Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Łukasz K.

Użytkownicy
  • Postów

    37
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Łukasz K.

  1. Stary sklep. Droga powrotna – blok przy sklepie. Wszedłszy usłyszał zachrypnięty i obojętny głos: „Co podać???”. Zakupiwszy, co trzeba i ostro zmierzony przez wzrok starszej wiekiem sprzedawczyni z przykrością opuścił sklep pełen bogactw, które mogłyby zostać we wspaniały i szybki sposób upłynnione. Lekkie, plastikowe drzwi zostały wciągnięte do wewnątrz przez zagubiony powiew wiatru, tym samym Artur usłyszał duży huk, który rozległ się za jego plecami. Obdrapany, brudny i od wielu lat nie malowany budynek należący do państwa, aż się zachwiał, a przy futrynie odpadł ostatni kawałek, prawdopodobnie pamiętającej jeszcze czasy urojonego komunizmu, farby. Nagle coś szczególnie przykuło jego uwagę. Na odległość wyciągnięcia ręki minęła go wspaniała, młoda kobieta o arystokratycznej twarzyczce. Poczuł, jak jej długie, kręcone, blond włosy prawie dotknęły jego zarumienionego, gorącego policzka. Oczy zaledwie w ciągu ułamka sekundy spenetrowały z dokładnością archeologa każdy skrawek jej skąpo odzianego ciała. Dosłownie przez moment spojrzawszy w zwierciadła jej duszy widział jej dotychczasowe życie. Niebo zapadło się na głowę, po czym wtrąciło w najbardziej nieujarzmione czeluści piekła. Taki stan nie trwał długo. Ukojenie dla skołatanych myśli mieściło się w niewielkiej, niebieskiej torbie. Jeszcze tylko przez chwilę myślał o podziwianej niewieście. Droga powrotna do jego nory wydawała się nie mieć końca. Sekunda stawała się minutą, zaś minuta godziną. Idąc dalej Arek zauważył leżącego przy ścianie jednego z szarych bloków, jakich mnóstwo na osiedlu, mężczyznę o zgrabnej sylwetce i młodym wieku, co wyczytał z budowy jego ciała. Nie ruszał się, wyglądał niczym skamieniały pomnik, który stoi tu zawsze. Podszedł bliżej, zbaczając przy tym z obranej przez siebie trasy. Człowiek ten miał wyraźnie zarysowane na twarzy zmarszczki, które pokrywały ją całą i w jakiś sposób wskazywały na zamęczenie życiem. Miał czarne, jak węgiel brwi i zaokrąglone, nienaturalnie błękitne, ogromne, niczym u Bazyliszka oczy. - Nic panu nie jest? – zapytał widząc ludzką znieczulicę na los drugiego człowieka. Nie usłyszał chyba jego pytania, więc chłopak je ponowił – Nic panu nie jest? Mężczyzna gwałtownie ocknął się z letargu i niczym wygłodniała hiena warknął na Arka: - Odczep się, bo pożałujesz…!!! – krzyknął i ponownie uderzył leniwą głową o mur. Właśnie wtedy chłopak poczuł, że z jego ust wydobywa się odrażający zapach zgnilizny. Wiedział, że ten odór jest mu znany i właśnie, wtedy pomyślał: ”Cóż za życie ma ten człowiek? A przecież mógłbym to być ja i każdy dookoła!” –spointował tę sytuację. Przestroga jednak, jak się miało okazać w ogóle do niego nie dotarła. Wrócił ponownie na wyznaczony szlak, niczym do niedawna zabłąkany okręt na morzu. Do domu było coraz bliżej. Trunek miał niedługo zadośćuczynić jego, już odczuwalnemu, zmęczeniu. Szedł dalej…..
  2. to pierwsza scena wiem ze pare rzeczy jest do poprawki. a język potoczny to zamiar, którego będę się trzymał bo potrzebny mi on, aby przedstawić zwykła postać szarego,uciekającego później w alkoholizm człowieka. to dopiero 1 rozpoczynająca scena....dziękuję za krytykę, napewno się zastanowię.pozdrawiam
  3. Rozmyślanie Wprowadzenie. Małe mieszkanie – pokój i kuchnia. Na środku pokoju stoi stara, rozwalająca się ława i krzesło, naprzeciw niego znajduje się telewizor umieszczony na niewielkim stoliku. Był ciepły i pogodny dzień Roku Pańskiego 2001. Za oknami panował chaos związany z wyższą niż zwykle o tej porze temperaturą – Artur nienawidził takiego stanu rzeczy, dlatego też siedział w domu. Żar słońca prawie topił zbolałe szyby, na których odznaczał się duży, jeszcze nie zdjęty od nowości napis: AluPlast. W mieszkaniu panowała niemal grobowa cisza. Rodzice Artura pojechali do dziadków na jakąś wewnętrzną imprezę, gdzie jak zwykle byłoby wiele zbędnej gadaniny, której on nie cierpiał. Podszedł do odbiornika radiowego i nacisnął duży, siwy guzik, pod którym widniał magiczny napis: POWER. Zabrzmiał hejnał z Wierzy Mariackiej w Krakowie, co zwiastowało nadejście południa. Zdenerwowany, jakby tym faktem, wyłączył tę grającą szafę. Czuł się, jak przed nadejściem Sądu Ostatecznego. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Po paru minutach majestatycznego drapania się wskazującym palcem prawem dłoni po obolałej głowie, niczym w knajpie przysiadł do pamiętającego jeszcze czasy radzieckie stołu. Położył na nim ręce ukazując tym samym swą bezradność względem losu. Zaczął stukać koniuszkami długich palców o blat mebla. W jednej chwili chwycił pilot od telewizora, chyba tylko po to, żeby się czymś zająć i jednym kliknięciem otworzył inną przestrzeń czasową, inny świat. Głos lektora zaczął dobiegać do jego i tak już bardzo pokaleczonych uszu. Na ekranie malowała się przepiękna panorama piaszczystej pustyni i płynącej tam drugiej, co do wielkości rzeki naszego globu – Nilu. Czubki wspaniałych piramid prawie dotykały bezchmurnego nieba. Wyglądały, niczym mnóstwo biblijnych wieży Babel. Ich gigantyzm wywarł na nim piorunujące wrażenie. Nie wytrzymał jednak długo przy lekturze Egiptu i przełączył na kolejny kanał. Tutaj również coś niezwykłego: otóż na ogromny wieżowiec leciał żelazny, ale nie poruszający skrzydłami ptak. Jego oczom ukazał się przerażający widok ruin wieżowców o nazwie World Trade Centre. „Cywilizacja upadła” – powiedział sam do siebie, po czym ekran ponownie zamienił się w czarną, płaską, szklaną, nic nie mówiącą powierzchnię. Myśli chłopaka biły się z nudnym dniem. Wstał i doszedł do okna, za którym bawiła się mała zgraja czystych, jeszcze nic nie przeczuwających istot. „To już trzeci dzień! Muszę dać radę” – powiedział, po czym usiadł na jakimś rozwalającym się krześle. Głowę zwiesił na pierś i podparł ją kończynami górnymi, których końce z kolei ułożył na kolanach. Wszystkie palce spięły się w jedną całość i powędrowały na kark, oplatając go niczym sieć rybacka, która więzi przerażone ryby. Resztki mózgu zaczęły pracować. Myślał o wszystkim tylko nie o najgorszym, które jednak nieuchronnie się zbliżało, aż w końcu wzięło nade nim górę. Szybkim oraz zdecydowanym ruchem wstał i ubrał buty. Niezgrabnymi, trochę spazmatycznymi krokami wyszedł z domu tocząc swe ciało, a raczej to, co z niego zostało w stronę przeznaczenia. W jednej chwili zapomniał o wszystkim. Istnienie nagle przestało go przerażać. Droga do punktu docelowego nie dłużyła się. Czuł się, jak statek, który po długiej, burzliwej podróży, ku zadowoleniu wszystkich znajdujących się na pokładzie, dobijał do upragnionego portu. Jego łajba była jednak tylko jednoosobowa. I wszedł…..
