Piąta, dość wczesne zmartwychwstanie. Guzik,
telewizor: cytuje niebo w niskiej rozdzielczości.
jeszcze papieros i mycie stóp.
winy są niedaleko
- o rzut kamieniem
tli jak latarnia. coraz wolniej dochodzi ulica,
to miejsce coraz głębiej zabliźnia się w pamięć,
krzepnie jak asfalt. na skrzyżowaniach
kierują światłem
właśnie dlatego
że brzozy białe
ta kruszyna aż tak pospolita
i ptaki
bo nawet ten co tam i z powrotem
piramidy z góry oglądał
do olch swoich wraca
gdy pora
opłotki, zarośla
droga piaszczysta
dom babci
i ten pekaes jeden na dobę
na księżyc łatwiej chyba
wiesz, zawsze fascynował mnie ten obraz,
kiedy ptaki lądują na powierzchni nieba
albo jeziora. czasami widzę,
przeglądasz się w ptakach. deszcz,
jak w werbel, uderzył w blaszany parapet,
zupełnie podobny do tego na dziesiątym piętrze
jednak już w innym mieście. powietrze,
prawie nie było powietrza, stałem w tym miejscu
miasto blednie
Opowiadała jak wraca: tak jak wyszedł, w spodniach i samej koszuli.
Jest tamta izba i lampa, przy której czytała do światła. Wszystkie drogi
były zasypane, nawet ścieżka do studni i wieko, okrągłe jak ten Księżyc
- dryfował we wiadrze, aż zamarzł, zarósł setkami igiełek. Mróz
ponacinał szyby i, przecież zbyt twardą skórę. Potem śni mi się
jak wstaje z klęczek od świętego obrazu, siada przy oknie
na tym samym krześle i czeka