Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

divna malarka

Użytkownicy
  • Postów

    35
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez divna malarka

  1. Rutkowski pisze o księżycu... świat się kończy ;P Pozdrawiam, Piotrze
  2. Witaj! Opowiadanko słodkie jak miód, może nawet przesłodzone, ale wydaje mi się, że i takie są potrzebne, ja na przykład lubię coś takiego czytać w chwilach leciutkiej depresji, dla poprawy humoru (kiedy jestem naprawdę wściekła, słodycz denerwuje...) Napisałabym Samotność wielką literą, skoro ją upersonifikowałaś... Poza tym "każda wytrzymałość" - to mi jakoś zgrzyta, ale to baardzo subiektywna opinia i chyba "bezsensu" tym razem powinno być osobno. To teraz przestanę się czepiać, bo ogólnie przeczytałam z przyjemnością. Męczy mnie jedna myśl: jak ma na imię ta druga kobieta? Jakoś się go nie doszukałam... pozdrawiam, malarka
  3. dziękuję za próby odwiedzenia mnie od popełnienia samobójstwa oraz inne komentarze, cóż, Michale, może lepiej, że nie czytałeś tekstów, które JA zostawiłam w szufladzie ;) P.R. cieszę się ,że dostrzegłeś fakt, iż zdarza mi się myśleć, jednakowoż uważaj, bo jeszcze uwierzę w swój talent i zacznę żyć złudzeniami niedoszłej wielkiej pisarki :P pozdrawiam, malarka
  4. Czyta się jak wyrwane fragmenty większej całości. Tu nekrologi, tam Boguś i pociąg, niby wszystko się łączy, ale jak dla mnie brakuje czegoś tak pomiędzy. Chętnie przeczytałabym większą całość, jaką planujesz stworzyć, o ile oprócz czegoś przed czy po dodasz jeszcze parę szczegółów (albo nawet większych fragmentów) pomiędzy. Kara to wszystko opowiada, jest na haju, ok, ale dlaczego tłumaczysz to dopiero na końcu? Poza tym mi się podobało :) Jest jakieś przesłanie, dość fajni bohaterowie i mimo bałąganu dobrze się czyta, gdybyś to uporządkował ,byłoby w ogóle super. tak myślę pozdrawiam, malarka
  5. Lepiej Piotrze ;] a skąd ta wyrozumiałość? Dzięki, Marcin Janku, zawsze mi się wydawało, że autor ma kokietować czytelnika, aby ten zechciał czytać dalej ;P a poważnie, to podejrzewam że chodzi Ci o kicz... masz rację
  6. hmm, ciekawy pomysł i przemyciłeś trochę mądrości życiowej ( ach, ten kot, który chciał byc jeleniem... jakie to prawdziwe!), ale liczyłam na lepszą końcówkę. Mimo to chwalę, bo uśmiechnęłam się czytając i nie był to uśmiech kpiarski czy też szyderczy. pozdrawiam, malarka
  7. Nienawidzę siebie. Czasami mam ochotę się zniszczyć, chlastać się mojką jak jakiś pieprzony bandyta, który chce udowodnić, że jest Człowiekiem. Zrzucić moje szkaradne ciało w przepaść. Zawisnąć na sznurze i poczuć dławiący uścisk śmierci. Przypierdolić sobie ogromną (za dużą w każdym razie) dawkę prochów i odpłynąć w niebyt, na zawsze. Wstaję rano i biegnę, biegnę przed siebie bez końca, czekając, aż ogarnie mnie ciemność, aż zemdleję z przemęczenia i już nie odzyskam przytomności. Chciwie patrzę na nóż leżący beztrosko na blacie w kuchni. Na moście bezwiednie przechylam się przez barierkę. Właściwie to jakim cudem ja jeszcze żyję? Dlaczego nie pozwalasz mi odejść? Jak długo mam się ze sobą męczyć? Na twoim miejscu dawno dałabym na luz. Tak bardzo chcę w końcu odpuścić. Mieć wszystko w dupie. Gapić się bezmyślnie przez okno pociągu pędzącego donikąd. Daruj sobie kazania, już tylko tobie zależy na moim istnieniu. Wszyscy inni postawili na mnie krzyżyk. Czy to ci nie wystarczy? Bądź konformistą i skreśl mnie jak moi bliscy. Oni wiedzą najlepiej, jak boleśnie potrafię zaleźć za skórę. Sama już nie wiem, co mnie trzyma na tym świecie. Chyba Ironia Losu położyła na mnie swoje ciężkie łapska i nie chce wypuścić. Słuchaj, ja