i ten twój uśmiech....dla niej? A niech to! -Kochanie- dotykając twego ramienia powiedziałam-bo w życiu nie zrobię tego obiadu, no chyba że mnie zaprosisz gdzieś -uśmiechnęłam się, trącając cię lekko w ramię. -Tak, tak...już idziemy. Objąłeś mnie ramieniem, ale jeszcze nie ruszając się zupełnie, zastygły w tym odwiecznym zachwycie dla niej, wypaliłeś: -To może wpadniecie do nas na jakiegoś drina jak Adam wróci? Myślałam, że mnie szlag trafi. Już słyszałam te opowieści o nartach w Alpach, złamanej ręce we Francji – ten sztuczny głos, te ruchy zmanierowanej panienki. I widziałam siebie uwijającą się jak w ukropie. Najpierw przy sprzątaniu mieszkania, wyszukiwaniu wszystkich kotów, które z lubością hoduje cała rodzina, a potem przy garach, bo wypada się popisać kunsztem kulinarnym; karkóweczka pod pierzynką, schab faszerowany oliwkami – o nie ! tylko nie to! Na pewno mają już grafik wypełniony; wizyty państwa ordynatorstwa, państwa hodowców koni – fu!!! A może ja jej po prostu zazdroszczę tej elokwencji, tego „bycia w świecie”. A skąd !- guzik mnie obchodzi! -Oj Przykro mi, oczywiście.z przyjemnością przyszlibyśmy , ale, niestety .....- i tu się zaczęło to, o czym świetnie wiedziałam . A Rauze chodził w te i wewte i wypatrywał biedak, kiedy w końcu ruszę w regały. Przecież nie mógł wiedzieć, że ty jesteś bardziej zajęty rozmową z nią, niż on czatowaniem na to, żebym kurtuazyjnie odkłoniła mu się. Jeszcze chwile pożegnań, uścisków i już mogliśmy zając się zakupami. A panie wokół nas zapraszały nas, kusząc swoimi produktami i wdziękami, dzięki którym mogły wyjechać na wakacje lub kupić sobie te malutkie ciuszki, dla których tracisz głowę. Byliśmy w Tesco, czy Hypernowej- dwa, czy trzy lata temu. Mieliśmy w ramach oszczędności zrobić wielkie zakupy- tak, jak to robią w amerykańskich filmach. Otumanienie zupełne! Kolorowo, tłoczno, głośno.....Kiedy już udało nam się przejść przez wszystkie barierki, trafiliśmy w ten amok. Metodycznie postanowiliśmy poruszać się po markecie - slalomem między regałami – żeby nie daj Bóg – żadna cudowna okazja nie uciekła nam sprzed nosa.... I właśnie na jednym z zakrętów usłyszałam; -O! Jędrek! Cześć- długonogie, blond zjawisko uśmiechało się do ciebie całymi rzędami pięknych, równych, białych zębów. Dobrze, że trzymała w rękach jakąś tackę z cudownymi, pięciominutowymi zupkami, bo chyba rzuciłaby się na ciebie, nie zauważywszy nawet tej obok ciebie. -Wioleta! Co ty tu robisz?- jakie głupie pytanie zadałeś- przecież to widać. W twoich oczach migał jakiś niepokój- widocznie przypomniałeś sobie, że, kiedy zapytałam cię, kto był na tym szkoleniu w Pułtusku, z żarliwością opowiadałeś o jakimś tam Mirku, Stefanie, starej, grubej Baśce i innych nieciekawych nudnych „koleżankach”. Zastanawiałam się – czy to zjawisko, które ostatnio oglądałam w lokalnej gazecie jako pretendentkę do tytułu „miss” regionu, a które wyrosło tu przed nami- należy do kategorii- starych, grubych, czy brzydkich. No nie wiem. -Pani Ewuniu! Proszę pięć razy odliczyć kartę- śmiałam się jak zawsze – bardzo lubię te dziewczyny od Rauzego - A wie pani. pani Lucynko, że mój mały już chodzi , jeszcze o kulach , ale świetnie sobie radzi – Ewa kasowała, wprawnymi ruchami przesuwała towary po ladzie, co niektóre, pakując do foliowych woreczków. Niedawno wróciła do pracy po długiej chorobie – w domu się nie przelewało, mąż na bezrobociu... Szliśmy do domu. