Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Słoneczkoo

Użytkownicy
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Słoneczkoo

  1. PRZYJACIEL Umarłam w niedzielę dziesiątego czerwca. Tego dnia obudziły mnie jaskrawe promienie słońca, przeciskające się przez dziury szmaty zawieszonej w oknie szopy. Wstałam obolała ze sterty starych koców i przywarłam policzkiem do poszarpanego materiału. Na niebie zasłaniając jasną połać kłębiły się brudnoniebieskie chmury, zza których niczym aureola okalająca ziemię spływały strumienie światła. Wpadłam w niemy zachwyt. Taka pogoda miała coś z boskości, pełna tajemniczego czaru. - Ach… - co chwila wyrywał mi się z piersi okrzyk podziwu. Błądziłam wzrokiem po nieboskłonie aż do chwili gdy wszystkie promienie skryły się za ciemnym całunem, a nagły deszcz opadł na ziemię tworząc nieprzerwaną ścianę. W szopie zrobiło się ciemno jak w czasie najgłębszej nocy, a na dworze niebo jaśniało raz po raz przeszywane powykrzywianymi błyskawicami. Ta pogoda też była piękna, ale trochę się bałam, dlatego skuliłam się ponownie na kocach. Chciałam jak najszybciej biec do domu, do mamy i taty. I do siostry. Ale przecież nie mogłam. Oni mnie nie kochali, dla nich liczyła się tylko Karolina, a ja byłam tylko przywarą, kaprysem losu. Zawsze mieli do mnie pretensje, popychali i załamywali ręce patrząc na moją nieporadność. Ale ja naprawdę się starałam! Tak bardzo chciałam, by uwierzyli, że robię wszystko by byli ze mnie zadowoleni i chwalili jak starszą siostrę. Jednak im bardziej się starałam, tym bardziej wszystko leciało mi z rąk, niszczyło się lub sama sobie coś łamałam. Ale ja naprawdę chciałam dobrze! Nie rozumieli tego, aż w końcu nie mogli już na mnie patrzeć. Z resztą nie dziwię się. Sama nie lubiłam stawać przed lustrem. Widziałam w nim postać tak wykrzywioną jak w Miasteczku Luster. Gruba, niska jak karzeł, z koślawymi oczami i szerokim nosem. Karolina natomiast mogła całymi dniami wystawać analizując swoje odbicie, siadałam wtedy obok i sama podziwiałam jej doskonały profil. Była całkowitym zaprzeczeniem mnie, szczupła, wysoka o drobnej twarzyczce, którą okalała burza złotych loków. Nie można było jej nie kochać. No i była dobra, pomogła mi tu przyjść, tak by rodzice nie zauważyli. Musiała chyba im coś powiedzieć, choć nie pojmowałam co, bo normalnie zawsze mnie szukali nazajutrz, a dziś nikt nie biegał po podwórku i nie nawoływał po krzakach. Zrobiło mi się bardzo smutno. Zawsze gdy uciekałam czekałam na ten moment poszukiwań, czułam się wtedy ważna, zależało im na mnie. Mama nawet się martwiła i sprawdzała, czy się nie skaleczyłam. A teraz cisza. Nikt nie przyszedł. A głupia łza płynęła mi po policzku choć nie chciałam za nic w świecie płakać, bo duże dziewczynki nie beczą. Ona jednak nie słuchała się w zupełności, bo wezwała jeszcze swoje koleżanki i teraz jedna za drugą moczyły mi bluzkę. Gdybym nie była tak śmiertelnie obrażona, jak dziś, to pewnie wróciłabym sama do domu, zwłaszcza że po czekoladzie został mi tylko papierek, ale nie mogłam, mam swój honor. Zatopiłam się we wspomnieniach wczorajszego dnia, by wzmóc w sobie poczucie odrzucenia i buntu. - Zostawisz ty ją w spokoju? To wszystko przecież na nic! – usłyszałam krzyk mamy zza drzwi ich sypialni. Nigdy nie podsłuchiwałam, ale teraz musiałam sobie wybaczyć. Przecież to nie moja wina, że Mruczek wdrapywał się po poręczy akurat tu. - Co na nic, co na nic? Chcesz to wszystko tak zostawić? Wiecznie żyć nie będziemy, musi być samodzielna, Karolina nie będzie się nią przecież zajmować. – wyczułam, że tata był nie mniej wzburzony niż mama. - Krzysztof, ona ma Downa, nigdy nie będzie samodzielna! Zrozum, ona nigdy nie będzie taka jak inni. Nie każ jej być kimś, kim nigdy się nie stanie. Jest głupia i głupia pozostanie. - Ale żyć musi, nie zabijesz jej przecież jak my będziemy odchodzić. Jak umrzemy to co z nią się stanie? Myślałaś kiedyś trzeźwo? - Przestań! Nie wiem co się stanie, ale nie zmienisz jej, ona ma pusty łeb, jest nieporadna, nie da rady żyć sama. Trzeba ją będzie oddać, w zakładzie lepiej się nią zajmą niż jak zostanie sama! Potrząsnęłam głową chcąc odrzucić złe myśli. Nie kochali mnie, tyle wywnioskowałam z ich rozmowy. Nie było wątpliwości. Kłócili się przeze mnie i chcieli gdzieś oddać, a sami tylko z Karoliną uciec i zostawić mnie nie wiadomo gdzie. Nie kochali i już. Życie jest paskudne! Chociaż właściwie nie do końca. Było jedno małe światełko w moim ciemnym życiu. Kamil. Był synem sąsiada i zawsze się do mnie życzliwie uśmiechał, przychodziłam do niego nieraz gdy naprawiał samochody. Był mechanikiem, jak mówił, a to bardzo odpowiedzialny zawód. Mogłam być tylko dumna z tego, że taki ktoś chce się ze mną przyjaźnić. Opowiadał mi o samochodach, o tym jakie są piękne i że mają duszę. Ja mu w zamian mówiłam o kwiatkach, jakie zerwałam z łąki i o wyprawach z Mruczkiem na polowania. Choć on chyba nie lubił gdy za nim chodziłam po dworze. Pewnie dlatego, że przeze mnie nie mógł złapać żadnej myszy. Tak, Kamil był super. Dawał mi nieraz cukierki, robił wianki z moich kwiatków, potem je nosiłam na głowie albo na szyi. Raz zrobił mi nawet bransoletkę, ale rozwiązała się i nie mogłam jej dłużej nosić. Kamil mówił że to dlatego, że łodyżki były za twarde, pewnie tak, on się na tym przecież zna. Czasami do Kamila przychodziła dziewczyna, prawie tak ładna jak Karolina. Nic mi nie zrobiła, ale nie lubiłam jej. Gdy widziałam ją z moim przyjacielem to coś się ze mną działo, byłam prawie gotowa pójść i uderzyć ją z całych sił. Raz, że uśmiechała się do niego tak ładnie jak ja nie umiałam, a drugi raz dlatego, że i on się do niej uśmiechał inaczej niż do mnie. Ale nie zrobiłam tego. Mama mówiła, że nie można nikogo bić. Deszcz właśnie przestał padać i na niebie pojawił się wątły blask słońca przebijającego się zza ostatnich burzowych chmur. Wyszłam na dwór, a ponieważ byłam już strasznie głodna postanowiłam pobiec do Kamila. Może miałby jeszcze jedną czekoladę? Zdyszana dopadłam drzwi domu sąsiadów, ale były zamknięte. Dzwoniłam i dzwoniłam, ale nikt nie odpowiadał. Aż wreszcie sobie przypomniałam, że przecież dziś jest niedziela, a Kamil mi opowiadał o wyprawie za miasto jaką planują. Chcieli iść do takiego dużego lasu, pospacerować. I pamiętam, że byłam na niego zła, bo ta dziewczyna miała tam być, a mnie zabrać nie chciał. Ale już się na niego nie gniewałam. Mama i tata byli gorsi i chciałam mu to powiedzieć. Cóż, nie pozostawało mi nic innego jak ich odszukać. Wiedziałam gdzie jest stacja kolejowa i w którą stronę należy jechać, by dostać się do lasów. Nie zastanawiając się dłużej ruszyłam uliczką przed siebie, a stojąca woda zaczęła chlupać mi w butach. Kamil zawsze umiał pocieszyć, teraz też musi. Potrzebowałam go! On mnie zawsze zrozumie. Słońce zamigotało jakby trochę jaśniej i od razu poczułam się lepiej. Minęłam kasy, bo nie miałam czym zapłacić za bilet, zresztą wydał mi się on zupełnie zbędny, taki brzydki. Nie wiem dlaczego ludzie, w tym mama, płacą za takie byle co tyle pieniędzy. Po chwili znalazłam się na tłocznym peronie, na który wtoczył się długi pociąg dalekobieżny. Wszyscy poczęli na raz wsiadać, przepychać się i pokrzykiwać wyzwiska. Stałam trochę na końcu, ale na szczęście i ja się zmieściłam. Jak to dobrze, że te pociągi są takie duże. Jechałam stojąc przy oknie na korytarzu. Otworzyłam szybkę i wystawiłam głowę. Wiatr tak miło muskał moją twarz i rozwiewał włosy. Słyszałam swój śmiech, który