  4. Andriej biegł po schodach, których końca widać nie było. Nagle chłopiec zaczął spadać w dół. Wylądował na wielkiej niczym miasto sali, która była udekorowana w bardzo artystyczny i bogaty sposób. Jej wnętrze przypominało kobiecą duszę, pełną niewiarygodności i niedorzeczności, a zarazem tak ogromną i zaskakującą swą siłą. Nie dorównywał jej wielkością żaden meczet, zamek, żadna konstrukcja, która dotąd została stworzona przez człowieka. Zdawał się być postawiony przez siły wyższe. Delikatność wszelkich ozdób i perskich dywanów nadawała temu gigantowi wrażliwości i ciepła. Po kątach roznosiły się dźwięki muzyki, którą słychać było daleko poza ta budowlą. Na środku tej wspaniałej sali tańczyła para kochanków, jak Izolda i Tristan wtuleni w siebie. Ruchy ich splecionych rąk rozkazywały orkiestrze. Zastępowali dyrygenta, a ich rozkołysane dłonie przypominały batutę. Nuty unosiły oba ciała wysoko pod sklepienie pałacu. W tym momencie Andriej spostrzegł, że tańczącym jest on am. Kim jest ta cudowna kobieta? – zadawał sobie pytanie. Osobą, która wraz z nim poruszała się po gustownej sali była wyobraźnia. Był to chłopak bardzo uczuciowy i pragnący przeżyć wielką miłość, dlatego właśnie w jego marzeniach sennych pojawiła się nieopisywalnej urody dziewczyna. Ich usta zaczęły zbliżać się do siebie, oczy poczęły coraz bardziej błyszczeć jakby z zachwytu nad tym, co ma za chwilę się wydarzyć. Ich wargi już prawie przyssały się do siebie, jak głodne krwi pijawki. Właśnie miała nastąpić ta najważniejsza w życiu niedojrzałego mężczyzny chwila, kiedy to... jakaś dłoń złapała chłopca za ramię i zaczęła nim trząść. Jego ślepia otworzyły się i ujrzały matkę, która zganiała go z łóżka mówiąc: - Wstawaj kochanie! Wstawaj już czas! - Jeszcze chwilkę mamo. Już wstaję – odburknął na wpół nieprzytomny chłopczyna. Zamknięte oczy próbowały jeszcze raz wrócić do tej cudownej sytuacji. Było już jednak za późno. Widmo kobiety odchodziło coraz dalej. Sen prysł, uciekł, rozpłynął się, jak poranna mgła. Mgła jednak jest czymś czego się nie słyszy, zaś do jego uszy wciąż dochodziło ciche „Poczekaj!”. Głos ten nagle osłabł i znikł, ale słowa matki stawały się coraz silniejsze i bardziej wyraziste: - Wstawaj leniuchu. Trzeba się spakować to już dziś – uparcie krzyczała Sonia. Kiedy chłopak usłyszał te słowa wyskoczył z łóżka z szybkością strzały wypychanej z łuku przez napiętą cięciwę. - Co dziś? Jak to spakować? Nie rozumiem, mamo! – wołał z wielkim zdziwieniem i niedowierzaniem Andriej. - Wyjeżdżamy. Zobaczysz inny świat. Pełen radości i ciepła. - Mamo mój świat jest tutaj. Ja mam tutaj przyjaciół. Mam Dymitra. - Wiem, ale to dla twojego dobra. Musisz się jeszcze wiele nauczyć – rzekła Sonia. - Nie chcę jechać. Nie chcę się niczego uczyć. Pragnę zostać. Tu jest mój dom! Mamo zrozum. - Synu, pamiętaj czasami dobrze jest z czegoś zrezygnować, aby osiągnąć coś innego, lepszego. Wyrzeczenia bolą. Dymitr pozostanie na zawsze w twym sercu i na pewno, o ile będziesz tego pragnął, jeszcze do niego wrócisz i rozwiniecie swą przyjaźń – rada Soni przekonała Andrieja do wyjazdu. Wziął najważniejsze rzeczy, które zmieściły mu się w niewielką, czarną, psującą się walizkę. Sonia podeszła do młodego Raskolnikowa i z wielkim zdziwieniem zapytała: - Dlaczego przykładasz tak wielką wagę do tych małych, niepotrzebnych rzeczy? - Drobiazgi, drobiazgi są najważniejsze, mamo! Dzięki drobiazgom potrafimy marzyć i wspominać. Tata mi tak powiedział. – rzekł z wielka powagą. Pożegnanie z osobami, z którymi przyjaźń rozwijała się tyle lat trwało parę minut. Na twarzach wszystkich rysował się ogromny smutek. Wyjazd oznacza nie tylko zmianę miejsca pobytu, ale i próbę wbicia się w nowe środowisko oraz nieznany dotąd świat. Jak mówił kiedyś najstarszy z rodziny Raskolnikow – Świat, w którym dominują jednostki wszawe. Potajemnie wierzył jednak w to, że zrobi on z Andrieja mądrego i silnego mężczyznę. Chciał on dać mu szansę na zobaczenie czegoś więcej poza nieustannym śniegiem, brudem i niedostatkiem. Najważniejszym elementem, jaki miała dać mu podróż w nowe zakamarki świata było wykształcenie. W pobliskim miasteczku, gdzie ciągły się szyny kolei transsyberyjskiej, rodzina czekała na pociąg trzy dni i noce. Za niewielki pieniądze, które mieli odłożone kupili bilety. Podczas podróży rodzice opowiadali synowi o wielkim mieście, w którym niegdyś było dane im żyć. Trytunowali na różne ważne tematy. Sonię niepokoił ciężki kaszel, który występował u jej męża. Dostał on również krwotoku z nosa. Ta druga dolegliwość była na szczęście chwilowa. Doszło cos jeszcze – mianowicie przy kaszlu Raskolnikow wypluwał całe swe wnętrzności. Czerwień krwi był widoczny wszędzie. Wysoka gorączka nie pozwalała mu zasnąć. Zanim dojechano do potężnego miasta cara Piotra I założyciel rodu został pochowany. Prawdopodobnie zmarł na suchoty. Tuż pod bramami Petersburga na zrobionym z dwóch deseczek krzyżu Andriej wyrył łaciński słowa: Deo Optimo Maximo . Ostatnie słowa, a zarazem prośba ojca utkwiły bardzo mocno w pamięci Andrieja. Cały czas słyszał słaby głos, który mówił: - Dbaj o matkę! Liczę na ciebie synu! Jesteś moją nadzieją. Nie zawiedź mnie. I tak zakończyła się krótka, ale jakże obfita w wydarzenia podróż Raskolnikowa przez życie. Dzięki pomocy Dymitra Razumickina wielkiego przyjaciela Raskolnikowa z młodzieńczych lat, Sonia wraz z Andriejem zamieszkali na peryferiach Petersburga. Właśnie on dzięki swym znajomością i układom znalazł pracę pani Raskolnikow na stanowisku u tamtejszego polityka Nowisimieniewa. Jej zarobki były wystarczające, aby mieć włożyć, co do garnka i zapewnić sobie odzienie. Była osobą inteligentną oraz uczciwą, dlatego szef oceniał ja bardzo wysoko. Potrafiła poradzić sobie z każdym życiowym kłopotem. Zamieszkali w małym, jednopiętrowym domku na obrzeżach miasta. Jego