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. I to ma być lato?! Lato, które miałam w całości wykorzystać dla siebie. Trzy lata czekałam na spokój, na nicnierobienie- miałam pływać, ćwiczyć, czytać zaległego Schoppenchauera. Kiedy w czerwcu byłeś w szpitalu, tato, wiedziałam, że to nie była zwyczajna hospitalizacja. Nikt nie wiedział ani Rojewski, ani mama, ty- chyba coś czułeś..... Ale ty bałeś się o serce, wciąż mówiłeś o kardiologu, że kiedy wyjdziesz ze szpitala, pojedziemy do Szczecina. Pamiętasz, jak ci mówiłam: -Tatusiu, tego tętniaka już dawno sobie wyhodowałeś, pojedziemy, ale do pulmunologa, zobaczymy, dlaczego to zapalenie płuc tak się wlecze. Nieważne. Dzisiaj już nieważne, ale wtedy wiedziałam,że to są nasze ostatnie wakacje.... Siedziałeś u mnie, gadaliśmy, mama poszła na górę- do babci. Powiedziałeś: -Jak ja bardzo kocham życie.... Nigdy nie zapomniałam ci tych słów. Bez nich byłoby mi lżej..... Potem..... potem już nigdy nie było tak samo....... -A może w piątek pojedziemy do Niechorza?- jesteś bardzo zmęczony, uśmiech- ten uśmiech sprzed pięciu, dziesięciu lat już nie pojawia się. -Nie szkoda pieniędzy? Anka wyjeżdża na obóz, Bartek musi mieć jakieś pieniądze w tym Wrocławiu- akademik, wyżywienie, przejazdy..... a poza tym –musimy oszczędzać...- sama myśl o wyjeździe spowodowała, że przytuliłam się do ciebie. Jednak ta ramka trzyma – jest cieniutka, wciąż o włos od pęknięcia, a mimo wszystko mieści się w niej moje życie. Tyle złości mam w sobie, tyle rozczarowań, tyle krzywdy niezawinionej. I tyle miłości, rozczulenia... mimo wszystko. -Przecież nie musimy tracić, weźmiemy jakiś pokoik...żeby tylko natrysk był... . I już widziałam, jak chodzimy brzegiem morza, całujesz mnie, i milczymy, milczymy.. dopiero, kiedy wrócimy do pokoju, zaczniemy- ty- o swojej pracy, ja – o swojej. Nikt nikogo nie słucha, ale jest cudownie- jest pierwsza, druga, trzecia- robi się jasno.... a potem idziemy pod natrysk... Nie lubię światła, nie lubię jak patrzysz na mnie. Mam czterdzieści lat, urodziłam ci- nam troje dzieci- to widać, czuję. Codzienna celebracja łazienkowa- niewiele daje. Balsam antycellulitesowy, balsam brązujący, uelastyczniający, krem na dzień, na noc, pod oczy, serum na dekolt... cholera przecież nie prześcignę czasu! Zapominam. Ty to sprawiasz, kiedy wciąż z tą samą tęsknotą za twoim ciałem, pozwalam tobie na wszystko- po to, by poczuć, jak pięknie jest, kiedy jesteśmy ta niepojętą jednością ciał. -Zobaczymy. Trzeba wszystko poukładać- powiedziałam. I tak się nie uda. To co, ale dobrze jest planować. -Posprzątaj po sobie! Ty syfiarzu! Śmierdzi tak, że w całym domu czuć. Tylko komputer, Marta i ta twoja zasrana muzyka! Rzygać się chce!!! -Sama śmierdzisz, głupia hippisko, jak ci zaraz pierdolnę to skończy się - mamuśka się znalazła! Nie, nie, nie przecież nie ma nas dwadzieścia minut! Marszczysz się- znam ten wyraz , już po naszym Niechorzu, po spacerach, natrysku... -Dzień dobry!