porywały kolejne podmuchy niosąc go nie wiadomo gdzie. Krajobraz zmieniał się bardzo szybko. Najpierw migały mi przed oczami bloki, które z czasem ustąpiły miejsca takim małym domkom z działkami, a te znów zmieniły się w pola i lasy. Nagle pociąg szarpnął i z piskiem zatrzymał się na stacji. Pierwsza stacja! Kamil mówił, że to niedaleko, pierwsza stacja! Ruszyłam pędem do wyjścia. Niechcący potrąciłam jakąś starsza panią, bardzo na mnie krzyczała. Wysiadłam. Dookoła mnie wznosił się ciemnozielony las z mnóstwem ścieżek i większych szlaków. Teraz nie wiedziałam jak mam już iść. Poszłam prosto przed siebie, bo Kamil mówił, że tak najlepiej. Musiałam długo błądzić, bo minęłam już mnóstwo ludzi i nieprzebraną ilość drzew, aż nagle usłyszałam głos matki Kamila. Są! Pobiegłam w stronę skąd dochodził głos. Rodzice Kamila nie specjalnie mnie lubili, ale to chyba taka właściwość rodziców. Ważne, że mój przyjaciel był już dorosły i sam decydował z kim chce rozmawiać. Rozpierała mnie duma, postawił się ojcu dla mnie. Powiedział, że nie robi nic złego i że potrzebna jest mi chwila uwagi. Jakie to były miłe słowa! Aż mi serce biło mocniej! Wpadłam w zarośla i przewróciłam się. Głosy sąsiadów dobiegały z daleka, gdzieś poza szlakiem, przedzierałam się przez gęste krzewy, które jak złowrogie potwory czyhały tylko na to jak mnie złapać i skaleczyć. Miałam już porysowane całe łydki, gdy nagle zarośla przerzedziły się, a oczom moim ukazał się niecodzienny widok. Na małej polanie rozgrywała się dramatyczna scena. Najbliżej mnie byli rodzice Kamila i ta dziewczyna zwróceni w stronę mojego przyjaciela, który stał przyparty do drzewa, a tuż przed nim ogromny niedźwiedź. Opierał się na tylnych łapach, a przednimi niebezpiecznie wymachiwał. Zawsze myślałam, że misie są ładne i łagodne. Ten taki nie był. Chciał najwyraźniej skrzywdzić mojego przyjaciela i był brzydki! Bardzo brzydki! Brunatne futro było gdzieniegdzie prawie czarne, a w innych miejscach tworzyło wyszarpane zakola. Pysk zupełnie nie pasował do pluszowy zabawek, a ryk wywoływał dreszcze na skórze. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Stałam tak chwilę zniesmaczona, gdy nagły zamach niedźwiedzia niemal zmiażdżył Kamila. Ledwo co zdołał się uchylić, a potężny cios został zatrzymany na drzewie. Patrzyłam na jaśniejące ślady po pazurach i zdałam sobie sprawę, że powinnam się bać. Nagła fala strachu oblała moje ciało, z całą jasnością dotarło do mnie, że mój przyjaciel może umrzeć! Nie mogłam do tego dopuścić, miałam tylko jego i on tak dużo dla mnie zrobił. Przed oczami stanęły mi wszystkie radosne dni z nim spędzone, jego ciepłe słowa i przytulenia. - Nie! – krzyknęłam. Poczułam, że nogi same niosą mnie na polanę, pędziłam na oślep wprost na niedźwiedzia. Jakaś ręka chciała mnie zatrzymać, lecz wyrwałam się i biegłam dalej. Uderzyłam w twarde futro zwierzęcia. Potem wszystko toczyło się już poza mną. Poczułam ból w plecach, nagły krzyk Kamila, znalazłam się w powietrzu i wymachując rękami starałam się pojąć co się stało. Tak bardzo bolały mnie plecy, myślałam, że zaraz zemdleję, szumiało mi w uszach i coraz mniej do mnie docierało. Ktoś odciągnął ode mnie Kamila, jakiś ruch w krzakach, wyszło dwóch ludzi z bronią, ktoś ich wezwał, oczy zaszły mi krwią i przestałam cokolwiek widzieć, słyszałam jeszcze jeden strzał, a potem zaległa cisza. Umierając byłam bardzo smutna, bo pomyślałam, że Kamil będzie smutny. Nie wiedział, że już nie jestem na niego zła.
  2. Duchy nocy Za oknem słońce kładło jasne plamy na falującej powierzchni liści bzu. Ewa patrzyła na nie nieobecnym wzrokiem, jakby chciała przeniknąć je w drodze do swojej świadomości. Usiadła wygodniej na parapecie i przysunęła kolana do brody. Pogoda od tygodnia była taka ładna, a ona nie potrafiła się tym ani trochę cieszyć. Z każdym dniem coraz głębiej smutek i beznadzieja przenikały do zakamarków duszy, czyniąc z niej krainę wiecznej nocy. Lekko bujając się w takt muzyki, którą wymyśliła, próbowała zatrzymać myśli. Już dawno przekonała się, że jest to najlepsze rozwiązanie, nie czuć, wtedy wszystko mniej boli, a samotność prawie nie doskwiera. W głębi pokoju zegar wybił jeden raz. W pół do drugiej. Ewa obudziła się jakby ze snu o innym świecie. Powinna się już zbierać, jeśli chce zdążyć do matki w porze odwiedzin. Wstała z parapetu, a wraz z nią uczucie lęku gnieżdżące się za mostkiem. Drżącymi rękami zbierała dokumenty do torebki i jeszcze owoce i obiad z lodówki w termosie. Chwilę zatrzymała się nad tabliczką czekolady, zacisnęła dłonie na pazłotku. Może choć ona ją ucieszy. Godzinę później szła już alejką wysadzaną klombami. Po dość dużym terenie szpitala porozrzucane były chaotycznie małe domki. Przeszła obok ceglanej kapliczki dla chorych i skręciła w prawe rozwidlenie alejki. Jej matka leżała w najstarszym tu budynku, pochodzącym jeszcze z XVIII wieku. Parterowy, ale z poddaszem tak wysokim, że gdyby nie brak okien, mógłby uchodzić za kolejny poziom. Z zewnątrz zawsze się Ewie podobał, pionowo ustawione belki pomalowane na niebieski kolor, trochę wypłowiały i pokryły się brudem, ale zdawały się dodawać ciepła budowli. Pomarszczona powierzchnia desek, świadczyła o malowaniu na poprzednim kolorze i deszczowych dniach, które spulchniły dzieło malarza. Ewie wydawało się jednak, że tak jest dobrze, dostojny wiek budynku był podwójnie wyrażony. Weszła na kilka stopni ganku i stanęła przed dzwonkiem, którego przenikliwy głos rozniósł się po pustym korytarzu. Mama zawsze leżała w tym budynku, tak jak babcię zawsze kładziono w odległym powojennym gmachu. Ale ona zmarła w zeszłym roku zwalniając miejsce innym pacjentom. Zawał serca, zdarza się osobom w podeszłym wieku, cierpiącym do tego na przewlekłą depresję z myślami samobójczymi. To tak jakby serce posłuchało raz zbłąkanego rozumu. Do drzwi zbliżały się kroki pielęgniarki i po chwili małe okienko zostało uchylone. - W jakiej sprawie? – odezwała się kobieca głowa otoczona burzą rudych loków. - Odwiedziny, do mamy, Teresy Kalik. Dał się słyszeć chrobot zardzewiałego zamka i drzwi otworzyły się do środka. Ewa przywitała się z kobietami siedzącymi za oszklonymi ścianami pokoju pielęgniarek i poszła wzdłuż korytarza. Panował tu specyficzny zaduch. Nie typowy, szpitalny, leków i chorób, oddział psychiatryczny wiódł za sobą inny zapach choroby umysłowej. I jeszcze czegoś, zduszonego, nie mytego ciała i nie wietrzonych od miesięcy pokoi. Nie można było tego zrobić, gdyż pacjenci tego oddziału cierpieli na różne rodzaje psychoz począwszy od maniakalno depresyjnych, skończywszy na schizofrenii, wiązało się to z próbami ucieczki i marzeniami podniebnych lotów w nieprzewidywalnych momentach dnia. - Ma pani papierosa? – Stanęła przed nią staruszka okryta ręcznie robionym ciemnoróżowym pledem. - Niestety nie palę. – skłamała uprzejmie. Na terenie szpitala nie można było mieć ani papierosów ani zapałek. Noże a nawet widelce były zakazane. W szafkach pacjenci mieli do dyspozycji jedynie łyżeczki do cukru. Takie przepisy, dla bezpieczeństwa. - Ech, jędze stare nie dają zakopcić, podłe baby, panienka taka ładna, na pewno nie ma jednego papieroska? – Rozśmieszyła ją ta kobiecina, spragniony nikotyny schorowany umysł potrafił zawsze coś wymyślić i skłonić do litości. Jednak pozostała nieugięta i babcia w różowym pledzie musiała wreszcie się poddać. Sala 243 stała otwarta, wietrzona korytarzowym powietrzem. Jak co dzień niepewna tego co zastanie, przekroczyła próg. W sali