traktem ubitym
ze spleśniałych gwiazd
wędrują samotnie
a ja patrzę znów
na oszklone czereśnie
żar na parapecie
na pomarszczonych oddechem
chmurach
topnieją ślady
twoich warg
odgryź
kawałek zasuszonego nieba
niech zatrzeszczy miedzy zębami
zsinieje
moją tęsknotą
opuszkami muskając
hemisfery próżnię
drżąc pod ciężarem niebytu
zamarł dzień
paniczną konwulsją
rozbijając atomy ciszy
w monofonii szeptu
uciekł przed żarem
zabarykadował słonce
za linia widnokręgu
żeby trwać
pomiędzy spojrzeniami
pustym tchnieniem horyzontu
podparte stoją sosny
korzenie przewiesiły
za granice szeptu
ale ja nie patrze
tak kocham
gdy oblewasz mnie wrzątkiem źrenic
tylko wyjmij igłę z oka
proszę
nadzieja nie rani
horyzontem wpleciona
w bezzębne wskazówki
kradnę przestrzeń
-ułamek nagiego nieba
zbyt wiele
by zatrzymać oddech
o jedna militysięczną za długo
łapię spojrzenia
w zdziwiona sieć antyrealizmu
źrenice wrzucam do szklanki
w jej wnętrzu się rozpajęczał
jak anielska ręką
misternie tkany
złoty puch
zamknięta pod powieką nieba
zanurzała westchnieniem stopy
za horyzontem
dzikich kroków
trwali
w karmazynie grzechu
wpisani w siebie
obłokami zakrzepłej pary
(gdzieś za oknem stąpały
obnażone minuty)
w jej wnętrzu się rozpajęczał
jak anielską ręką
misternie tkany
złoty puch
zamknięta pod powieką nieba
zanurzała westchnieniem stopy
za horyzontem
dzikich kroków
trwali
w karmazynie grzechu
wpisani w siebie
obłokami zakrzepłej pary
(gdzieś za oknem stąpały
obnażone minuty)
w korytarzach wlasnej glowy
gubie
droge
sumienie nie szepce juz wskazowek...
-zachryplo
przed zwierciadlem istnienia
chyle glowe
choc oczy zamkniete przebijaja mrok
w poszukiwaniu ksiezyca
dzis tylko cetki swiatla na dywanie
wyznaczaja nieistniejaca juz granice
dobra i zla
zyletka na szkle
spisuje testament.........
w mroku ukryty
rozlany na ścianie cień moich pragnień
wsiąka powoli
szarpie struny rozsądku
i gra
na plecach moich
rozbitym światłocieniem
zaklęcia wyszeptane sypiąc tchnieniem oddechu
w namiętności zaklętym blaskiem…
tylko plama
ciemna
niepokojąca
w ciszy wola
i płacze
przymrużając nadgryzione powieki
rozsypuje
w tabakierce snów
stągiew półtoksycznego życia
minuty przez czas zapomniane
rozpryskują się
w antagonizmie zdarzeń
dławiona bezdnem ciszy
odpływam…..
barkarolą barwiąc zachód słońca