wnętrze trochę odbiegało jednak od tego, co widać było gołym okiem na zewnątrz. Na około budynku znajdował się duży ogród.Był on pełen kolorowych kwiatów oraz niewielkich drzewek jabłoni i gruszy. Po jego prawej stronie sadzone były warzywa. Już one zapewniały im przeżycie. Do furtki do drzwi wejściowych prowadziła udeptana, obłożona po obu stronach kamieniami, wąska ścieżka. Jednym słowem państwo Raskolnikow wbijali się w nieznany świat. Mijały dni, miesiące i lata. Czasy były ciężkie. Andriej na dobrych stopniach ukończył szkołę elementarną i zaczął przygotowywać się do kolejnej ważnej podróży w swym życiu. Miał wyruszyć na Zachód na dalsze nauki. Nie chciał tego zrobić, ponieważ bał się o los matki, która miała zostać sama. - Mamo, nie jadę! Mamo... - Nie ma mowy! Już o tym rozmawialiśmy wiele razy, a ty nadal... - Ale ja cię nie zostawię samej – rzekł zmartwiony Andriej. - Nie martw się synu ja sobie poradzę. Będę pisała listy. Masz zdobyć wykształcenie i ... - Znajdę pracę tutaj. Będę się starał – nie dawał za wygraną. - Nie ma mowy. Nie martw się. Jedziesz! To twa życiowa szansa. - Ale.... - Spraw, aby ojciec był z ciebie dumny – rzekła Sonia. Po tych słowach młodzian już nic nie powiedział. Opuścił głowę i zamyślił się. - Dobrze, zrobię to. Pojadę na nauki. Matka wstała z krzesła, podeszła do syna i przytuliła go do siebie. Na jej twarzy malował się uśmiech, jednak jej serce było smutne. Wiedziała, że tylko w ten sposób Andriej znajdzie dobrą prace i zrealizuje swe najskrytsze marzenia. Jego szczęście było teraz celem przewodnim jej życia. Cały kraj ogarnęła mroźna zima. Biały puszek nieustannie czwarty dzień leciał z nieba. Potworzyły się zaspy wielki niczym wieża Babel. Wiatr targał płatki w tę i z powrotem, jakby każdy był oddzielnym latawcem. Ludzie zaczęli panikować Mówili, że nigdy się to nie skończy, że nadchodzi jakaś katastrofa. Inni z wielkim optymizmem na twarzy stwierdzali, że następny dzień przyniesie poprawę pogody. Ludzie zawsze wszystkim za bardzo się przejmują, a późnią bluźnią przeciw Bogu i mówią, że świat jest zły. Kury i inne zwierzęta hodowlane biegały nadal po ogrodzie. Te pierwsze kopały w śniegu, jak w białym piasku. Małe orły, jak pospolicie nazywa się wróble, gdzie tylko było można próbowały włożyć swój zgrabny dzióbek z zamiarem znalezienia czegoś, co ukoiłoby choć w niewielkim stopniu ich głód. Daleko, jakby przez mgłę słychać było ujadanie psów. Nadchodził dzień wyjazdu Andrieja w wielki świat. Z powodu takiej ilości śniegu jego wyjazd opóźniał się. Pociągi kursowały bardzo rzadko, a przez pogodę spóźniały się nawet o parę dni. Pożegnawszy się młody Raskolnikow zajął miejsce w wolnym przedziale w pociągu. Podróż była trudna, ponieważ cały czas myślał o matce, która została sama kilometry za jego plecami. Pomimo pięknych krajobrazów, które obserwował podczas jazdy, na jego twarzy malował się smutek. Przejeżdżając przez Polskę weszła do przedziału, w którym siedział Andriej, cudowna, młoda kobieta. Z uśmiechem na małej, czerwonej twarzyczce zapytała: - Czy mogę się przysiąść? Andriej siedział i nie wiedział, co powiedzieć. Czuł się jakby ktoś przykuł go do siedzenia i nie pozwolił mówić. Po chwili jednak rzekł: - Ah, quelle beaute, quelle grace! – pokazując ułamek swej inteligencji. - Eh bien? – zapytała z coraz większym zadowoleniem dziewczyna. - Tak, tak! Proszę siąść! - odparł zaskoczony chłopak. - Dziękuję! – powiedziała piękność i zajęła miejsce naprzeciw Andrieja. Maszyna ruszyła. Jej ciężkie cielsko powoli zaczynało się toczyć. Odgłos łamanej stali dobiegał wprost do uszu pasażerów. Drzewa na zewnątrz coraz szybciej przemykały przed oczyma. Widać było coraz bardziej gęsty dym wylatujący ze zmęczonego komina pociągu. Czasami na szybie osiadł pojedynczy, zagubiony gdzieś płatek śniegu. Szybko jednak roztopił się. W wagonie panowała grobowa cisza. Widać było, że oboje chcieli coś powiedzieć, ale brakowało im odwagi. Nagle z drobnych ust panienki wybiegły słowa: - Dokąd jedziesz? Jeśli można zapytać?! - Ja? – rzekł Andriej jakby kobieta mówiła do ducha – Jadę na nauki do Paryża i... - - jeszcze nie dokończył, a dziewczyna z wielkim zadowoleniem krzyknęła: - To wspaniale! Ja również zmierzam do tego miasta! Nagle zaczęła zachowywać się, jak stado pędzących bizonów. Tryskała energią. Stała się żywa i skora do wszelkich rozmów. Andriej był zdziwiony. Nie wiedział, co się dzieje, ale podzielał jej optymizm. Po czym zaczął przyglądać się nieskazitelnej urodzie pasażerki. Andriej nie wiedział, że właśnie w pociągu pozna kobietę swych snów, której wdzięki były większe niż u jakiejkolwiek greckiej boginki. W jego oczach zabłysło światełko miłości. Jego nogi stały się miękkie, jak z waty. Serce podeszło do gardła unosząc coraz wyżej jego duszę. Nigdy coś takiego mu się nie przydarzyło. W ciągu jednej sekundy podnieta ogarnęła całe jego ciało. Był jak infant – zagubiony, pełen niepokoju, a zarazem wywyższenia. Jej piękno onieśmielało go. Nie mógł się ruszyć, kończyny przyrosły do ziemi, jakby włożył je w cement. Język, który do tej pory był jego przewodnikiem i zawsze mógł na niego liczyć, teraz stał się bezużyteczną rzeczą, przedmiotem, który nie mógł stworzyć nawet jednego porządnego zdania. Pierwsze zauroczenie, które jak zawsze trwa chwilę, tutaj było wiecznością. Andriej w głębi siebie wierzył, że coś zmieni się w jego życiu. Patrząc na nią czuł wielki przypływ adrenaliny, która rozrywała jego ciało, jak dynamit. Jej długie, kasztanowe włosy powiewały targane przez lekki wiatr dostający się do pomieszczenia przez uchylone okno. Nagle poczuł jej wzrok szukający jego spojrzenia. Ich oczy po raz pierwszy splotły się w jedną całość. Nie były już zwykłymi częściami ciała, tworzyły pewną odrębność, bez której człowiek nie jest w stanie żyć. Te nieziemskie, szare, jak popiół oczy