były trzy osoby, a jedno łóżko stało puste zasłane kocem. Ewa spojrzała na mamę, która siedziała na posłaniu z lewej strony otulona granatowym szlafrokiem z żółtymi wypustkami. Na wychudzonych policzkach zmarszczki układały się w blady uśmiech. Dzięki bogu, ma dobry dzień! Dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą. Poczucie napięcia lekko zmalało ustępując miejsca trosce i współczuciu dla drżącej postaci matki. - Dzień dobry mamusiu! - Cześć kochanie, jak dobrze, że przyszłaś, tak mi tu nie dobrze, nie wiem po co mnie tu trzymają, chce do domu. Jestem już zupełnie zdrowa wiesz? – Szczebiotała jak nastolatka, tylko zbyt nerwowa gestykulacja wskazywała na wpływ środków pobudzających. – Pisze właśnie podanie, - mówiła sięgając do metalowej szafki obok łóżka. – Zobacz wyciągnęła do mnie białą kartkę zamazaną kanciastymi literami nie trzymającymi się linii. – Pielęgniarka powiedziała, że jak chcę, mogę napisać do sądu, oni wtedy orzekną, że mnie tu bezprawnie trzymają! Uśmiechnęła się smutnie. - Tak mamo, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Wyzdrowiejesz i wrócisz do domu. – Mówiła bez ładu, bo cóż mogła odpowiedzieć. –Zobacz co ci przyniosłam, - zaczęła wypakowywać z plecaka zabrane rzeczy. – Obiadek, zrobiłam mielone z ziemniaczkami, dwa jabłuszka, banany i jeszcze coś specjalnego, - zrobiła wymowną pauzę, - czekoladę! - Dziękuję kochanie, ty się tak troszczysz, ale ja nic nie zjem. Wiesz jak nic nie będę jeść to szybciej umrę, a ja nie chcę żyć. Ewa poczuła jak ręce robią jej się ciężkie. Westchnęła w duchu i spróbowała opanować zalewającą ją falę smutku. - Mamusiu, musisz jeść, wiesz dobrze, wszystko będzie dobrze zobaczysz! – wiedziała, że jej pocieszenia wychodzą blado, bo sama nie wierzyła w ich prawdziwość. Matka chorowała od dziesięciu lat. Były okresy względnego spokoju, gdy obie były w domu i atmosfera była jak kiedyś. Łykała co prawda całą garść leków rano i wieczorem, ale poza tym, mogła udawać że nigdy nic się nie stało. Jednak zawsze ta słodka idylla kończyła się jesienią lub wczesną wiosną. W te dni niewiadomej pogody łatwiej matkę było wyprowadzić z równowagi i wszystko zaczynało się od nowa. Ewa znała scenariusz aż za dobrze. Matka najpierw „zapominała” o lekach, potem, gdy Ewa zaczynała coś podejrzewać, wszystkie lądowały w koszu lub na dnie szuflady biurka. Później następowała kilkutygodniowa misja szpiegowska, aż przegrana musiała się poddawać odprowadzając matkę do bramy Szpitala dla Umysłowo Chorych. Ewa otrząsnęła się zadumy. Matka bujała się w przód i tył powtarzając pod nosem: Nie chcę żyć. Córka przysiadła się bliżej i objęła wychudłe ramiona. Bujały się tak razem przez chwilę, a Ewa po cichu nuciła swoją smutną piosenkę. Każdego dnia gdy wracała od matki czuła się coraz cięższa, coraz gorzej radziła sobie z łączeniem opieki nad matką, codziennym życiem i jej skłonnościami do depresji. Kiedy po raz pierwszy odwiedziła psychiatrę we własnym imieniu usłyszała lekkie słowa lekarki: - To było prawie że nieuniknione. Babka chora, matka chora, wiesz ilokrotnie zwiększyły ci się szanse? Ewa wiedzieć nie chciała. Wiedziała, ze musi być silna, jest sama na świecie, potrzebuje jej matka i chce godnie żyć. Może z tą samotnością trochę przesadziła, miała od dwóch lat chłopaka, ale on nie wiedział o jej problemach. Oczywiście o chorobie matki musiał, ale swoje wizyty u lekarza trzymała w najskrytszej tajemnicy. Zresztą, nie powinna czuć się winna, ma tylko lekkie załamania nerwowe i huśtawki nastrojów. Ale kto by nie miał przy tym co musi na co dzień znosić? Psychiatra powiedziała jej, że jest niezwykle wrażliwą osobą i podatną na wszelkie załamania. I w to chciała wierzyć, wrażliwością tłumaczyła swoje długie nieprzespane noce pełne zmor strasznych wyobrażeń dnia. Nie jest wariatką! Nie, ona przerwie ten łańcuch nieszczęść, będzie silniejsza od babki i matki, pokona ociężałość umysłu i zachowa zdrowy rozsądek. Ściany domu przywitały ją miłym chłodem. Za dwie godziny wróci z pracy Mariusz, tak miał na imię towarzysz Ewy, z którym odważyła się razem zamieszkać. Dom był jej, właściwie matki i ojca, ale po tragicznym wypadku stał tylko dla niej. Piętnaście lat temu ojciec został zasztyletowany przez jakiegoś łotra w biały dzień. Prawdopodobnie nie odpowiadała mu fryzura taty, albo kolor marynarki. Dostał dwadzieścia lat za to morderstwo, ale nie wynagrodziło to ani trochę straty. Ewa pamiętała, że od tego momentu rozpoczął się dla niej koszmar. Jednego dnia straciła ojca i matkę, u której tragiczne wydarzenia poruszyły niebezpieczną linię granicy rozsądku. Ona sama chyba była jeszcze za mała, bo prócz ciągłych pytań: Kiedy wróci tata? I nasłuchiwaniu dźwięku pociągu, który codziennie wieczorem przywoził go bezpiecznie do domu, nie pamiętała nic. Dziś dźwięk nadjeżdżającej maszyny nie budził w niej skojarzeń, jedynie w miejscu, gdzie powiedziano jej, że zmarł ojciec, przystawała czasem, przypominając sobie jak wyglądało wówczas wejście na peron. Zza oknem zamigotał czerwony samochód Mariusza. Ewa nerwowo sprawdziła czy ziemniaki już się dogotowują. Jej miłość nie lubiła, gdy obiad nie był na czas. - Strzałka skarbie! – Radosnym głosem obwieścił swój powrót. Ewie wydawało się, że jest fajny z tą swoją niedojrzałością i wieczną pogodą ducha skorą do zabaw. Stanowił idealny kontrast z nią, a mówią że przeciwieństwa się przyciągają. I chyba dlatego byli razem. Mariusz, prawdziwy światowiec, przystojny i inteligentny, lubił błyszczeć, ciągle w tłumie, pokochał właśnie ją. Niepojęte. Ewa zdawała sobie sprawę z tego, że jest niebrzydka, ale wokół jej chłopaka kręciło się mnóstwo dużo piękniejszych kobiet, podobnych charakterem do niego. A ona, cicha, spokojna, zawsze lubiła zaszyć się w kącie domu z książką w ręku, owszem, jak każda młoda dziewczyna dała się wyciągnąć i do pubu i na dyskotekę, ale raczej okazjonalnie. Mariusz bez przerwy namawiał ją na jakieś wyjścia, tak, że niemiała chwili dla siebie. Ostatnio czuła się jednak zupełnie wyczerpana, dlatego zaczęła się sprzeciwiać się narzucanemu jej stylowi życia. Na początku Mariusz nic z tego nie rozumiał, ale z czasem zaczął godzić się na ten układ, zwłaszcza, że Ewa nie broniła mu wychodzić samemu. - Ale jestem głodny. – Ucałował swoją dziewczynę w policzek i zajrzał z ciekawością do garnków. – Co to tak ładnie pachnie? - Niespodzianka. – Ewa miała nadzieję, że choć jemu posmakują mielone. W czasie obiadu Mariusz był bardzo pobudzony i widać, że z ledwością powstrzymywał się by od razu nie zacząć mówić. - No, o co chodzi? – Ewę wyraźnie bawiła ta jago niecierpliwość. - Ech, miałem powiedzieć ci to później, ale wiesz, nie umiem trzymać języka za zębami, - roześmiał się beztrosko. O tak, wiedziała o tym aż za dobrze. Wszystkie zabawne w jego mniemaniu sytuacje domowe, a dokładniej te, w których sobie nie radziła, trafiały jako żart do rozmów z kolegami. – Wiesz, ostatnio byłem na imprezie u Grześka, a potem u Kuby, no i tak się złożyło, że przydałoby się zrobić jeszcze jedną domówkę, no i wypadło na mnie. No nie patrz na mnie takim przestraszonym wzrokiem! To naprawdę dobry pomysł, mamy duży ładny dom z ogródkiem i ty powinnaś wreszcie się wyluzować, a nie tylko praca i dom w połączeniu z matką wariatką. To z troski o ciebie mój skarbie. – Zakończył, wyraźnie zadowolony ze swojego przemówienia. Wstał od stołu i nie czekając na odpowiedź przeszedł do pokoju. Dźwięk telewizora dobiegł uszu Ewy, ale ona nadal trwała w bezruchu przy