się tutaj duszę! Zrób coś! Przecież tak nie można, gdzie Prawa Człowieka, gdzie zwykła ludzka przyzwoitość?! Przecież to wszystko dotyczy również ciebie, nie zapominaj o tym! Tak, wiem, boję się i dlatego jeszcze nie wstrzyknęłam sobie powietrza w naczynia krwionośne. Głupia, obiecałam sobie, że zrobię to na trzeźwo, pojmujesz? Szczyt naiwności. Ostatnio wymyśliłam, że zamarznę. Czasochłonne, ale czym jest parę godzin wobec wieczności... Mało ekstremalne, niewyrafinowane, dla mnie w sam raz. Jak mi się znudzi, to w desperacji podetnę sobie żyły i po sprawie. Nie patrz tak na mnie. Wiem, że w zimie kwiaty drogie. Napiszę list, że nie chcę żadnych badyli. W ogóle niczego nie chcę. Niech wsadzą mnie w czarną folię i zaleją w posadzce czteropiętrowca. Wyjdzie mniej cementu i wszyscy będą zadowoleni. Nie wiem, co mi przyszło z tą folią do głowy. Niech mnie po prostu zabetonują. Wciąż milczysz. Wiesz, skończy się jak zwykle, zostawię cię na pastwę losu i ucieknę do knajpy zapomnieć. Zastanawiam się, kiedy w końcu każesz mi spieprzać i więcej nie wracać. Nie nudzić. Nie nawijać bez końca. W końcu od tego jesteś Bogiem, żeby bez mojego gadania wiedzieć, jak bardzo siebie nienawidzę.
  8. :P Sorry, u mnie czasami kpina objawia się w górnolotnych słowach i stąd te przerysowane komentarze. Bo tak naprawdę gdyby nie moje zamiłowanie do przekleństw, to by mnie ten tekst pewnie nie ruszył ;) A poważnie to chodzi o nową jakość u Ciebie, o pogromco tych, którzy nie tworzą postaci z krwi i kości i rozwoju akcji z punktem kulminacyjnym, bo tego tutaj nie ma (pozornie zresztą)... i bardzo dobrze, chociaż przyznaję, że momentami piszesz w sposób zrozumiały chyba tylko dla Ciebie. Lilko, jeśli szukasz czułych słówek, to zapraszam piętro niżej, tekst o żyletce jest o wiele mniej wulgarny, a układ graficzny podobny (początkowo myślałam, że P.R. zrobił pastisz "Żyletki"). A że przesłodzone? Cóż... pozdrawiam, malarka
  9. Dobry wieczór Nareszcie coś ciekawego. Zaskoczyłeś mnie. Ciekawy układ graficzny (męczący, przyznam, ale warto się wysilić i przesunąć literki), zaskakujący temat, fajna stylistyka... inny wymiar 3xZ: "zajebać, zgilotynować, zdusić" zapiszę to sobie, przyda się na czas sesji (bo ja gówniara jeszcze jestem i wciąż studiuję). No i te słowa bohatera: "ja chyba nie istnieję". Czyżby wpływ egzystencjalizmu? Przerzuć sie na takie krótkie teksty , stanowczo! Jest wtedy bardziej wyraziście, a wyrazistość to ważna cecha w dzisiejszym rozlazłym świecie. Wprowadzasz nową jakość. Gratuluję. malarka
  10. Witaj! Nie znam się na sztuce pisarskiej. Wiedz tylko, że strasznie się zmęczyłam, czytając to opowiadanie, co świadczy o Twojej inteligencji albo o mojej głupocie czy też wakacyjnym rozleniwieniu ;] Aha, dodam jeszcze, że pomimo zmęczenia przeczytałam jednym tchem. Masz niesamowitą wyobraźnię. Bawisz się słowami. Pozazdrościć. Tylko tytuł odstrasza. Myślałam, że to będzie nudne! pozdrawiam, malarka
  11. Heh, dzięki, że zajrzaleś. Małe sprostowanie: narratorka to nie ja ;) (chociaż mamy parę cech wspólnych). Raczej nie będzie następnej części, nie jestem wystarczająco zadowolona z dotychczasowych, żeby to ciągnąć. Aha, 11 jeździłam milion razy, więc może kiedyś się spotkaliśmy :] pozdrawiam, malarka
  12. Podoba mi się cynizm, jaki bije z tego tekstu. Potęga dobrych manier i zasady, ze o zmarłym nie mówi się źle. Doceniam też to, że właściwie każda osoba "myśli w innym języku", po swojemu, na co wskazuje inny dobór słów w przekazie tych myśli. Główny bohater (trup) wydaje się dość banalny, nie rozumiem też, dlaczego grubas nie podał jego nazwiska (przecież rzecz dzieje się na cmentarzu, a nie w sądzie). Na deser fajne rozładowanie napięcia. Przy scenie końcowej (z psami) prawie płakałam ze śmiechu. respect. malarka