- sąsiad z góry. Pewnie u niego nigdy tak nie było, dzieci ułożone, na studiach... -Wstyd!!! Wstyd ich zostawić... -Andrzej! Daj spokój... Niech się sami dogadują-, po co ja to mówię? Tu, w tym domu to ty wyznaczasz wszelkie reguły, tu nie ma innego świata poza tym, który ty powołałeś do życia. I to „pierdolnę”- łazienka do sprzątania, a potem niekończąca się lista zakazów i nakazów. Do wieczora. Potem Bartek znowu cię przechytrzy, intelektualną zagrywką w stylu; „ wiesz tatuś, dzisiaj czytałem Suworowa. Jak on realnie pisze o totalitaryzmie stalinowskim” W domu awantura dokonywała się. Z twojej twarzy, z moich myśli ulatywał zapach Niechorza.... I to jest to nasze życie? To, które dokładnie planowaliśmy dwadzieścia cztery lata wstecz, kiedy, trzymając się za rękę, schowani przed zakazami rodziców szliśmy – już wtedy do tego „dzisiaj”, głęboko wierząc, że głupie, trywialne utrapienia codziennych spraw nie wedrą się do nas. Mój Ty Boże! Byliśmy młodzi czy naiwni? -Chyba mnie tu zaraz szlag trafi!!! Zwariowaliście! Tylko wielkie oczekiwania, same przyjemności....a od siebie nic...Nie było nas...no ile- i tu patrzysz na mnie jak na niezaprzeczalne potwierdzenie niewdzięczności dzieci - dwadzieścia minut, a może dwadzieścia dwie minuty...Wstyd!!!! – twój krzyk był tak krzykliwy, że wokół nie było już nic-Koniec! Mam tego dość! Bartek, proszę posprzątać łazienkę – tylko nie tak na odwal się- porządnie. Filip! Z psem! -A Anka.... to ...ona.... ona zaczęła-Filip już nie chlipał, darł się, jakby chciał swoim płaczem przekonać wszystkich o głębokiej niesprawiedliwości społecznej i wszelkiego kalibru nierównościach. Czy tak miało wyglądać moje życie? Kiedy to wszystko się stało, kiedy nasze życie stało się zwyczajnym szarpaniem, codziennymi, niekończącymi się czynnościami, wśród których nie można liczyć na cos zaskakującego, zwariowanego? A może to ja nie przystaję do tego życia? Dlaczego wciąż mi się zdaje, że powinnam mieć więcej, inaczej? Bo co? Bo jestem lepsza, od kogo? Ubzdurałam sobie, że gdzieś jest inaczej. A przecież wiem, że tak nie jest. Przecież mam wiele. Pamiętasz, kiedy krążyliśmy po mieście, tacy młodzi, zakochani...nie mieliśmy się gdzie skryć z tą naszą miłością, wtedy często mówiliśmy – właśnie o tym, co jest teraz. Wtedy w ogóle mówiliśmy. Wszystko było takie proste, takie cudownie wyreżyserowane- tu pokój dla dziecka, tam nasza sypialnia, wyjazdy, noce – wszystko pasowało. Rozważyliśmy wszystkie szczegóły naszego życia... Jest inaczej- mój spektakl kręci się bez mojego udziału. -To jest tak, jak na wszystko się im pozwala, ale kiedy coś mówię – to wszystko źle... i masz teraz swoje ... niedługo ci na głowę narobią..- teraz się zacznie! Pewnie, przecież umarłbyś, gdybyś miał darować sobie to pieprzenie. - Oj, przestań już, przestań! Szkoda, że na co dzień nie ma ciebie. Masz czas dla nich?! Kiedy ostatni raz byłeś z Filipem gdzieś?! Nie ma ciebie człowieku całymi dniami... a nawet jak jesteś to i tak ciebie nie ma. Ty pracujesz, ty masz zajęcia, ty jesteś zmęczony, ty jesteś....-już nie wiedziałam, co jeszcze mam wymyślić, ale nagle naszły mnie wszelkie żale, chciałam kłótni, ogromnej awantury. Chciałam mieć pretekst, żeby się obrazić i nic nie robić. Nie chce gotować zupy pomidorowej! -I ty jesteś przeciwko mnie? Przecież ja właśnie w twojej obronie... Potem płaczesz, narzekasz, że nie dajesz rady... I dobrze! Skoro im pozwalasz...