kuchennym stole. Impreza? Dobrze jej zrobi? Dla niej? On jest śmieszny. Ona nie potrzebuje żadnej imprezy tylko spokoju, czy to trak trudno zrozumieć? Nie, nie powinna tak mówić, Mariusz ma zupełnie inny świat, on rzeczywiście chce jej pomóc, to nie jego wina, że nie rozumie jej potrzeb. Ewa splotła dłonie na piersi. Tylko nie powinien mówić o mojej matce w ten sposób. Jest chora, to fakt i ona sama nieraz ze zmęczenia powiedziała coś nie tak, ale dlaczego nie rozumie że robi jej tym przykrość? Umówiony dzień imprezy zbliżał się nieubłagalnie, a wraz z nim rosło niezadowolenie Ewy. Posprzątała dość szybko, bo i niewiele było do zrobienia, a nawet gdyby, to taki wieczór, mogłaby przysiąc, będzie podobny do tornada, które przetoczy się po jej mieszkaniu. Mariusz pomógł jej nawet przynieść zakupy i był zaskakująco miły. W końcu stwierdziła, że stanowczo przesadza z narzekaniem. Będą starzy znajomi, z którymi Ewa nie miała i nie chciała mieć wiele wspólnego, ale prócz nich przyjdzie jeszcze kilka nowych osób, a może trafi się ktoś wartościowy. Z przykrością musiała stwierdzić, że nie miała przyjaciół. Znajomych, kolegów i koleżanki tak, ale kogoś na kim mogłaby polegać całkowicie niestety nie. Jej siostra, przyjaciółka z lat dziecięcych wyjechała za granicę do pracy. Była lekarką i wybrała łatwiejsze życie. Mówiła jej przed odjazdem, ze przecież i tu i tu będzie pomagać ludziom, jedynie zmienią się zarobki, na jej korzyść. Ewa rozumiała ją, choć było jej niewypowiedzianie smutno żegnać na peronie, na który wtoczył się pociąg dalekobieżny. Miały kontakt telefoniczny i e-mailowy, ale to pierwsze było drogie, drugie, zawsze nie takie jak spotkanie rzeczywiste. Prawdą było, że zapomniała już, jak to jest spokojnie rozmawiać z kimś kto siedzi obok i wysłucha, pocieszy. Z tymi myślami zasnęła wieczorem, w dzień przed przyjęciem. Zapach pieczonych kiełbasek roznosił się po ogrodzie do którego co chwila zjeżdżali się nowi goście. Ewa stała przy furtce witając ich ze sztucznym uśmiechem. Mariusz stał przy grilu nic nie robiąc sobie z konwenansów, bez których dziewczyna czuła się nieswojo. Dlatego, mimo smutku, że obowiązek spoczął tylko na jej barkach, stała twardo przy furtce, witając uśmiechem i ciepłym słowem każdego nowoprzybyłego. Spostrzegła dwie nowe dziewczyny, które przyszły w towarzystwie Grześka, najlepszego kumpla Mariusza. Wyglądały sympatycznie i Ewa postanowiła, ze spróbuje nawiązać z nimi później bliższą znajomość. Musi kiedyś posłuchać rad partnera i jak mówił „zacząć żyć”. Nastał bardzo ciepły wieczór, słońce zaszło już za horyzont, ale powietrze wciąż wirowało od spiekoty dnia. Sierpień to bardzo ładny miesiąc, myślała Ewa siedząc na małym taborecie pod ścianą domu. Stąd miała widok na całe przyjęcie i w razie gdyby czegoś zabrakło, mogła szybko skoczyć do kuchni i przynieść. Co prawda najszybciej brakło alkoholu, ale to nie ważne. Ewa pochyliła w zamyśleniu głowę ku ziemi. Zastanawiała się nad słowami matki, jakie dziś jej powiedziała. Nazwała ją czarcim pomiotem i żałowała, że ją urodziła. To był zdecydowanie jeden z gorszych dni matki. Ewa nie chowała urazy za obelgi, wiedziała, że wypowiada je nieświadomie, jednak raniły ją niepostrzeżenie i wbijały w poczucie niskiej wartości. Podobnie mówiła do niej babka, kiedy jeszcze żyła, a teraz te słowa powtarza je matka. Trudno więc nie dać im choć trochę wiary. Może mówiły je osoby chore, ale najbliższe, te które znały ją najlepiej i z którymi spędziła całe życie. Z zamyślenia wyrwały ją odgłosy kroków. Zbliżał się do niej Mariusz z grupą kolegów. - O, skarbie! Co tak siedzisz sama, choć napij się Z nami, właśnie idziemy po wódeczkę. - Dzięki, nie mam jakoś ochoty pić. Idźcie i napijcie się za mnie, – odparła na pozór lekko. Nie lubiła jak Mariusz upijał się, ale cóż mogła zrobić. Miała na niego niewielki wpływ. Kumple zatrzymali się na schodach prowadzących do domu. - A wiecie co? – Doszedł Ewy głos Mariusza. – przypomniało mi się coś zabawnego. Wracałem kiedyś do domu i myślę, zrobię psikusa. Pamiętam jak dziś, Ewa stała tyłem do mnie i zmywała podłogę, podszedłem cicho i chwyciłem ją za szyję ramieniem. – Mariusz zademonstrował swój ruch. – No i che che, krzyknąłem: Stój suko, to napad! – Mariusz zanosił się cały od śmiechu, opowiadał jednak dalej. – I ona, wiecie, ona się tak przestraszyła, że aż kopnęła wiadro z wodą. Słuchajcie przedpokój zamienił się w basen, zalała wszystko! Mężczyźni gruchnęli śmiechem, alkohol szumiał im w uszach i wszystko wydawało się niezwykle zabawne. Ewa skuliła się na swoim taborecie. Pamiętała to zdarzenie. Miała potem dużo sprzątania i spóźniła się do pracy, bo Mariusz nie chciał jej pomóc. Ciekawe ile jeszcze takich zabawnych anegdot dzisiaj opowie kumplom. Potrząsnęła głową chcąc strzepnąć uporczywe myśli i od niechcenia rozejrzała się po podwórzu. Niedaleko krzewu winogron dostrzegła nowe koleżanki przyprowadzone przez Grześka. Wstała i zabrawszy ze sobą talerz ciastek ruszyła przed siebie. Z każdym krokiem czuła się niepewniej i podświadomie zwolniła kroku. Kiedy przechodziła wśród liści winogrona niechcący podsłuchała rozmowę koleżanek. - Widziałaś jak była ubrana ta dziewczyna Mariusza? Kurde, ale przypał. Zero stylu! - No! Ciuchy to chyba po matce, bo takie niemodne. Że Mariusz z nią nadal trzyma. Kurde, taka cipa blada i takiego chłopa ma. Świat jest niesprawiedliwy. - Wiesz co? – zaczęła pierwsza. – A może tak odbić jej tego przystojniaczka? Co o tym sądzisz? - Wiesz niegłupi pomysł. Spójrz siedzi tam, chodź, pójdziemy. Ewa przywykła do tego, że dziewczyny podrywają jej chłopaka, ale Mariusz mówił, że pozostaje jej wierny i wierzyła mu. Zasmuciło ją jednak podejście dziewczyn do niej. Cipę bladą by przeżyła, gdyby była uzasadniona, ale to że ma niemodny strój? Jej biała sukienka miała co prawdę już trzy lata, ale była bardzo ładna, dopasowana, podkreślająca jej urodę. Naprawdę ją lubiła. Mówiąc szczerze to była jej ulubiona sukienka. Czy jest rzeczywiście taka brzydka? Nie, nie, dość! Zatrzymała się w pół myśli, kiedy poczuła że zaczyna się dołować. Jest ładna, ale skromna. Nie ma pieniędzy na nową i nie musi wcale sobie kupować, bo te lafiryndy i tak nie docenią tego. Są takie same jak cała reszta, puste i próżne! Ewa w myślach ciskała na nie przekleństwa bez opamiętania. Ulżyło. Zdecydowanie był to zły wieczór. Stała nadal w listowiu zjadając z talerza kolejne ciastka. Postanowiła wyjść dopiero wtedy, kiedy nie pozostało już jej ani jedno. Przy ognisku, które rozpalali Kuba i Bartek zbierali się powoli wszyscy goście. Punkt kulminacyjny każdej z zabaw, czas śpiewu przy dźwięku szkła i sprośnych żartów. Ewa podeszła również zatrzymując się trochę z tyłu. Nie chciała zostać zupełnie sama. Do domu było jej głupio iść, a noc zapadła ciemna i musiała przyznać się przed sobą, że trochę się bała. Od dziecka mrok budził w niej dziwne lęki, zawsze wyobrażała sobie jakiegoś potwora, który z biegiem lat zmienił się z gwałciciela i mordercę. - Ty patrz, odludek, nawet nie wiedziałem, że tu jest, - glos Kuby górował nad innymi. Ewa odwróciła się w stronę ogniska. Kuba wskazywał palcem szczupłego mężczyznę, siedzącego trochę z tyłu za Grubym Tadkiem. - Ta, ja go tu zaprosiłem, chciałem żeby się zaludził, - parsknął śmiechem Wojtek. - I co odludek, zaludziłeś się? – krzyknął w jego stronę pierwszy. Ewa nie dostrzegła co zrobił nieznajomy, bo Gruby Tadek wstał i zaczął wymachiwać rękami, jakby nie mógł złapać powietrza. - No, zaludniaj