  13. Cóż, tekst bezkompromisowy, momentami niesmaczny, może i kontrowersyjny, ale - najważniejsze - cholernie dobrze się go czyta. Wbrew nadziejom przedmówcy nie będę się bulwersować pozdrawiam, malarka
  14. Pięć minut później byliśmy już na Dworcu Głównym. Byłam dziwnie niespokojna. Problem braku wody pitnej wymknął się z sideł imaginacji i straszył brutalnym realizmem. Uznałam, że dręczący mnie chwilę wcześniej koszmar odcisnął na mojej psychice piętno. Ślad, którego należy się pozbyć. Natychmiast! Nie lubię mieć snów. Martin Luther King miał jeden i jak skończył? Kupiłam w najbliższej budce butelkę mineralnej. Znaleźliśmy przystanek, poczekaliśmy na jedenastkę, wsiedliśmy i każdy zajął się szukaniem dla siebie biletu. We Wrocławiu miłosierni podróżni zostawiają bilety na okienkach tramwajów. Ludzki gest w dobie znieczulicy społecznej i wszechobecnych kanarów. Po chwili siedziałam zadowolona na miejscu dla inwalidy, ściskając w dłoni skasowany bloczek. Otworzyłam butelkę i wypiłam łyk przezroczystego płynu. Nagle wszystko wokół mnie stało się niewyraźne, aż w końcu ogarnęła mnie ciemność, wśród której było słychać histeryczny śmiech. Śmiech Wolanda. Zaczęłam biec na oślep, potykając się i wpadając co chwila na ścianę. W końcu zorientowałam się, że jestem zamknięta w jakimś ogromnym pomieszczeniu i nigdzie nie ucieknę. - Nigdzie nie uciekniesz! – usłyszałam po chwili głos znikąd. No tak, to już wiedziałam. Stwierdzenie było mało odkrywcze, ale naprawdę się przeraziłam. Ktokolwiek do mnie mówił, posługiwał się głosem mojego kumpla. - Woland, to przestaje być śmieszne! – wydarłam się trochę zbyt piskliwie. Nagle poczułam, że coś ciepłego dotyka mojego ramienia. W tym samym momencie zrobiło się jasno. Zobaczyłam, że tkwię między kosiarką a odkurzaczem, na dodatek po kostki zabetonowana w posadzce. Przede mną stał ktoś łudząco podobny do Wolanda, ale to nie mógł być on. Wolaś nigdy nie założyłby nawet krawata, a koleś był wystrojony w czarny frak, bordową koszulę i muszkę. W dodatku bezczelnie trzymał na moim ramieniu dłoń w czarnej połyskliwej rękawiczce. - Dziunka, to wszystko dla twojego dobra... – szeptał przenikliwie. - Słuchaj, koleś, jeśli dla mojego dobra zamurowałeś mnie w posadzce, to gratuluję pomysłu, ale może byś chociaż powiedział skąd się tu wzięłam i dlaczego wyglądasz jak Woland?! Zaraz, zaraz... – postanowiłam przymknąć się na ułamek sekundy i pomyśleć. – To wszystko mi się śni, tak jak piwo i butelki z mineralną. Wystarczy się obudzić. No, Dziunka, obudź się do cholery! Facet w czarnym wdzianku wybuchnął głośnym, przerażającym śmiechem. W końcu znalazł sobie kawałek wolnej podłogi i zaczął się turlać, parskać i walić pięściami o beton. Nie mogłam się nadziwić, jakim cudem nie ubrudził sobie fraka. Kiedy się zmęczył, wstał i przygładził potargane włosy. - Ależ kotku, przecież jestem Wolandem – oświadczył. – Ale musisz też wiedzieć, że nie jestem człowiekiem, tylko twoim aniołem stróżem. - Chyba trochę zdegenerowanym – syknęłam. – No i ksywę masz mało anielską. - O, tu należy ci się sprostowanie, byłem degeneratem, ale nie doceniasz potęgi resocjalizacji...- nie dał się zbić z tropu. Anioł stróż... Byłam, delikatnie mówiąc, oszołomiona. Kompletnie zapomniałam, że takie indywidua w ogóle istnieją. Właściwie to pogrążyły się w niebycie razem ze Świętym Mikołajem, kiedy miałam pięć lat. Tymczasem Woland uznał, że skoro już mnie uświadomił, kim jest, to należy przejść do meritum. - A teraz posłuchaj! – zaczął mentorskim tonem. – Od jakiegoś czasu martwię się o ciebie. Masz dwadzieścia lat i ciągle jesteś sama. - Ale... – próbowałam się bronić. - Cisza! – rozkazał.