- darłeś się już bez pamiętania. To był powód- nerwowo złapałeś paczkę, wyrywając srebrzyste folijki. A ja wiedziałam, że za żadne skarby nie dałbyś sobie już wydrzeć , wiedziałam też, że jak ja chwycę za papierosa, rozsierdzę cię do białości. Uwaga! Czerwona lampka: PALENIE....ble, ble, ble...RAK... -Gdzie jest zapalniczka? – już trzymałam w ręku, jeszcze chwila... i już... cudowny smak...i kaszel... i...strach Siedziałeś w kuchni. Otulony grubym szlafrokiem w bordowo- granatowe pasy. Pod nim miałeś ciepłą polarową bluzę. Już prawie nie mówiłeś. Bronchoskopia odebrała ci głos... i nadzieję. Przybiegłam do ciebie. W torbie miałam wełnę- zabrakło mi na sweter dla ciebie. Cholera- nigdy ci go nie dałam... nie zdążyłam... - Córcia- wyszeptałeś, a właściwie wycharczałeś- masz papierosy? W twoich oczach było tyle błagania, tyle upokorzenia. Nie mogłam patrzeć, nie mogłam słuchać, jak się kajasz, jak jałmużysz. Nie chciałam, żebyś palił, ale nie pozwoliłam tobie, byś żebrał- nawet przy mnie, a zwłaszcza przy mnie. - Tatusiu- zwiesiłam głowę, żeby nie patrzeć ci w oczy- przecież wiesz..... I wyciągnęłam tę paczkę. Boże!, Nagle odzyskiwałeś humor i głos stawał się wyraźniejszy i nie tak bardzo zbolały. A potem schowałeś niedopałek do kieszeni bluzy- „na potem”. Jak to musiało śmierdzieć! -Oczywiście, ty tez musisz zapalić! A obiad?! Nie może być tak, jak u wszystkich!- tak teraz ty , ja i cały świat. Wszyscy normalni, ułożeni, zgodni ze wszystkim tylko my....dla których wszystko odwrócone do góry nogami. Tylko, gdzie ten świat ma nogi, a gdzie głowę? Obiad jest gotowy, ale to najmniej istotna rzecz. II Stare meble, wiejące kiczem obrazy, stargany wypoczynek... oto i moje królestwo. Kwiaty tylko one mi tu nie przeszkadzają. Spoglądam na moją hoję, w zielonym koszu z wikliny, w którym przyniosłeś mi kiedyś cyklameny, wyglądają ładnie, chociaż pomyślałam, że jest jej tam chyba zbyt ciasno. Kiedy zaczyna kwitnąc, tym swoim słodkim omdlewającym zapachem wypełnia całą przestrzeń. Lepkie krople nektaru wiszą na płatkach, a gdy spadają na parapet, zawsze czekam na deszcz. Obok stoi też wiklinowa skrzynka, tuż dalej ususzony bukiet róż- dwudziestu- to były najpiękniejsze róże na świecie; czerwone, każda z pietyzmem owinięta sizalem, i jeszcze puzderka z biżuterią, i lusterko od... nie pamiętam od kogo, i ceramiczny niby- kaczor, bongosy... i cały mój skarbiec, z którym przyjdzie mi się rozstać. Nie sądziłam, że jestem taka sentymentalna. Dlaczego miałam nie sądzić? Przecież jestem, jak najbardziej i dlatego wszystko jawi mi się takie skomplikowane. Rozwidnia się. Nie śpię. Patrzę na ciebie. Śpisz stargany seksem, życiem. ...Krzyczysz...chciałabym cię przytulić, poczuć ciebie w sobie. Ale nie umiem, już nie. Poczułam, ale....Oboje szliśmy ku nocy spełnienia i z pewnością, nie było w tym żarliwej miłości, a bardziej trywialne zaspokojenie, które ludziom z takim wspólnym stażem już przynależy. Wchodziłeś we mnie gwałtownie i milcząco, sapałeś, jęczałeś, twoje dłonie chaotycznie pełzały po moim ciele. Jedyny szept wydobyłeś z siebie, kiedy czułeś, że zbliża się erekcja, a ty nie kupiłeś gumek z siebie: -Można do końca?- ale ani twoje oczy, ani twoje ciało....wszystko było odległe... A ja liczyłam w myślach...13? 14? ... w sumie dopiero co skończyłam okres. Tak rzadko się kochamy, twoje stresy, moje zajęcia. Chciałam być dobra, głupie to, ale po prostu dobra, żeby ci było dobrze, żebyś poczuł tę rozkosz, o której ja chyba jednak nie bardzo mam wyobrażenie. -Boję się, ale chyba można....