się, po coś tu przylazł? – Mariusz czuł się królem imprezy. Dziewczyna stojąc przy drzewie poczuła się bardzo nieswojo. Traktuje dom i całą posiadłość jak swoja własność. Zauważyła to już nie pierwszy raz, ale teraz bardziej ją to uderzyło, bo żal jej było nieznanego chłopaka, który wydał jej się sympatyczny. Nie miała nic przeciwko jego obecności. Natomiast co do wszystkich innych gości włącznie z Mariuszem, tak. Chciała wykrzyczeć im, że to jej posiadłość i by się z niej wynosili. Ale oczywiście tego nie zrobiła. Po pierwsze i tak by nikt Ewy nie posłuchał, a zaradny luby zamieniłby z łatwością jej słowa w żart. A po drugie, po drugie za bardzo się bała. Wolała schować się w sobie i cierpieć w samotności za siebie i za nieznajomego. - Odludek, nudny jesteś wiesz? Nie masz języka w gębie czy co?, - rzucił ktoś z rozbawionej gromady. Ma. Chciała odpowiedzieć. Ale powstrzymała się. Zdawało się jej, że rozumie tajemniczego gościa. Może przyszedł tak jak ona, w poszukiwaniu kogoś, z kim mogłoby się porozmawiać jak człowiek z człowiekiem bez docinków i głupich uwag. Do głowy wpadła jej myśl, by podejść do niego i zagadać, ale przykre zdarzenie z głupimi dziewczynami całkowicie odjęło jej chęć ryzykowania. Przyjęcie toczyło się dalej swoim tokiem z każdą chwilą zwiększając ilość alkoholu w organizmie i zmniejszając w butelkach. Ewa siedziała w kucki wpatrzona w ciemność, która choć straszna, była mniej groteskowa niż to, co sobą przedstawiali goście. Czas w bezczynności płynie bardzo wolno, ale Ewa zapełniła go myślami o nocy, którą postanowiła namalować. Od czasu do czasu, w ramach relaksu rysowała coś tylko dla siebie. Przynosiło jej to dużo radości i wnosiło w jej życie odrobinę poczucia własnej wartości. Prawie nie zauważyła, że zerwał się zimny wiatr i niespodziewany chłód ogarnął balujących. - Chodźcie do domu! – zaprosił zebranych Mariusz. Ewa miała nadzieję, że dom będzie tylko pełnił funkcję noclegowni, co zapewni mu mniejszy bałagan, ale w tej sytuacji nie mogła już liczyć na oszczędzenie nawet ścian. Ostatnim razem musiała zmywać z nich resztki piwa i wymiocin, a zapowiadało się na powtórkę programu. Rozśpiewana, falująca gromada wtoczyła się do domu, a Ewa idąc na końcu zamknęła drzwi. - I co skarbie? Podoba Ci się? – bełkotliwy głos Mariusza zabrzmiał jej koło uszu. Poklepał ją po pupie i odszedł z kompanami. Ewa stała oparta o drzwi wejściowe nie wiedząc co z sobą zrobić. Czuła, że przepełnia ją poczucie beznadziei, tak dobrze znane po każdym nieudanym dniu. Jak co dzień. Żartowała w myślach. Ale nawet to jej nie wyszło i brzmiało jakoś żałośnie. W takich chwilach miała ochotę przestać istnieć. Tak po prostu, rozpłynąć się w powietrzu, nigdy nie być. Nie chciała umrzeć, bo wówczas zostawiłaby za sobą stertę zbędnych wspomnień, a tak, nic by się nie stało. Zsunęła się na podłogę i usiadła prostując nogi. W tej chwili było jej obojętne jak wygląda i czy ją ktoś zobaczy. Niech gadają co chcą. Jest jej wszystko jedno. Ma dość, serdecznie dość wszystkiego. Podłego życia, które nie daje jej radości, głupich pijackich imprez i durno radosnej gęby chłopaka. Właściwie nie wiedziała po co z nim jest. Może dlatego, że jako jedyny okazał jej zainteresowanie, a ona potrzebowała czyjegoś ciepła? Kochał ją, jak twierdził. A ona chciała na tą miłość zasłużyć, choć nie miała już siły ciągle się uśmiechać. Czuła, że zalewa ją stan potwornego zagubienia. Zaczęła pięściami tłuc o zimną posadzkę. Nie chce, nie chce nic. Zasnąć, zasnąć i nigdy się nie obudzić. Nie! Przestań! Skarciła siebie w myślach. Musi się opanować. Wstała. Na sztywnych nogach przeszła do pokoju. Jej oczom ukazał się nieciekawy obraz. Mariusz otoczony wiankiem adoratorek obściskiwał jedną w sposób niedwuznaczny. Ewie zebrało się na mdłości. Błyskawicznie znalazła się w kuchni i zatrzymała się przed zlewem o który oparła się drżącymi rękami. Dość, dość! Krzyczała do siebie, chcąc zachować resztki rozsądku. Nerwowo łapała powietrze. Na szczęście nikt jej nie zauważył i mogła w spokoju dojść do siebie. Gdy tańczące przed oczami mroczki zmniejszyły się na tyle, że mogła widzieć szczegóły niepewnie wyprostowała się i przeszła do szafki w której trzymała leki. Wyjęła tabletki uspakajające i popiła wodą. Potem założywszy sweter cicho wymknęła się z domu. Chłodne powietrze zadziałało jak zimny prysznic. Stała oto poza bezpiecznym domem, przed ulicą ukrytą w mroku, a nieliczne latarnie migotały przepalając się i nie dawały prawie żadnego światła. Trudno, wyszła, pójdzie więc dalej. Samotny odgłos klapek odbijał się głucho od asfaltu. Ewa przestała się bać, przestała w ogóle cokolwiek odczuwać, szła śpiesznie przed siebie, jakby chcąc pozostawić za sobą złe myśli i wspomnienia. Nie miała celu, chyba że odejście jak najdalej mogło nim być. Chwilami biegła, gdy zanadto się zmęczyła zwalniała kroku. Minęła jedną i druga ulicę, skręciła w prawo i szła wzdłuż torów, które okalał las. Zza chmur wyjrzał księżyc rzucając na ziemię srebrną poświatę. Ewa słyszała świst wydobywający się z jej gardła, chciała zwolnić lecz nogi niosły ją coraz dalej. To co przez lata dusiła w sobie w niemym krzyku nagle znalazło ujście. Uciekała od wszystkiego co ją bolało. Nie zauważyła nawet kiedy latarnie zniknęły, a ulica przerodziła się w wąską leśną ścieżkę. Niebo naszczęście pozostało bezchmurne i Ewa widziała pod stopami umykającą piaszczystą drogę. Co chwila jakaś gałąź zaczepiła się o jej ubranie, wyszarpywała je w jakimś dzikim gniewie małej dziewczynki i biegła dalej. Biegła dobre pół godziny, gdy zdała sobie sprawę, że nie wie dlaczego tak pędzi. Nie wiedziała co się stało, wszystkie złe wydarzenia odeszły w dal, wytarła je z pamięci. Ewa zdawała sobie sprawę, że to szok. Zmęczone nogi zaczęły się plątać i coraz trudniej było zachować równowagę. Raz, na zakręcie, jakieś wstrętne drzewo zaczepiło się o bok swetra i to wystarczyło. Ewa runęła na ziemię niczym pełen worek kartofli. - Niech to szlag! Kurwa jego mać! – krzyczała próbując się bezskutecznie podnieść. Ewa prawie nie klęła. Właściwie tylko Mariusz raz czy drugi przeklinał przy niej, gdy go coś wkurzyło. Może od niego to przejęła? Z resztą, to teraz było nieważne. Wreszcie udało jej się wstać. Objęła obiema rękami drzewo, przez które stłukła kolana i trwała tak kilka minut w bezruchu. Jakby przytulała prześladowcę. Gdy zdała sobie z tego sprawę nagle wyprostowała się i zaczęła okładać gołymi pięściami chropowata korę pnia. Nie przestała nawet gdy skóra pokryła się ranami, a po przedramieniu sączyły się drobne smużki krwi. Jej ciałem wstrząsnął nagły spazm i zaniosła się głośnym szlochem. Ponownie usiadła na piaszczystej ziemi i siedząc płakała długo ocierając łzy pokrwawionymi dłońmi. Szczypała ją sól z łez, co wywołało w niej kolejny atak płaczu wynikający z bezradności. Wypłakała tak chyba całe morze łez, aż wszystkie zapasy bólu wyczerpały się w niej i w jednej chwili, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestała szlochać. Wstała, otrzepała spódnicę i ruszyła dalej przed siebie. Tym razem wędrowała powoli, raz, że nie miała już sił na forsujący bieg, dwa, że pragnienie popychające ją do przodu opuściło ją wraz z płaczem. Czuła potworną pustkę w sobie, jakby całe jej życie uszło z ciała. To wszystko co wydarzyło się w jej życiu dotychczas, stało się niesłychanie odległe, jak z przed lat. Teraz była tylko ona i chłód nocy pośród drzew. Ale nie było to też uczucie miłe. Opuściły ją wszelkie