na wskroś przeszywały każdą część jego ludzkości. Z ust Andrieja wyrwało się ciche: - Jak pani ma na imię? - Anna! – odparła dziewczyna. - Wspaniałe imię. Miał w sobie coś takiego, co... Nie wiem, jak to wyrazić – rzekł zamyślony. - Dziękuję za komplement, ale nie trzeba. Jak brzmi twoja godność? - Andriej. Pochodzę z Petersburga. - Byłeś już kiedyś w Paryżu, Andrieju? - Nie nigdy. To będzie mój pierwszy raz. - Ja już byłam. Jeśli chcesz to mogę cię oprowadzić?! - Naprawdę?! – krzyknął chłopak – To znaczy... dobrze. Będę wdzięczny i zaszczycony. Pociąg właśnie dojeżdżał do francuskiej stolicy. Oczom Raskolnikowa ukazał się wspaniały widok wieży Eiffla. Ten gigant, o którym do tej pory wiele słyszał, wydał mu się najdoskonalszą budowlą, jaką kiedykolwiek widział. Jej metalowy szkielet błyszczał odbijając biel śniegu. Górował nad miastem jakby był bogiem, który spoglądał na poczynania ludzi. (...) Andriej zamieszkał wraz z Anną w domu stojącym tuż obok ich uczelni. Kochali się i kontynuowali naukę. Wraz z upływem czasu ich serca coraz bardziej czerwieniły się. Kiedyś na wieczornym spacerze po paryskim parku Raskolnikow wyrył na drewnianej ławce słowa: JA ZWARIOWAŁEM. Faktycznie zauroczenie dziewczyną osiągało zenit. Kochał i był kochany. (...) Było ciemno i ponuro. Na ulicach miasta robiło się coraz ciszej. Od czasu do czasu przez jakąś małą uliczkę przemknął cień nieznanej nikomu postaci. Nad domami unosiły się kłęby czarnego dymu, które wylatywały z brudnych kominów. W blasku ulicznych latarni tworzyły one gęstą, śmierdzącą mgłę. Andriej często spacerował, zwiedzając coraz to nowsze zakamarki Paryża. Pewnego razu, kiedy wyszedł dokonać swego codziennego rytuału poznawania miasta, zauważył na jednej z pustych i brudnych ulic mężczyznę w podeszłym wieku. Siedział ona na niewielkiej, drewnianej, zbitej gwoździami desce, która miała służyć za ławkę. Lekko pochylony z łokciami położonymi na kolanach ukrywał twarz w swych dłoniach. Chłopak nie patrząc na nic powoli podszedł do niego. Przykucnął obok i zapytał: - Czy coś się stało? – oczekiwał na odpowiedź. Mężczyzna uniósł głowę i rzekł: - Życie, chłopcze. – po jego bursztynowym licu spłynęła duża, przezroczysta zła. Andriej widząc to poczuł się trochę nieswojo, ale zdecydowanie odparł: - Czy mógłbym pomóc panu w jakiś sposób? - Miłość chłopcze to rzecz wielka, ale potrafi ranić. Pamiętaj o tym. Kiedyś dużo czytałem i wiem, że „życie nie jest ani lepsze, ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne”. - Shakespear? – zapytał po cichu Raskolnikow. - Bystry jesteś! – rozpoczął mężczyzna – Mądrość to największa cnota, której nikt ci nie odbierze. - Proszę mi powiedzieć, co się stało? Może jednak będę mógł pomóc?! – Próbował dalej dowiedzieć się przyczyny tej sytuacji. - Dobrze. Usiądź – powiedział wskazując na miejsce obok siebie – Zaczęło się wszystko dwadzieścia lat temu. Była piękna. Była wspaniała. Kochająca – ponownie jego oczu spłynęła łza – Nasza miłość była najpiękniejszym kwiatem w ogrodzie wszechświata. Troskliwie ją pielęgnowaliśmy, by mogła kwitnąć. Ta kobieta była wielką epicką powieścią, w której znajdują się wszystkie wątki – dramat, miłość, radość oraz codzienność. Tym właśnie urzekła mnie – tutaj na chwilę zamilknął i zaczął się zastanawiać. Chłodny wiatr lekko dotknął ich policzków. Cisza ogarnęła każdy zakamarek szarej uliczki. Raskolnikow patrzył się gdzieś w chmury nie wiedząc, co powiedzieć. Nagle z ust mężczyzny ponownie wypłynął potok gorzkich słów – Tyle lat. Tyle wspomnień. Wszystko runęło. Zawaliło się, jak mury starożytnej Troi. Moje życie? Brak życia. Jak dziś pamiętam nasz pierwszy spacer po parku. Poznaliśmy się w teatrze. Była aktorką, a ja zajmowałem się kostiumami. Pomagałem. Nagle usłyszałem: „Kocham”. I co teraz? – mężczyzna znowu się zamyślił. - Odeszła? – zapytał Andriej ze strachem. Bał się, aby go nie urazić. - Słucham? – ze zdziwieniem rzekł nieszczęśliwy. Jakby właśnie przebudził się z zimowego snu. - Czy ona... umarła? – jeszcze raz zapytał chłopak. - Nie! Ona pokochała jeszcze raz, ale już nie mnie. Zostawiła mnie na rozdrożu życia samemu sobie. Wystawiła na próbę losu. - Najszczęśliwszym człowiekiem jest ten – czy to król, czy biedak – kto znajduje spokój w swoim własnym domu. - von Goethe?! - Tak, proszę pana. Dobry los nie jest sprzymierzeńcem bezczynnych. Niech pan pójdzie do domu i znajduje szczęście w najmniejszych rzeczach. Proszę cieszyć się drobiazgami, bo to właśnie one dają ukojenie w bólu. - Pierre Cardine! Jestem Pierre. - Andriej Raskolnikow! Miło mi pana poznać. - Chłopcze dziękuję za rozmowę – to powiedziawszy wstał, założył brązowy, ozdobiony bielą kapelusz i odszedł. Na jego twarzy widać było zadowolenie. Stał się jakby bardziej opanowany i pewny siebie, o czym świadczyły jego ruchy. Nagle zniknął gdzieś za rogiem ulicy. Raskolnikow jeszcze chwilę posiedział, po czym gwałtownie uniósł się i zdecydowanym krokiem powędrował w stronę swego mieszkania. Andriej nie przespał tej nocy. Cały czas myślał o słowach mężczyzny. Zadawał sobie pytanie: Dlaczego życie nas rani? I choć bardzo się starał to nie udawało mu się na nie odpowiedzieć. Kochał i nie potrafił pojąć, dlaczego sami ludzie tak bardzo się ranią. Wpajał sobie, że przecież niejeden znajduje swoje serce dopiero wtedy, gdy straci głowę. Rankiem, kiedy słońce zaczęło wpadać do pokoju przez uchylone okno, Raskolnikow z ciężką głową wstał i poszedł, jak co dzień, do sklepu po „Dziennik Paryski”. Wrócił do domu i zasiadł do stołu, ponieważ Anna przygotowała już poranny posiłek. Napił się ciepłego mleka, po czym wziął w ręce czasopismo i zaczął je czytać. Na pierwszej stronie zauważył jednak wielki napis, który go zainteresował: „Paryska tragedia”. Zaczął chłonąć literkę po literce. Dowiedział się o tragicznej śmierci czterdziestko kilku letniego