- rękoma zakrywałam oczy, z których cichutko sunęły łzy, bo znów wiedziałam, że to znów nie to. Nie chciałam wiedzieć, czy patrzysz na mnie. Wolałam w tej przez siebie stworzonej mroczni, widzieć siebie gładką, z idealnie wymodelowanym kształtami, o lśniącej skórze....bez żadnych fałdek, tylko kości miednicy wystające jak u modelek. codziennie oglądam się w lustrze i z szaloną desperacją wypatruję kulek na ramionach, żeby tylko były, bo znowu musiałabym walczyć z następna dietą. A potem poczułam ciepło rozlewające się wewnątrz mnie i już było po... .chwilę poleżałam, ręka zupełnie bezwiednie osunęła się na podbrzusze, jakbym czekała na ciąg dalszy. W ciemności poszukałam koszulki, a potem poszłam do łazienki. Musiałam wziąć natrysk. Chłodna woda zalewała mi twarz. Płakałam, znów płakałam. Zimno. Otuliłam się ręcznikiem, zapaliłam papierosa. „I jak ty wyglądasz? Żałosnie!”.-To nie ty, choć pewnie miałbyś prawo tak powiedzieć. Z lustra patrzyła na mnie twarz kobiety. Czy brzydka? Chyba nie, jeszcze nie, ale zbyt opatrzona, bym mogła obiektywnie to ocenić Ty już spałeś. Zaspokojony. Uspokojony. Wsunęłam się pod kołdrę. Coś tam mruknąłeś pod nosem. Tak bardzo pragnęłam, by obudziło cię moje chlipanie. Żebyś zaczął krzyczeć, że nie daję ci spać... ale żebyś nie leżał taki spokojny, że sprawdziłeś się po raz następny. Nie mogę zasnąć na mokrej poduszce. Śni mi się winda, deszcz, góry... collage. III -Jędrek! Wstawaj! Spóźnisz się! Słyszysz!- twoja komórka pika bezlitośnie. Patrzę w okna. Piękne słońce. W świeczniku rozproszyło się światło, nadając mu wygląd niemal magiczny. Widzę stary orzech, o tej porze roku utopiony w zieleni. Chcę tak leżeć. To następny dzień bez ciebie i ta sama bolesna świadomość: Ty nie żyjesz. Czuję ten sam ból, co przed trzema laty, dziwny, zabierający mi oddech, nie umiem go zlokalizować- czy to serce, czy żołądek, boli, boli tak strasznie, że wciąż nie wiem, na ile umiem żyć dalej. Nie daję sobie szansy, by przytłumiło się, przygasło. Kiedy przestanę liczyć tygodnie, dni, godziny? 123, 124 125 tygodni....Zwariuję, zwariuje, zwariuję.... dlaczego nie pomagają mi powiastki o płaszczaku? Tłumaczyłam mamie o nieuchronności śmierci. Mówiłam; „To od nas nie zależy. I nieważne czy wilkakora była zbyt krótko podawana! Późna diagnoza też nie ma tu nic do rzeczy! Tak miało być! I koniec! Nikt nie miał na to wpływu!. Predystynacja” A przecież sama tak silnie, w głębi siebie wierzyłam że ja dam radę, że kto jak kto, ale ja BĘDĘ w stanie cię uratować, bo jak by miało wyglądać życie bez ciebie? Jak ten zakichany świat mógłby się dalej kręcić?! Siedzę. Płakać? Nie – to już było i to wcale nie dawno. Chyba powinnam wziąć się za okna. Okna, podłogi, meble, obiady, śniadania, lekcje, wywiadówka u Filipa czy to się kiedyś skończy? Tysiące spraw! I to niezauważalnych, wydawać by się mogło, nieistotnych. Nie radzę sobie z tym wszystkim. Czasami mam wrażenie, że jestem tu na chwilę, a wszystko przebiega obok i nie bardzo rozumiem, dlaczego ma mnie dotyczyć. Ludzie, miejsca , wydarzenia... .Analizuję siebie, komplikuję rzeczy proste, jasne, nad którymi chyba nikt się nie zastanawia. Sama siebie oceniam i ta ocena jest zawsze taka niska. Nie sprawdzam się jako matka, jako żona pewnie też nie, nie jestem mistrzynią kuchni. Ja nawet nie mam „specjalności pani domu”. Chyba mam chandrę. Kora gramoli się do naszego łóżka, spogląda na mnie błagalnym wzrokiem, jej smutne oczy jeszcze bardziej mnie przygnębiają. Tak nauczyłam rodzinę, psa też pozwoliłam wsadzić sobie na głowę. -Zaraz wyjdziemy psino! Chwilka! –głaszczę jej aksamitną sierść, a ona tymi smętnymi ślepiami, z iście psim oddaniem stoi wyprostowana, gotowa znieść każdą niewygodę, byle jak najdłużej targać czule jej kark. -Lucyna! Lucyna! Twoja mama dzwoni, odbierz!