smutki, pozostawiwszy po sobie w jej duszy dziurę wyjącą pustką i dziwny skurcz w żołądku, napięcie tak silne, nie dające spokoju. Czy można kazać ciału iść do przodu samemu pozostając w miejscu? Ewie wydawało się to teraz całkiem możliwe. Stawiała kolejne kroki na leśnej dróżce która teraz właściwie rozszerzyła się w dość dużą ścieżkę, czując, że wszystkie jej uczucia i rozum zostają w tyle, niczym ciągnięte przez ciało. Z za rzednących koron drzew dostrzegła zarys jaśniejącego nieba. Musiała być już czwarta, może nawet piąta? Ewa poczuła nagle jak jest bardzo zmęczona i śpiąca. Ziewnęła przeciągle i rozejrzała się. Las najwyraźniej miał się ku końcowi, a z tyłu drogi, tam skąd przyszła ktoś nadbiegał. Dziewczyna zawahała się, nie wiedziała czy uskoczyć do lasu i się ukryć, czy pozostać na drodze. Po chwili stwierdziła, że i tak na pewno ją widział, więc musi się z nim minąć, by nie wzbudzać podejrzeń. Jej wygląd nie należał do codziennych, jednak o tym zapomniała. Do bólu popuchniętych od ran rąk już się przyzwyczaiła, a o poszarganych włosach i wystrzępionym ubraniu nie wiedziała. Człowiek zbliżał się wyraźnie do niej i najpierw zorientowała się że to mężczyzna, a później rozpoznała w nim wyśmianego mężczyznę z przyjęcia. - Ty? – wyrwało jej się z ust. Nieznajomy uśmiechnął się ciepło. - Tak, to ja. Widziałem jak wyszłaś i że byłaś smutna, dlatego poszedłem za tobą. Nie moja wina że zawędrowałaś aż tu. – Odpowiedział lekkim tonem. – Ale jesteśmy niedaleko mojego domu, chodź, napijesz się czegoś ciepłego i przemyjesz rany, – powiedział chwytając Ewę delikatnie pod ramię. Paweł mieszkał pod lasem w małym domku wraz ze stara kobietą. Ewa czuła się tam dziwnie, choć nie wiedziała skąd płynie to uczucie. Chatka była bardzo ładna i zadbana. W dużym i przestronnym pokoju stały bardzo stare meble z rzeźbionymi winoroślami, a na podłodze rozpościerał się brązowy dywan z długim włosiem. Ewie wydało się, że musiał być ręcznie pleciony. Przepiękny! Z trudem oderwała od niego wzrok. Na przeciwległej ścianie, pod oknem siedziała staruszka. Bujała się w wiklinowym fotelu wyszywając jakąś robótkę. Niepewnie dygnęła. - Dzień dobry. Ja przepraszam, że tak wcześnie… - zaczęła niepewnie, choć to nie ona tu chciała przyjść, a i babcia nie wyglądała na dopiero co obudzoną. - To Zoja. – przedstawił ją towarzysz. Niezwykle dziwne panują tu zwyczaje, myślała dziewczyna, przedstawiono mi gospodynię, a ja zostałam pominięta, jakby było wiadome kim mogę być. Ewa poczuła się znów zmieszana. W miejscu gdzie stała na podłodze pojawiły się dwie duże plamy krwi. - Chodź, przemyjesz to sobie. – powiedział nieznajomy gdy zobaczył co się stało. Ewa weszła do łazienki, która jak przypuszczała również zachowała starodawny klimat. Ściany wyłożone ciepłym korkiem i wanna na nóżkach. Okrągłe lampy dawały żółtawą poświatę. Światło! Nagle Ewa zdała sobie sprawę, że w pokoju nic się nie świeciło, choć dobrze widziała całe pomieszczenie. - Pewnie to poranne słońce już zajrzało przez okna, - tłumaczyła sobie. Tu również pachniało inaczej, w salonie czuć było w powietrzu bardzo intensywny zapach wiosennej ziemi. Ewa jednak nie roztrząsała dłużej tego tematu. Nalała pełną wannę wody i wskoczyła do niej radośnie. Śmiała się ze swoich poobijanych rąk. Zatrzymała palec na pękniętej skórze na kosce. Właściwie nie wiedziała dlaczego tak dotkliwie się poraniła. Musiała być bardzo głupia. Może się upiła? A może, zachichotała ze swojego pomysłu, a może teraz jest pijana? Zupełnie nie pamiętała dnia wczorajszego, a gdyby zastanowiła się nad tym dłużej, zdałaby sobie sprawę z tego, że nie pamiętała niczego ze swojej przeszłości. Tymczasem woda była rozkosznie ciepła i Ewie wydawało się że usypia. Po nieprzyzwoicie długim czasie obudziła się i szybko wytarła. - Mam nadzieję, ze nie będą na mnie źli. – szeptała do siebie. Otworzyła niepewnie drzwi. - Jesteś, - przywitał ją miły głos wybawiciela. – Pokaż ręce, znalazłem bandaże, to zaraz je opatrzymy. Potem jeszcze dostała ciepłą jajecznicę i słodkie kakao. Czuła się doprawdy jak w raju, gdy jej towarzysz oznajmił: - Czas na ciebie, musisz już iść, jeśli chcesz, by nie zauważyli twojego zniknięcia. Nie martw się, odprowadzę cię. Ewa nie bardzo wiedziała dlaczego ma stąd odejść, ale pokornie kiwnęła głową na znak, ze się zgadza. Kiedy wyszli było już po dziesiątej, słońce świeciło na jasnoniebieskim niebie i zapowiadał się kolejny upalny dzień. Ewa zapatrzyła się w świecący okrąg, aż obleciały ją najpierw białe a potem czarne plamy zasłaniając widnokrąg. Z każdym krokiem czuła, że przechodzi ze snu w jawę, z marzeń do twardej rzeczywistości. Nieznajomy obserwował ją w ciszy. Na jej twarzy pojawiła się zmarszczka Marsa, a brwi wygięły się pytająco. Syknęła. Ręce pod bandażami zaczęły potwornie piec. Podświadomie zaczęła zwalniać, aż prawie się zatrzymała. Wszystkie wydarzenia dnia wczorajszego i każdego poprzedniego powróciły do niej z podwójną siłą. Znów była małą wystraszoną dziewczynką w ciele poranionej kobiety, która nie wiedziała co ma zrobić ze swoim życiem. Wreszcie stanęła. - Kim ty jesteś?! Kim ty do cholery jesteś?! – zaczęła wrzeszczeć na swojego wybawiciela, dając ujście swoim emocjom. Chłopak stał zdziwiony, a Ewa bardzo szybko pożałowała swojego wybuchu i zaczęła płakać z wściekłości na swoja głupotę i cały podły świat. Stała tak na środku drogi wzbudzając litość swoją bezradnością. - Nie płacz, - młodzieniec objął ją ramieniem i lekkim popchnięciem skłonił do dalszej drogi. – Masz rację, powinienem się przedstawić. Wybacz, moja wina, że tego do tej pory nie uczyniłem. – uśmiechnął się miękko. – Mówią na mnie Mir, właściwie nie pochodzę stąd, ale pewne sprawy sprowadziły mnie tu na krótki czas. - Wyjeżdżasz? – niepostrzeżenie wyrwało się Ewie. - Tak, ale będę w pobliżu. Dziewczyna nie za bardzo rozumiała co ma na myśli, ale wydało jej się to mało istotne. Przypomniała sobie właśnie, że nie ma co dziś zanieść matce, więc zanim do niej pójdzie musi udać się do sklepu. Powinna więc się śpieszyć, by zdążyć do pory odwiedzin. - Mam obowiązki, nie możemy wyjść na jakąś większą drogę i złapać samochód? – zagadnęła. Szli bowiem leśną dróżką, tą samą, która Ewa w szalonym pędzie pokonywała wczoraj wieczorem. - Raczej nie, ale spokojnie, niedługo będziesz w domu. Raczej nie, chciała go przedrzeźnić, przecież biegła dobre parę godzin. Ale nie zdążyła otworzyć ust, gdy Mir zaczął: - Przysłuchiwałem się na przyjęciu gościom, bardzo niemiło mówili o tobie, ale wiesz, przecież, że to tylko durna gadanina. Nie jesteś taka jak oni, powinnaś poszukać sobie innych przyjaciół. - Ale to są znajomi mojego chłopaka… - … który jest tak samo miły dla ciebie jak oni, - dokończył za nią. – Czy ty naprawdę go kochasz? Ewa zastanowiła się nad jego słowami: - Jesteśmy ze sobą dwa długie lata, przyzwyczailiśmy się do siebie. A poza tym on mnie pokochał! – powiedziała to, tak jakby było to prawie nie możliwe. – Nie chce stracić kogoś komu na mnie zależy. - Bardziej na twoim domu niż na tobie, - Mir wymamrotał pod nosem, głośno zaś powiedział – nie byłbym taki pewny jego miłości. Może na początku kochał cię, ale z czasem musiało mu przejść. Zakochany człowiek nie obgaduje swojej dziewczyny za plecami. Ewa poczuła nagły skurcz serca. Ignorancję Mariusza tłumaczyła sobie jego naiwnym sposobem rozumowania. Przecież nie mógł tego robić celowo. Mógł? Nie, to za trudne i bolesne. Czy nie mogą rozmawiać o czymś innym? - Myślę, że w głębi serca