mężczyzny. Człowiek ten powiesił się na poddaszu swej kamienicy. Jego imię brzmiało Pierre, zaś nazwisko Cardine. W oczach chłopaka pojawił się strach. Z jego ręki wyleciał kubek, który uderzając z wielkim hukiem o ziemie rozbił się. Białe mleko rozlało się po zabrudzonej podłodze. - Co się stał? – wykrzyknęła z wielkim przerażeniem Anna. - Nic takiego skarbie. Po prostu oparzyłem się. – odparł ponurym głosem Andriej i jeszcze przez jakiś czas spoglądał na obraz ukrzyżowanego Chrystusa zawieszony na żółtawej ścianie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się stało. Przecież było już tak dobrze – mówił. W oczach pojawiły mu się łzy, które jednak bardzo szybko przetarł, aby nie zobaczyła ich Anna. Z twarzy zniknął zdobiący ją uśmiech. (...) Anna zaczęła coraz później przychodzić do domu twierdząc, że dłużej musiała zostać na uczelni. Andriej czuł jednak, że coś jest nie tak. Już nie robiła porannego posiłku i ciągle gdzieś się śpieszyła. Nie miała czasu na spacer, teatr, nawet na chwilę zapomnienia w ramionach ukochanego. Niekiedy nawet całymi dniami nie widywali się. Kiedy siedziała wieczorem na swojej ulubionej, czarnej, starej, francuskiej kanapie potrafiła zapatrzyć się w jeden punkt i nie zwracać uwagi na resztę szarego świata. Tylko blask ognia bijący z rozpalonego kominka oświetlał jej zmęczone codziennością, ale bardzo rozkojarzone oczy. Siedząc tak wyglądała, jak porcelanowa lalka, kukła ze sklepowej wystawy, bądź jak postać, która skrupulatnie przygotowywana była przez malarza do odbicia na płótnie jej cudnej twarzyczki. Andriej nadal zauważał wdzięki ukochanej i dlatego nie mógł patrzyć na jej smutne lica. Ten widok zabijał go. Czuł się jakby ktoś wbijał mu kołek w serce. Umierał psychicznie i duchowo. Bał się, że Anna porzuca go. Odsuwa się od jego wnętrza. Niczym Prometeusz skradła ogień jego namiętności, a teraz próbuje zgasić go. Raskolnikow postanowił śledzić Annę. Niczym sprytny lis przemierzał zakamarki miasta i obserwował nie za wysoką, lekko skuloną postać kobiety. Nagle stanęła, odwróciła się – Andriej odruchowo schował się za mur domu, przy którym się znajdował, aby nie zostać zauważonym – po chwili zwątpienia weszła do dużej, zbudowanej z czerwonej cegły kamienicy. Raskolnikow czekał. Jego oczy nawet na chwilę nie obserwowały nic prócz tego budynku. Zapadł zmrok. Mężczyzna zasiadł na małej ławeczce, aby dać odpocząć nogą. Trwał w milczeniu. Czas dłużył się, jak nigdy dotąd. W jego głowie zapanował chaos i wielki bałagan. Cały ten długi okres czasu myślał tylko o swym sercu, które aktualnie znajdowało się w nieznanej mu do tej pory kamienicy. W pewnym momencie uchyliły się drzwi, z których wyszła Anna, a za nią szczupły, ale barczysty, wysoki, o twarzy intelektualisty i krótkich czarnych włosach mężczyzna. Dziewczyna zeszła ze schodków prowadzących do wejścia, zaś on pochylił się i z wielką namiętnością skradł jej pocałunek. Zaczął padać deszcz. Andriej ześlizgnął się z ławki wprost na kolana, rękoma objął tył głowy, wygiął się do przodu i z oczu jego popłynęły łzy. Nie wiedział, co się dzieje. Wszystko dookoła wirowało. Czuł się jakby stał na krawędzi przepaści i próbował odebrać sobie życie. Po chwili namysłu próbował zrezygnować, ale było już za późno, ponieważ jego noga osunęła się i bezwładne ciało zaczęło spadać. Serce biło się z rozumem. W tym momencie w jego wnętrzu coś pękło, coś zaczęło się zmieniać. Demon, który w nim zamieszkiwał, ale nie ujawniał się, zaczął przybierać swą prawidłową postać. (...) Minęły dwa miesiące od chwili, kiedy Raskolnikow zauważył, że Annę męczy jego obecność. Żyli dalej jakby nic się nie stało. Były to tylko pozory, ponieważ Andriej zmieniał się. Jego metamorfoza po woli osiągała apogeum. Nie mógł znieść swego cierpienia. Wiedział, że prędzej, czy później straci swą ukochaną. Kiedy siedział sam w ciemnym pomieszczeniu na swym bujanym fotelu i grzał nogi przy rozpalonym kominku coraz częściej zaczął sięgać po środki odurzające. Alkohol stał się jego drugą połową. Nie mógł bez niego żyć tak samo, jak nie mógł żyć bez Anny. Wiele razy padał zemdlony na ulubioną kanapę swej najmilszej. Nie mógł zapomnieć o tym, że traci pocałunki, które do tej pory obdarzały go. W zapomnienie zaczęły odchodzić wieczory spędzone we dwoje. Pewnego wieczoru, kiedy Anna, jak zwykle wróciła do domu bardzo późno, Raskolnikow siedział w bambusowym fotelu trzymając w ręku butelkę wódki i patrzył na ich wspólne zdjęcie. Gdy tylko ją zauważył szybko wstał, pocałował i mocno przytulił do swej piersi. Kobieta była bardzo zdziwiona tym gestem, ale zaakceptowała go. - Czy coś się stało? – zapytała zdenerwowanym głosem. - Dzisiejsza noc dopiero się rozpoczyna kochanie, a ty już się pytasz, co się stało. Zdziwiło ją to jeszcze bardziej. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wyrwała się z jego ramion i zaczęła zdejmować płaszcz. Raskolnikow chwycił wielki, kuchenny nóż pozostawiony przez niego wcześniej pod nakryciem kanapy. W jego oczach widać było strach. Intelekt został wyłączony, a emocje wzięły nad nim górę. Podszedł do Anny, złapał ją tak, jakby chciał przytulić i powolnym, ale zdecydowanym ruchem przeciągnął ostrzem po jej gardzieli. Po zimnej stali noża popłynęła ciepła krew. Czerwień pokrył również ręce Andrieja. Zobaczywszy to upadł na ziemię wraz ze swą ukochaną. Jej ciało bezwładnie legło na podłogę. - Przepraszam! Wstań, bo.... Ja nie.... To tylko.... – z jego ust wylatywały jakieś niezrozumiałe słowa. Zaczął głaskać ją po włosach. Wyglądał, jakby nie wiedział, co się stało. Wstał i zaczął biegać po pokoju, niczym oszalały. - Kocham cię, kocham cię.... – powtarzał. Nagle zatrzymał się, wbił swój wzrok w obraz Chrystusa i padł zemdlony, a z jego ust zaczęła toczyć się gęsta, biała piana. Blask bijący od kominka robił się coraz mniejszy. Ogień wygasał.