- wychyliłeś się z łazienki, w ręku trzymasz maszynkę do golenia, cała twarz pokryta pianą. Zapach czystości, świeżości wylega na cały dom. Tak, twoja poranna toaleta... Ilekroć prosi ktoś, byś pospieszył się, ty zawsze z jednakowym uporem twierdzisz, że robisz to szybko. Ale ja kocham tę twoją higieniczność. Tę pedanterię- skarpetki ciut ciemniejsze od garnituru, krawat w tonacji, woda toaletowa, letnia zimowa, dzienna, wyjściowa. To chyba jeden z elementów, dla których albo przez które zakochałam się po uszy. Doskonałość! -No cześć , mamusiu!- głos mamy brzmi dziwnie, przeziębiona może czy płacze? -Lu..sia! musssisz... przyjść... do mnie... proszę...bardzo...-płacze w słuchawkę. Słyszę niewyraźny bełkot. Ręce mi się trzęsą, wiem już, co jest grane... -Mamusiu- mówię spokojnie. Widzę jej oczy, niegdyś piękne; szare, z niebieskimi paseczkami, osadzone głęboko, twarz ... i te bruzdy wokół nosa, które mają szczególną tendencje do ogromnego pogłębiania się zwłaszcza po jej balowaniu. I to, żeby gdzieś, z kimś, z okazji, choćby wymyślonej, wymuszonej. Ona to robi sama. -Nie mogę teraz lecieć do ciebie, przecież sama wiesz...- staram się nie krzyczeć. Bóg mi świadkiem, jak bardzo staram się, ale nie mogę. Jeszcze ona mi się zwala, jeszcze tu jestem do niczego-gówniana ze mnie córka. -Zrozum, mamusiu, nie mogę. JA MAM OBOWIĄZKI! Przyjadę później...- ale ona nie słyszy, wiem, ona płacze i prosi, jej skacowany głos drażni mnie, czuję taką wściekłość i jednocześnie niemoc. Mam ochotę bić ją, tłuc, szarpać- byle zrozumiała, że nie robi się tego jedynej córce. Cały czas mam poczucie, że daję się wykorzystywać. Jestem cholernie subordynowanym członkiem rodziny. Nie dlatego, że jestem dobra, ale po to, by inni mówili; „jaka ona dobra, ta Lucynka”. Szlak mnie trafia. Pójdę tam znowu i zobaczę ją, a potem będę musiałam wysłuchać jej zapewnień o ogromnej miłości do mnie, o tęsknocie za tobą. I te przyrzeczenia, że już nigdy więcej... .Ja wiem, jak ona tęskni, jak nie radzi sobie w życiu. Kiedy sobie odszedłeś, obserwowałam ją. Była dziwnie spokojna. Wszyscy ze zdumieniem patrzyli, jak świetnie sobie radzi. Poniektórzy zarzucali nawet, że tak szybko pogodziła się z twoim odejściem, że tak się otrząsnęła. A ona grała! Grała całe życie. Podobnie jak mój, jej świat też został doskonale, wręcz idealnie obmyślony. Ona – niezbyt mądra, ale piękna, szykowna, roszczeniowa- co jej przyszło do głowy, to z marszu musiało się dokonać. Świetna praca, udane dzieci- starszy chłopiec, młodsza- dziewczynka. Inny scenariusz nie wchodziłby w grę. Niedziela – rytualnie- cała rodzina do kościoła. Ona i ty, a potem my- czyściutcy , tacy ładni. I nie daj bóg, by ktoś spróbowałby popsuć ten wizerunek, wypieszczony, do perfekcji dopracowany. Zawsze robiła wszystko, jak chciała. Pewnie-nikt na tym nie cierpiał. Ty godziłeś się na wszystko- taki trochę Dulski. Kochałeś ją i nas. Nigdy nie wstydziłeś się uczuć. -Dobrze, przyjdę, ale sama nie wiem po co-wiedziałam, że znowu zastanę ją w tym rozpijaczonym stanie, a ona będzie milion razy zapewniać mnie o swojej miłości. To już było, już przerabiałam. Żałosna i samotna. A najgorsze jest to, że nie chce dać sobie