znasz odpowiedź na dręczące cię pytanie o miłość Mariusza i o to co powinnaś robić. Ale coś cię powstrzymuje, prawda? Naprawdę nie miała ochoty z nim o tym rozmawiać. Dręczył ją. Miała się spowiadać ze swoich problemów jakiemuś obcemu frajerowi tylko dlatego, że jej pomógł? Przesadza! - Nie zrozum mnie źle, - Mir zdawał się czytać w jej myślach, - ale martwię się tym, co się z tobą ostatnio dzieje. - Ostatnio? Znasz mnie zaledwie jeden dzień i wygłaszasz takie przemówienia! - Wybacz. – wyszeptał spuszczając głowę. - Nie, nie ważne, nie, nie o to mi chodziło, przepraszam, nie wiem co się ze mną dzieje, - Ewie plątały się słowa, a policzki zarumieniły się nerwowo - mam dość samej siebie. Wybucham na ludzi na których nie powinnam, nie chciałam cię zranić, wybacz, wcale nie jesteś wścibski, ja tylko… ja tylko potrzebuje spokoju, odpoczynku od tego wszystkiego. - Powinnaś więc coś z tym zrobić raz na zawsze. - Jak? – choć chciała, nie udało jej się ukryć nerwowego śmiechu. - Przecież wiesz, jesteś w stanie zadecydować o sobie, a wszystko inne samo się ułoży. - To tylko słowa. - Nie, jeśli w to uwierzysz. – Mir zatrzymał się na rozstaju dróg. – Ja muszę iść w lewo, a ty, jeśli chcesz dojść do domu, w prawo. – Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził Ewę po długich włosach, - wierzę w to, że sobie poradzisz. Żegnaj! - Nie spotkamy się już? – Nagle wydała jej się ta perspektywa bardzo smutna. - Nie sądzę, ale może kiedyś, będę mógł ci jeszcze w czymś pomóc. - Dziękuję. - Idź, późno już, - przypomniał Mir. Ewa niepewnie ruszyła swoja drogą. Miała nadzieję, ze to już niedaleko. Las wydał jej się zupełnie inny niż nocą, to śmieszne, ale teraz mimo dnia, jakby wszystko pociemniało i im dalej odchodziła tym większy mrok spowijał drzewa. Nie powinna się bać, uspakajała siebie, choć serce łomotało jej w piersi jak oszalałe. Idzie ta samą drogą, nic nie może jej się stać. Jednak po kilku minutach weszła w tak ciemny fragment lasu, że nie widziała już nic. Nagle zrobiło się bardzo cicho i czuła się jakby zawieszona w próżni. - Budzi się, budzi! – wrzeszczał wysoki głos nad jej uchem. – Pani doktor, ta wariatka się budzi! Szybkie kroki, jakieś szuranie i szelest sukienki. - Proszę pani, czy pani mnie widzi? – nad Ewą pochylała się jakaś głowa, za którą ostro świeciła szpitalna jarzeniówka. - Tak, - wyszeptała zaschniętymi wargami. – Gdzie ja jestem? - Spokojnie, niech pani leży. Leśniczy znalazł panią w lesie nieprzytomną i zawiadomił pogotowie. Ewa nie wiedziała co to wszystko ma znaczyć. - Gdzie? Gdzie mnie znalazł? - Już pani mówiłam w lesie, w samym jego środku, obejmowała pani drzewo. – Młoda lekarka przysiadła na łóżku, - proszę mi powiedzieć, co się stało, co pani pamięta. - Nie wiem, to chyba nie ważne, musiało mi się coś przyśnić. – Ewa szukała czegoś intensywnie w głowie. – Byłam na przyjęciu, a potem długo biegłam przez las. - A jak się pani czuje teraz? - Trochę boli mnie głowa i, i ręce strasznie pieką. - Ma pani je bardzo poranione - powiedziała spokojnie, ale jej oczy zdradzały obawę o stan psychiczny pacjentki. – Czy coś się stało? – odważyła się wreszcie zapytać. - Tak, - odpowiedziała Ewa po namyśle, - ale już wszystko w porządku. - To bardzo się cieszę, czy może nam pani podać swoje dane? Nie miała pani ze sobą żadnych dokumentów. - Tak, oczywiście. Ewa posłusznie odpowiadała na każde pytanie, ale myślami była bardzo daleko. Nie spotkała Mira? Nie była w jego domu na skraju lasu? Nie widziała staruszki i nie kąpała się w cudnej łazience? Zemdleć w środku lasu! Jest idiotką. - Długo tu leżę? – wyraziła swoje myśli na głos. - Przywieziono panią dzisiaj w nocy i myślę, że jutro będzie można spokojnie panią wypisać. - Ale - zaczęła przerażona - ja muszę wyjść, moja mama na mnie czeka. Lekarka zawahała się chwilę. - No nie wiem, poczekamy jeszcze parę godzin, a później, jak będzie pani się dobrze czuła, może na własne życzenie wyjść. Tak też się stało. Ewa była trochę wycieńczona i skołowana, ale poza tym nic jej nie dolegało. Co prawda rękoma prawie nie mogła ruszać ze względu na ból jaki czuła mimo opatrunków, ale nie mogła na to zważać. Mama jej potrzebowała, teraz tylko to się liczyło. Jeśli by nie przyszła, jak zawsze, wówczas matka zareagowałaby histerią i nie wiadomo jakby to się skończyło. Dlatego teraz szła śpiesznie w dół ulicy przy której mieszkała. Weszła do domu. Panowała cisza, Mariusz nie mógł jeszcze przyjść z pracy. Rozejrzała się po pokojach, walające się po ziemi butelki, chusteczki i ku jej zdziwieniu jej sukienki zaskoczyły ją niepomiernie. Całkiem zapomniała o niepokornych gościach, którzy widać przerośli samych siebie. Chodzili w moich ciuchach? Pytała samą siebie. Wezbrała w niej złość. Zbierała sukienki i bluzki do kosza na brudną bieliznę. Nie założy ich dopóki nie będą czyste. Bóg wie, co oni wczoraj wyprawiali. Niech to szlag! Zapowiadał się przed Ewą pracowity dzień, a tak chciała odpocząć. Nadmiar złego zaczęła kichać, prawdopodobnie przeziębiła się w nocy. Reszta dnia minęła jej jak zawsze, w sklepie zakupiona tabliczka czekolady i kilka uprzejmych słów ze starą sprzedawczynią, u mamy brak jakiejkolwiek poprawy, a po powrocie do domu głodny chłopak czekający na obiad. Zupełnie zapomniał zapytać o to co się z nią działo. Może nie zauważył. Tymczasem wieczorem gorączka złożyła Ewę do łóżka. W ciepłym szlafroku i z czerwonym nosem podreptała do pokoju. Na chwilę zajrzał do niej Mariusz. - Kochanie, idę do kolegi na noc, wiesz, nie chcę się zarazić. Śpij dobrze i szybko zdrowiej. Ewie nie chciało się z nim dyskutować. Prośba o to by został i pomógł jej trochę na nic by się zdała. Przykryła się kołdrą pod sam nos. Chciało jej się płakać. Czuła się taka samotna. Ani matki, ani chłopaka. Zamknęła oczy i powoli odpłynęła w sen. Chorowała przez tydzień. Gorączka nie pozwoliła jej wstać z łóżka. Dzwoniła do szpitala prosząc o przekazanie matce, że nic się nie stało, miała nadzieję, że da sobie jakoś radę. O Mariuszu też nic nie wiedziała. Nie pojawił się ani razu, ani razu nie zadzwonił. Ewa setki razy wystukiwała cyfry numeru komórki partnera, ale zawsze odpowiadał jej nagrany głos „Abonament czasowo niedostępny. Prosimy spróbować później.” Wydarzenia nocy po imprezie nie dawały jej spokoju, cały czas zastanawiała się nad tym, czy Mir mógł być tylko snem. Kim była kobieta wokół której unosił się ziemisty zapach i co to wszystko znaczyło. Co prawda do niczego nie doszła, ale czuła, że od tamtych wydarzeń wzbiera w niej nieznana dotąd siła i chęć życia. Osłabiona i trochę chwiejąca się na nogach wstała następnego dnia. Zdjęła przemoczoną koszulę nocną i założyła domowy strój. Przez chwilę stała przed szafą z rzeczami Mariusza, poczym energicznie pociągnęła za rączkę i z poczuciem satysfakcji zaczęła go pakować. Coś w niej pękło, coś się wylało. Miała już dość tej egzystencji na proszkach antydepresyjnych w ciągłym poczuciu poniżenia i niewystarczalności. Bolały ją, każde chwile wyrzucania sobie w samotności tego czego nie zrobiła, a mogła. Wreszcie miała dość bycia ofiarą, matki i Mariusza. Obydwoje wykorzystywali ją, grając na jej najczulszych strunach. Dopiero teraz zdała sobie z tego wszystkiego sprawę, dopiero teraz pojęła, w jakim fałszywym świecie żyła. Ewa wrzucała kolejne markowe ciuchy Mariusza do torby oszczędzając sobie ich składania. Dotąd to ona o wszystko musiała dbać. Prała, prasowała układała w szafie. Jej miłość nie znosiła bałaganu, choć sam nic w tym kierunku