  5. Minęło kilkadziesiąt lat, które Sonia i Raskolnikow spędzili dążąc się wielką namiętnością i uczuciem. Wydawałoby się, że ich serca z każdym dniem biły mocniej. Raskolnikow stał się w pełni dojrzałym, odpowiedzialnym i rozsądnym mężczyzną. Jego głowę dość obficie pokrywały siwe włosy. Możliwe, że był to efekt zimna jakie panowało w miejscu ich pobytu lub ciągłego zastanawiania się nad sensem widzianego świata. Jego życie zdawało się być okrutne. Mieszkali w małej chacie na skraju wielkiego lasu, którego końca nie było widać. Z każdym rankiem zaczynali nowy pościg za pokarmem. Syzyfowa praca trwała wiecznie. Państwo Raskolnikow mieli dziecko – chłopca. Był to ich największy skarb. Strzegli go przed złymi wpływami z zewnątrz. Zrobiliby wszystko, żeby żył w innym, lepszym świecie. Od maleńkości uczyli go czytać, pisać i racjonalnie myśleć. Andriej, bo tak dano mu na imię, wyrósł na dzielnego, zrównoważonego, mądrego i pełnego wdzięku młodzieńca. Wielka erudycja chłopca zauważalna była gołym okiem. Widział świat, który go otaczał i próbował się w jakiś sposób od niego odizolować. Często zamykał się w sobie, dlatego bywał pośmiewiskiem dla swych rówieśników. Nie bawił się w gry tak, jak wszyscy, nie ganiał się i miał tylko jednego oddanego przyjaciela – Dymitra, którego rodzice skazani byli na zesłanie, ponieważ próbowali obalić panujący system. Intelektualiści, którzy czytali wiele i stąpali twardo po ziemi. Codziennie rano przyjaciele chodzili razem do pobliskiego lasu nazbierać drzewa. Pewnego razu, kiedy wracali na ich drodze stanęła banda małoletnich łobuzów. Zaczęli krzyczeć i obrażać chłopców. Jeden z nich zamachnął się i grubym, długim kijem sięgnął ramienia Andrieja. Ten upadł na ziemię rozsypując zebrane drzewo. Wyrostki zaczęli śmiać się i jeszcze bardziej ubliżać. Andriej wstał, otrzepał się ze śniegu i rzekł: - Człowiek głupi przy śmiechu podnosi swój głos, zaś mądry ledwo się zaśmieje. Zapadła wielka cisza. Nawet szum drzew stał się niesłyszalny. Ujadanie psa, które słychać było tak doniośle uspokoiło się. Nagle banda pobiegła w las udając zgraję żołnierzy. Ich głosy oddalały się coraz bardziej. Zdziwienie Dymitra było ogromne. Młody Raskolnikow po raz kolejny udowodnił, że mądrość jest największą cnotą świata. - Jesteś geniuszem! – lekkim, ale bardzo zadowolonym głosem powiedział Dymitr. Chłopcy rozumieli się znakomicie i tylko w swoim towarzystwie czuli się dowartościowani. Ich przyjaźń była bezgraniczna. Jeszcze wtedy żaden z nich nie wiedział, że ich młodzieńcze drogi tak szybko się rozejdą. Zapadła noc. Andriej zmęczony po pracowitym dniu położył się na zbite deski, które miały służyć mu jako łóżko. Szybkim ruchem dłoni nakrył na siebie stary, ale jakże ciepły, zielonkawy koc. Czarne jak węgiel włosy delikatnie opadły na jego czoło. Duże, niebieski oczy zaczęły się przymykać. Po chwili umysł chłopca popadł w otchłań czasu. Nicość coraz bardziej zatracała jego świadomość. W jego duszy zaczęło pojawiać się wiele niezrozumiałych obrazów. Tylko jeden z nich stał się dla chłopca w pełni widzialny. Jakby wysunął się na plan pierwszy. cdn.....
  6. Początek... ... ... środek... ... ... Prawie Koniec... ... ... Zaraz Koniec... ... ... KONIEC... ... ... i JA
  7. Dla Ciebie zrobiłbym wszystko Skoczył pod pociąg, w rozżarzone ognisko. Dla Ciebie świat bym wywrócił, By móc do ucha czułe „Kocham” nucić. Dla Ciebie i gwiazd tysiące, Planety, układy, księżyce i Słońce. Dla Ciebie klejnoty świata, Wszystko, by móc być z Tobą długie lata. Dla Ciebie uczyniłbym wszystko, Byś była tylko mego boku blisko. Dla Ciebie jeziora, rzeki, morza, Zniszczyłbym wszystko, uczyniłbym pożar. Jesteśmy jedni, ale we dwoje, Moje serce jest Twoje, a Twe to moje. Dla Ciebie bym kradł, męczył, zabijał, Stałbym się zły niczym Czarna Żmija. Tyś Afrodytą w ciągu chwili się stałaś. Nie wiem czy lubiłaś, czy żartowałaś?! Miałaś być szczęściem na mym niebie, A teraz sił mi brak, by walczyć o Ciebie!!!