pomóc. Wydaje jej się, że nikt nie widzi, kiedy sama w sklepie obok domu kupuje „szczeniaczka”, a potem następnego i następnego aż do bólu, do chandry trwającej tygodnie, w czasie której nie można nic mówić na temat cugu. Zbolała, zawstydzona i jeszcze bardziej nieszczęśliwa w tej swojej samotności... I mój lęk, że sobie coś zrobi. Mój Ty Boże czasem myślę, że to może jakieś rozwiązanie dla niej. Ale co ze mną? Jak ja bym mogła z tym żyć? Jeszcze z tobą się nie uporałam... -Jędrek! Pospiesz się, ja muszę wyjść do mamy- przeglądam się w lustrze, rękoma jednak zasłaniam twarz, jakbym bała się ujrzeć siebie i swoją nieporadność. Zakładam na siebie białą , lnianą suknię, lekko przypudrowuję twarz i wybiegam wprost w lato, słońce... Dzieci sąsiadki z trzeciego piętra stoją gotowe do wyjścia na plażę. Jest gorąco, choć to bardzo wcześnie- bo cóż- ósmej jeszcze nie ma. Trawa już wyschnięta, wystarczyło kilka dni takiej gorączki. Upał. Dobrze, że samochód na parkingu. Jadę, zupełnie machinalnie przełączam biegi, wrzucam kierunkowskazy, byle szybciej dojechać i byle szybciej stamtąd wrócić. Już wiem, że ten dzień też nie będzie tym najwspanialszym. Jakiś baran zaparkował na ukos, zajmując miejsce. Stara Fornalska jak zawsze siedzi w oknie. Odkąd umarł jej mąż stała się bardziej życzliwa dla ludzi. Już nie wyklina, kiedy ktoś zatrzyma się pod jej domem. Nieuczesana , w wymiętym, od lat pewnie niepranym fartuchu. Pamiętam, jako dziecko czasem mama wysyłała mnie do niej po mleko. To był ewenement- w środku niemałego miasta gospodarstwo z kurami, świniami, krowami. Fornalska cedziła świeże mleko przez starą pieluchę. Jego zapach roznosił się po całym domu. Mleko parowało. Stałam z kanką i patrzyłam na tę czynność, urzeczona. Dzisiaj nie wiem, co mnie w tym urzekało, dzisiaj nie kupiłabym mleka od Fornalskiej. -Dzień dobry ,Lucynko, jaki macie teraz piękny wóz. Powodzi wam się, ano powodzi.. i daj wam Boże. A ty co do mamusi? A widziałam ja raniuteńko, ano trzeba dziecko trzeba, bo to człowiek tera samotny jak ten kołek. Tyle dzieci człowiek urodził, a tera ... samotny jak ten kołek....jak kołek- mantrowała dalej. - Dzień dobry, pani. Jak tam zdrówko?- i choć zupełnie nie miałam ochoty na pogaduszki z kimkolwiek, to jakoś żal mi się zrobiło tej kobiety. Wiedziałam, że też ma problemy, córka zmieniła płeć i gdzieś wyjechała, synowie bodajże w więzieniu, a ona kiedyś bogaczka- jedyna właścicielka na ulicy, teraz całe dnie spędza w oknie, z którego widok i tak najczęściej zasłaniają parkujące tam samochody. Biegłam po schodach, chciałam czym prędzej znaleźć się w u mamy. Myśli kołatały się, a ja już czekałam, żeby krzyczeć, żeby wyrzucić jej tę nieporadność, poszukiwanie nie wiedzieć czego, ten egoizm i to, że nie mogę na nią liczyć, że nie zrobi mi pączków, nie upiecze drożdżowca, nie chce być babcią taką, jakie pokazują w telewizji z okazji Dania Babci. Czułam, jak rośnie we mnie żal o wszystko, nawet brakowało mi pomysłu na wymyślanie tego, czego jeszcze nie robi moja mama. Otworzyła mi drzwi. Uderzył mnie zapach alkoholu, pomieszamy z dymem papierosowym, ale ani w pokoju, ani w kuchni nie było śladu, nawet butelki wyrzuciła. Patrzyłam, jak niezdarnie siada na sofę. Kurze powycierane- a jakże! Stolik z popielniczką i niedopitą herbatą. -Córcia... wybacz mi... kocham cię... wybacz mi... nie wiem dlaczego... –podkrążone oczy, zaczerwieniona twarz.. i ta poza, po której widać, jak bardzo się stara, by wyglądać na trzeźwą. Przygryza wargi, skubie skórki u paznokci i chwieje się, kiedy chce strzepnąć popiół do popielniczki... -Powiedz mi, dlaczego ty mi to robisz?