nie robił. Teraz będzie musiał. Z czarnych jeansów niespodziewanie wypadła kartka. Ewa podniosła ją z ziemi i przyjrzała się kobiecemu drobnemu pismu. Kolejny miłosny list. Mariusz dostawał ich na pęczki. Od zakochanych podlotków, od nieszczęśliwych mężatek, a nawet wdów. Był przecież taki przystojny i do tego miał taką klasę. Ewa od niechcenie przebiegła wzrokiem treść listu. Był inny od tych, którymi chwalił się przed nią Mariusz. Lubił czytać jej niezdarne słowa sklecone przez nastolatki, a potem, dowód miłości, darł je na strzępy przed jej oczami. Z tym jednak tak nie postąpił i nie dziwiło to Ewy. Pisała jego stara koleżanka, ta, z którą obściskiwał się na ich sofie. Z jej słów mogła wywnioskować, że przeżyli ze sobą nie jedną upojną noc, nawet służbowy wyjazd Mariusza okazał się nie do końca służbowy. Po policzku Ewy przetoczyła się słona łza. Jak mogła być taka naiwna. Taki typ jak Mariusz, a ona wierzyła we wszystkie bajki jakie jej serwował każdego dnia. Głupia, głupia, głupia. Być może teraz z nią był. Ewę nie powinno to obchodzić, w końcu i tak pakowała jego rzeczy. A jednak. Czuła ogromny ból zdradzonej kobiety w sercu. Miał inną na boku! Być może cały czas, być może nie jedną. Poczuła się strasznie brudna. Choć to nie jej wina, nie mogła spojrzeć na siebie w lustro. Była splamiona i nie mogła tego z siebie zmyć. Ostatnie rzeczy wpychała do walizki z wielką siłą, a gdy zapięła suwak za ostatnią z nich usiadła ciężko na dywanie czując, ze jest niezmiernie wycieńczona. Przetaszczyła torbę podróżną na ganek i zamknęła za sobą drzwi. Oto w tej chwili narodzi się do nowego życia. Nie będzie już tą samą osobą, to postanowione. I choć z oczu nadal leciały jej łzy, to na twarzy zagościł niepewny uśmiech. Jest wolna. Poradzi sobie, na pewno. Ostry dźwięk telefonu wyrwał Ewę z zamyślenia. - Tak słucham? - Paulina Nidrys. Czy mogę mówić z Ewą Kalik? - Przy telefonie. O co chodzi? - Jest mi bardzo przykro, ale mam złe wieści. Ewa jęknęła cicho. Boże dlaczego dochodzą do niej tylko te? - Tak? – dopytywała się bezradnie. - Pani matka, niestety dziś rano zmarła. W jednej chwili krew odpłynęła z twarzy dziewczyny, a ręka trzymająca słuchawkę drżała tak, że musiała pomóc sobie drugą. Ewa stała w milczeniu nieprzyzwoicie długo i była pewna, że telefonująca kobieta już dawno się rozłączyła. Umarła? Moja matka umarła? Boże, a ona była chora, nie odwiedzała jej. To dlatego. Boże, ale ona nie mogła, nie była w stanie. Ale to przez nią, na pewno, gdyby nie ona to matka by nadal żyła. Mogła być tego pewna. Zabiła ją! Jest morderczynią! Ale nie chciała, nie powinna się obwiniać, musiała wyzdrowieć. Tylko jakie ma znaczenie teraz jej zdrowie, gdy matka nie żyje? - Zabiła się? – usłyszała swój głos. - Tak przypuszczamy. Musiała odkładać jeden z leków do szuflady i teraz zażyła całą garść. Nie dało jej się uratować. Bardzo mi przykro. Ostatnie słowa nie dotarły do Ewy. Otruła się? Bo jej nie odwiedzała? Nie, nie mogła wiedzieć, że nie przyjdzie. Musiała to planować. Boże mój kochany, wyrwało się jej z piersi. Przecież mówiła Ewie, że się zabije. Powinna była to skojarzyć. Jak mogła. Nie, przecież tak zawsze mówiła w chorobie, od lat. Nie, to bez sensu. Może mogła temu zapobiec. Jaką ona jest córką, jak się opiekowała? Do niczego, zawsze była do niczego! Nic jej nie wychodzi. Matko przenajświętsza, czy ona musi wszystko niszczyć! Ewa zsunęła się na ziemię, a słuchawka z brzękiem odbiła się od posadzki. Nie żyje! Sens tych słów nadal nie docierał do jej umysłu. Czuła, że jest ociężały i ze wszystkich sił broni się przed przyjęciem informacji jakby wiedział, że więcej znieść nie da rady. Ewa drżała skulona jak w gorączce. Jej ciało mówiło ze wszystkich sił: Nie! W przypływie nagłego poczucia osamotnienia chciała biec na podwórze i wciągnąć powrotem walizkę. Ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Co to jej da? On i tak już nie jest z nią. Mir miał rację. Był z nią dla mieszkania, to ona była ślepa. - Mir, Mir! Mój Boże! Mówiłeś, że wszystko będzie dobrze, że dam radę. Ale co teraz! – krzyczała do czterech ścian. Podobno ciało odpowiada chorobą na zbyt obciążony umysł i poranioną duszę. Ewie wydało się to prawdą, bo niespodziewanie gorączka i przeraźliwy kaszel wrócił od nowa. A przecież powinna zająć się pogrzebem! Prawie jak lunatyczka podreptała do książki telefonicznej i obdzwoniła wszystkie ciotki i stryjów. Wysłuchiwała wszystkich kondolencji, informowała o swojej chorobie zupełnie jakby jej to nie dotyczyło. Była obok siebie, a wszystko co się działo jej nie obchodziło. Przyjechały ciotki i inni krewni. Położyli ją do łóżka, mówili, że musi odpocząć, nawet jakiegoś lekarza wezwali. Pogrzebem też się zajęli. Ewie nie pozostało nic. Przesypiała całe dnie, a w dniu pogrzebu wstała już trochę silniejsza. Gorączka na szczęście spadła i wydawało się, że ma się ku lepszemu. Ciotki debatowały, w co powinna się ubrać. Matylda zalecała ciepły sweter i grubą spódnicę, Danuta zaś, coś przewiewnego, by się nie spociła i jej nie przewiało. Ewie zaś było wszystko jedno. Tak samo jak to co się teraz z nią działo, kto mieszkał w jej domu i co się jeszcze wydarzy. Podobno któregoś dnia zjawił się w domu Mariusz. Ewa akurat miała bardzo wysoką gorączkę i niewiele pamiętała. Ciotki opowiadały, że swoim zwyczajem chciał wszystko obrócić w żart i ponownie wprowadzić się do domu. Barczysty wuj jednak swoją bezkompromisową postawą przemówił mu do rozsądku i odszedł potulnie. Ewa jak przez mgłę pamiętała rozmowę z nim. Pytała o Mira. Jednak on nie wiedział nic o kimś takim. Nie, nie wyśmiewali się z niego. Nikt nie siedział za grubym Grześkiem. Tak, z niego się śmiali. Zawsze była głupia? Nie, tylko on tak myśli. Odszedł. On i matka, znów jest sama. Czuła że zapada w jakąś ciszę, niebyt. Pogrzeb minął szybko. Ewa nie mogła płakać. Nic nie czuła, nawet kiedy ziemia pokryła ostatnią wolną połać drewnianego wieka trumny. Wyszła z cmentarza z poczuciem ulgi. Chyba nie to powinna czuć. Chciała się zganić, lecz nie miała już sił. Kolejne dni przeradzały się w miesiące. Znowu mieszkała w domu sama. W pracy zrozumieli jej chwilową nieobecność, a teraz pracowała jak dawniej. Powoli wracała do swojego ciała, które opuściła z chwilą śmierci matki. Na nowo starała się zebrać swoje dni w sensowną całość. Znów siadała na parapecie okna i patrzyła na więdnące liście bzu. Szukała też Mira, lecz nie widniał w żadnej książce telefonicznej okolicy. Podczas tych poszukiwań poznała jednak innego Mira, równie miłego, co jej wybawca ze snu. Siadywała z nim na tym parapecie i po raz pierwszy opowiadała o sobie nie zmyślając niczego. A on słuchał. Był doprawdy wytrwały. Chodziła z nim na pobliską polanę podziwiać zachody słońca, mówił, że patrzenie na słońce przywraca chęć życia. Mijały lata, a oni ciągle przychodzili na tą polanę. Najpierw osobno, obok siebie, a później już razem, pod rękę. Mijały kolejne pory roku, a Ewa już nie potrzebowała terapeutycznego działania zachodów słońca, jednak nadal tam przychodzili. Było to ich magiczne miejsce. Tam dostała od Mira pierścionek, którego z czasem miejsce zajęła obrączka. Na tą polanę przychodziły również ich dzieci, małe rozbiegane, potem dorosłe wspierające chwiejących się rodziców. Tam też siedzieli ostatniego dnia życia Ewy, a wiatr rozwiewał jej siwe włosy, tak samo jak pierwszego. Odeszła szczęśliwa i spełniona, tak jak postanowiła, pokonała chorobę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...