  8. Przepraszam, że zła tyle wyrządziłem, Jak Ikar – zbyt wysoko się wzbiłem, Co do upadku doprowadziło I przyjaźń naszą w mig roztrwoniło! Nie chciałem wielu słów wypowiedzieć, Nie chciałem niektórych myśli się dowiedzieć, Lecz co się stało to się nie odstanie. Do serca mego zrobiłaś włamanie – Obrabowałaś, okradłaś, zabiłaś, Jak Edypa na pastwę losu pozostawiłaś. Bo czym równa się pisklę wyrzucone z gniazda, We wszechmocną otchłań ciemności, Lecące bezradnie w ramiona nicości Z osobą tak piękną jaką jest niewiasta? Straciłem głowę i cały drżałem Niewiele piłem, zaś dużo szlochałem. Przepraszam, że tak bardzo na Ciebie krzyczałem Nie wiem, co się stało! Może zwariowałem?! Już rozumiem, jak czuł się Giaur, Kiedy stracił wszystko, co miał. Przepraszam za to, że Cię skrzywdziłem, Że w życiu Twym tak nabrudziłem! Chciałem mieć kogoś takiego, jak Ty Przy kim już nigdy nie uroniłbym łzy!
  9. Być wolnym Co to takiego znaczy? Być wolnym Czy ktoś mi wytłumaczy? Być wolnym Lecz w sidłach miłości Być wolnym Mieć serce pełne złości Być wolnym To być albo nie być? Być wolnym To w Styksie się obmyć? Być wolnym Pomimo, że pękło serce? Być wolnym I dać pracować nerce? Być wolnym I zejść z tego świata? Być wolnym I oddać życie za brata? Być wolnym I umrzeć z Amorem? Być wolnym Czy stać się potworem?
  10. Twe oczy, jak gwiazdy, Które świecą za dnia Takich oczu nie ma każdy. Twe serce, jak lodowa kra, Która zatapia żelazne statki – Uderzyła teraz w me serce. A rzęsy, jak kwiatu płatki, Nie pozwalają pracować mej nerce. Życie trwa tylko chwilę, Lecz nie można stać bezradnie, Bo ono czarną wbije bilę. I ulecą marzenia, i wspomnienia, Coś twą duszę skradnie, A serce wepchnie do więzienia.
  11. Patrzę i widzę Ze zgliszcz wychodzi człowiek. Mówię i się nim brzydzę. On otwiera parę powiek. Myślałem, że już zginął On jednak żyje Przygnieciony przez złom Sok niebiański pije. One runęły od zła On wstał i chodzi Choć przebiła go metalowa kra Ona na nowo się narodził. Ludzie pragną krwi Ma być, jak burak czerwona Bóg Ziemię dał Ci, A duszę czarna wrona . Przez kaprys złej Bestii Zatracił się śmiech Nie powiem nic w tej kwestii Na jego miejscu wyrósł czerwony mech.
  12. Jednostka niewinna, Jednostka silna, Jednostka pilna, A jednak trochę inna! Charakter zmieniony Choć twarz taka sama Człowiek ochrzczony Przenajświetrza Panienka to jego mama. W szopce narodzony, Zaś na głowie – świata wszystkie korony. Na krzyżu powieszony, Cały naród zbawiony Ojciec jego Jestem Który Jestem Panuje nad wszystkim, nawet szelestem.
  13. Memento mori – myśl zawsze o tym, Bo życie nie jest garncem złotym Nie daje Ci pięknych rzeczy ani obfitości, Więc pamiętaj: nie żyj nigdy w złości! Życie to czysta karta, Którą ty zapisujesz Choć na rogach zdarta Ty jednak w niej notujesz. Bóg dał życie, Aby korzystać z niego Przyniosę jadło i picie, A Ty żyj mój miły kolego! Nie używaj słów: „Nie mogę”, ani „Nie pojmuję”, Mów zawsze z uśmiechem „Nad wszystkim panuję”.
  14. Jam jeden z milionów Przemierzam świat Jam jeden z milionów Tyś to mój brat Jam jeden z milionów Kocham życie Jam jeden z milionów Ty toniesz w zachwycie Jam jeden z milionów Nie wszystek umrę Jam jeden z milionów Więc kupcie mi trumnę.
  15. Jesteśmy, niczym kartka pusta W głowie nic, jak kapusta. Czas jednak nas doświadcza i uczy. Szukamy wtedy do bram życiowych kluczy. Na początku jesteśmy zieloni Następnie od wiedzy, jak pomidor czerwoni. Gdy sądzisz, że nauczyłeś się wszystkiego To jesteś w błędzie mój drogi kolego. Weź teraz w rękę Iliadę Homera, Następnie Cierpienia młodego Wertera, A rozpocznie się dla Ciebie nowa era. Epoka ta polegać będzie – Na nieustannej nauce Póki ciemność nie przybędzie. Powinniśmy podporządkować się sztuce! Powiem wam bardzo skrycie: Człowiek uczy się całe życie!
  16. Czy nie warto żyć dla sztuki I dla niej tworzyć? Po cichu z myślami na obłoku gaworzyć? Bo z niej płynie dużo nauki. Czy nie warto oddać się Jej do końca I w raz z Nią sięgnąć Słońca? Sztuka jest dla mnie najważniejszym rzemiosłem W Jej ramionach całe życie rosłem. Gdy się narodziłem Ona ze mną wstała. Gdy w potrzebie byłem, Ona serce me grzała. Sztuka jest dobrem samym w sobie Chociaż zawsze w innej osobie. Gdy spoczniesz, Ona spocznie przy Tobie. Zawsze będzie istniała, nawet w twym marnym grobie.
  17. Jeśli potrafisz oddzielić dobro od zła To już jesteś świętym W świecie, który wciąż do przodu gna Jesteś człowiekiem uśmiechniętym. Takie słowa powinni pisać w gazetach, Bo one są najważniejsze we wszystkich Meczetach . Wyjdziesz na ulicę, zauważysz nienawiść i zło, Wtedy zadaj pytanie: „Kto jest temu winien, kto?”. Zastanowić się można, pomyśleć chwilę. Szybko! Zanim los ostatnią wbije bilę. Gdy tego nie zrobisz bila zostanie wbita! W Twej duszy kozia twarz zostanie wymyta.
  18. Bóg nas stworzył, lecz dał zło Rzekłbyś „I problemów sto”. Kłamstwo z prawdą się przeplata, Adam wciąż za Ewą lata. Choć do siebie nic nie czują I wciąż sobie w twarze plują. Jednak człowiek tak stworzony Męża szuka albo żony. Wielu mężczyzn myśli sobie: „Jak nie znajdę, co ja zrobię?” Lecz, gdy znajdzie tą jedyną, Nazywaną też „dziewczyną” I nie będzie z niej żartował Tylko po sam sen swój kochał Znajdzie w niebie miejsce sobie Przy swej lubej i przy Tobie.