- krzyczę, krzyczę, właściwie drę się bez opamiętania, nie mogę siedzieć, nie mogę stać, nie mogę patrzeć na nią. A przecież tyle we mnie miłości do niej. Ale ta moja miłość zdaje się nie mieć w tej chwili znaczenia. Chodziłam po pokoju, te same ściany, ten sam dywan, meble firany. Pamiętam, jak stałam w drzwiach. Sanitariusze nerwowo podawali strzykawki, defibrylator, lekarz z pogotowia, bardzo młody, przejęty reanimował ciebie. Wiedziałam, że już cię nie ma... Jędrek stał i patrzył .w jego oczach zobaczyłam łzy- to były jedyne łzy, jakie u niego widziałam. Ty leżałeś – siny, jakiś taki zdziwiony. Nie mogłam nic ... .nikt już niczego nie mógł zrobić. Tylko ten młody lekarz, kiedy patrzył na mnie, próbował cię ożywić, targał twoim ciałem- pewnie sam nie mógł uwierzyć, że właśnie jemu, na jednym z pierwszych dyżurów to się przytrafiło. Mama w pokoju obok gryzła paznokcie. Musiałam iść do niej, musiałam powiedzieć. Boże, jak bardzo nie chciałam wierzyć w to , co za chwilę miałam jej mówić. A potem ten młody lekarz wziął cię na ręce- jak dziecko, byłeś malutki jak dziecko i zaniósł do drugiego pokoju, położył na tapczanie, cos szepnął o formalnościach i odjechał... .Po dwóch godzinach przyjechał inny. Spisał, co trzeba, a potem czekałam na tych z zakładu pogrzebowego... .W białym swetrze, w białej bluzce, które znalazłam u mamy szafie, bo jakoś bolały mnie te czarne rzeczy , w których przyjechałam po telefonie mamy... . -Proszę cię, mamusiu, umyj się, wytrzeźwiej!- tak bardzo chciałam z nią mówić, przywoływałam wszelkie autorytety, choć niewiele ich było. Nie mogłam jej przytulić. Zbyt wiele było we mnie złości, żalu, wstydu, wyrzutów sumienia, strach i cholera wie, czego jeszcze. -Chcę stąd wyjechać, zadzwoń do Marka, niech przyjedzie po mnie- jej oczy prosiły, ale przecież to nie było wyjście- wyjazd do Marka. On pracował, on był daleko od wszystkich i wszystkiego.Za długo i za daleko, żeby zrozumieć. -Ubierz się, pojedziemy do mnie- to było wszystko, co teraz mogłam zrobić, zabrać do siebie, mimo wstydu przed dziećmi, przed mężem, mimo tej niechęci, jaką teraz dla niej miałam. Nie zostawię jej tu. A słońce świeciło, świeciło jak szalone. Gorąco mieszało się z dymem papierosowym, alkoholem i smutkiem. Wystarczyłoby tylko rzucić wszystko w jednej sekundzie, oderwać ten brzemienny od lat bagaż , powiedzieć światu i sobie –KONIEC i wolna, beztroska położyłabym się na jakiejś spalonej słońcem cichej polance, tak bezmyślnie, bezkarnie... Jeszcze poprawiłaś ścierkę do naczyń, wytarłaś popielniczkę, zasunęłaś krzesła i posłusznie poszłaś za mną. Wyciągnęłam paczkę, w samochodzie Jędrek nie pozwala palić. Nie smakował mi, byłam przesycona tym zapachem w domu .Szybko pociągnęłam raz, drugi, zachciało mi się zwracać. Pojechałyśmy do mnie. Co mam im powiedzieć? Dzieci ! przywiozłam wam babcię. Nie taką, która zrobi wam pierogi, ale śmierdzącą wczorajszą wódą i dymem tanich papierosów. Musicie ją kochać, bo to wasza babcia. Bo przecież one nie pamiętają już, jak je pieściła, całowała, jak była dumna, że takie ładne i mądre. Macie ją szanować… przecież ja sama już tego nie umiem. I idziemy po schodach.