  19. Człowiek tworzy sztukę, Zaś sztuka tworzy człowieka. Choć jest, jak rwąca rzeka, To bardzo lubi naukę. Vivat! Niech żyje sztuka! Dla mnie nigdy ona nie zginie. Dzięki niej w sercu wypełnia się luka, A słowa niczym zanurzone w winie, Wypływają na powierzchnię, jak łza czyste. Stają się drogocenne, przebiegłe i bystre.
  20. Czemu słaby jest człowiek? Ledwo otwiera parę swych powiek. Choć dobrze coś chce zrobić Swoje życie różami ozdobić. Choć intencje ma czyste, Jak obłoki na niebie. Oczy cudowne i bystre, Lecz zapatrzone w siebie. Nie widzi świata dookoła, Nie słyszy, gdy ktoś o pomoc woła Tylko siebie na wyżyny wynosi Na innych nie patrzy, jak trawę ich kosi. Jeśli Ci chmury słońce zasłoniły, Jeśli Twoje ideały już dawno się zhańbiły Nie załamuj się od razu Nie chowaj się za innymi – Pokieruj się uczuciami swymi. Zapamiętaj to! Posłuchaj tego przekazu!
  21. Wiemy, kiedy się zazieleni Wiemy, kiedy niedźwiedź się leni Wiemy, kiedy jesień nadchodzi Nie wiemy jednak, kiedy miłość się zrodzi. Wierzymy w inny świat Wierzymy, kiedy mamy sto lat Wierzymy rozsądkowi naszemu Nie wierzymy jednak sercu swemu. Bo życie jest niczym rzeka, Która ze źródła ucieka Taka szybka i czysta Piękna, wrażliwa i bystra Jednak potem do morza wpada, Gdzie koniec z początkiem życia się splata.
  22. Ty i Ja – cóż za magiczne słowa Czerwone usta, jak węgiel rozpalone Twarzyczka Twoja jest w mej myśli nowa Serce bardzo silnie rozochocone Chcę żyć i dzielić z Tobą szczęście, radości Chcę być z Tobą do końca, aż po deski grób W cierpieniu, klęsce, a także w złości, Bo gdy przechodzę przez szereg dróg, Jakby przez miasta ogromne, potężne Te mury, domy tak wielkie i mężne Myśli me odpływają, jak rzeka Mógłbym powiedzieć, że to moja Mekka, Z której chcę uciec, a jednak do niej dążę, Bo właśnie z nią swe marzenia wiążę Choć czasami, niczym wąż jabłko mi daje Piękne, soczyste, ale w grzechu zamoczone, Lecz nie małe, tylko duże i bardzo czerwone. Oczy w górę idą i widzę nasze raje Jej i moim grzechem na zawsze skażone Usta w usta, oczy w oczy zapatrzone Chcę być na zawsze z mą Afrodytą, Choć nie jest Ona jakimś erudytą. Teraz wiem jesteśmy razem jak masa jednolita Gdzieś w kącie świata do siebie przytuleni. Nie baczą na nieszczęście, zło – zawsze rozweseleni Nasza miłość na nowo rozkwita, jakby w styksowej głębi umyta
  23. Pamiętam jak dziś, kiedy dotknąłem jej warg W mej głowie wirował cały świat Me serce jak toporem kat Przecinał więzienny kark Tak ono próbowało porwać i udusić Ona – jak wąż chciała do grzechu skusić. A ja niczym żołnierz wyborowy Starałem się wejść do jej mądrej głowy. Tego nie da się jednak tak szybko uczynić Dlatego chłopcy uważajcie na dziewczyny. Potrafią kochać a za chwilę nienawidzić Potrafią ubóstwiać a zaraz się brzydzić. Potrafią w głowie zakręcić, Żeby za chwil parę z serca Twe serce wypędzić. Pomimo wszelkich przeszkód jakie mi stawia Ta kobieta jest dla mnie, jak Cyganka Która na wróżby wciąż namawia. A teraz pusta staje się kolejna szklanka A łza spływa po prawym poliku Boję się, że kiedyś ktoś znajdzie me ciało na śmietniku Bo ma egzystencja nie ma przyszłości Bez mej Afrodyty Me serce pełne miłości Dla cudnej tej kobiety.
  24. Diabeł raz zobaczywszy Anioła Woła jak do swego pana: „Hej ty, hej ty duszo kochana!” Nagle!... cisza dookoła Gabriel odwrócił swą pokorną głowę I wysłuchał Diabła namowę: „Aniele mój drogi, przeze mnie lubiany Tak bardzo jestem zakłopotany! Czy byś nie pobiegł ze mną na dół Tam gdzie nie ma rajskiego obrazu, Gdzie jest tylko gorący muł? Tylko nie bierz ze sobą bagażu!”. Podniósł Anioł skrzydła i wzbił się wyżej Tak, że na duszy zrobiło się lżej. Głowę na dół spuścił, Jak gdyby uchylił przed złym czoła, Księgę swą upuścił i do Diabła woła: „Czy ty przypadkiem nie knujesz czegoś, Może chcesz zrobić mi coś złego? Tam na dole chcesz mnie w otchłań wrzucić, Aby później do ucha coś podłego nucić”.- - Zamyślił się chwilę, jak gdyby propozycję rozważał I rzekł: „Dobrze!...Ale będę uważał!”. Poszli, a szli chyba z milę. Gdy doszli na miejsce do złego doliny Minęły chyba ze trzy godziny. Anioł w końcu nie wytrzymał, Złapał powietrze, jak balon się nadymał „Po co mnie tu przywlekłeś, taki kawał drogi. Widzisz, że jestem stary i mnie bolą nogi!” „Tak, Aniołku złoty, wiem że kawał drogi, Lecz nie denerwuj się, choć Cię bolą nogi. Choć tutaj! Tutaj sobie usiądź! Nie bój się! Gościem moim bądź!” Anioł na nic nie zwracając uwagi – Usiadł, do góry głowę podniósł i nabrał powagi. Nagle!...Diabeł zaczął mówić swą historię Rozważał tak długo, aż stworzył teorię. Złapał się za róg i zapytał sam siebie: „Mi się wydaje, że ja byłem w niebie”. Anioł krzyknął: „O Boże Przenajświętszy – Czy tu miłość włada? Diabeł – Aniołem nie jest, A mu się spowiada”. W ten sposób Diabeł usidlił Anioła Czy On jednak uwierzy? Czy też uciec zdoła? Wśród kamieni czerwonych i czarnych jak smoła Po dzień dzisiejszy ktoś o pomoc woła!
  25. Czasami, gdy na burzę się zbiera, Wtedy gniotą mnie wielki wspomnienia. Znów myślę o tej jedynej, o mej ukochanej I o tej miłości tak szybko przelanej. Czy mi to nigdy nie przejdzie!? Czy ja będę Ją kochał zawsze i wszędzie!? Przecież to mnie zgubi, do klęski doprowadzi I już nikt mi nic, nigdy nie doradzi. I zawsze gdy zbierać będzie się na burze, A na dworze będą się robić coraz większe kałuże Ja będę siedzieć przy oknie i patrzeć na chmury I będą mi przychodziły myśli z samej góry.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...