- Zaraz mi powiesz, że bez faceta czujesz się jak ryba bez roweru. Oboje wiemy, że to tylko feministyczne opium dla mas. Musiałam przyznać, że nawet jak na anioła Woland jest wyjątkowo dobrze poinformowany. Wśród moich znajomych tworzyły się pary, bardziej lub mniej udane związki. Ja byłam sama. Outsiderka. Uważałam, że to paradoks. Byłam przecież zaprzeczeniem wszelkich męskich narzekań. Kiedy w telewizji był mecz, nie chciałam przełączać na telenowele. Nie marudziłam na górskich szlakach, że bolą mnie nogi. Nie darłam się histerycznie na widok pająka. Nigdy nie wpadłabym na to, żeby publicznie mówić do kogoś „Misiaczku”. Po prostu - żyć nie umierać. A tu nic. - Zdecydowałem, że przejdziesz szybki kurs kobiecości – oświadczył Woland i była w tym jakaś ostateczność. Anioł pstryknął palcami i ogarnęła nas ciemność. Poczułam, że mogę poruszać palcami u stóp. Nie zdążyłam nawet odetchnąć z ulgą, a już mogłam poruszać całymi stopami. Spadaliśmy w ciemność. Pomyślałam, że nienawidzę grawitacji. Nienawiść nie trwała długo. Szybko straciłam przytomność. Ocknęłam się na podłodze niewielkiego pokoiku o odrażająco różowych ścianach. W powietrzu unosił się odurzający zapach orientalnych perfum. Woland siedział na fikuśnym szezlongu i palił papierosa. Kiedy spostrzegł mój przerażony wzrok, z miejsca zaczął wykład. - Dziś poznasz podstawowe przykazania uwodzicielki – oświadczył. – Przykazanie pierwsze: Wyglądaj na mniej inteligentną niż jesteś w rzeczywistości. - Myślałam, że inteligencja jest w cenie – oponowałam. - Moja droga, facet nie może się obawiać, że jesteś mądrzejsza od niego! Zresztą, nie przerywaj! – Woland wykonał gest, jakby odpędzał natrętną muchę. – Przykazanie drugie: Reaguj delikatną histerią na widok pająka, żaby i myszy. Wykład trwał bite trzy godziny, podczas których dowiedziałam się jeszcze, że mam absolutny zakaz oglądania meczów piłki nożnej, nie wolno mi odmawiać, gdy facet chce ponieść moją torbę, otworzyć drzwi i odprowadzić do domu, powinnam wzruszać się na widok małych kotków, a w górach wciąż narzekać, że bolą mnie nogi. Dodatkowo Woland zrobił mi kilka uwag „od siebie”, dotyczących zakazu spania z kumplem pod jednym kocem tylko dlatego, że jest zimno, zaprzestania picia piwa z butelki oraz konieczności wymiany mojej garderoby, a także zmiany fryzury. Byłam zdruzgotana. Kolejne dni były jeszcze gorsze. Musiałam uczyć się chodzić w butach na obcasach (martensy wykluczone!), malować paznokcie, tańczyć czaczę, a nawet ronić łzy na zawołanie. W dodatku Woland głodził mnie, aby moja talia stała się widoczna z daleka. Miesiącami siedziałam zamknięta w ohydnym różowym pokoiku. Kiedy zagroziłam, że ucieknę którejś nocy (wieczorami Woland wymykał się do knajpy grać w karty, cóż, resocjalizacja widocznie szwankowała), anioł parsknął śmiechem. Po chwili, dla kontrastu, zrobił się jednak śmiertelnie poważny. Ostrzegł, że miejsce, w którym się znajdujemy, jest pilnie strzeżone i bez identyfikatora nie miałabym szans się wymknąć, choćbym była Chuckiem Norrisem. W końcu stwierdził ponuro, że to byłoby dla mnie niebezpieczne. - Woland, jaja sobie robisz... – próbowałam żartować. - Dziunka, ostrzegam, że możesz zginąć, jeśli spróbujesz ucieczki... Trochę się przestraszyłam. Chyba odezwał się we mnie instynkt samozachowawczy. Przez kolejny miesiąc potulnie znosiłam wszelkie katusze. W końcu nie wytrzymałam. Powód był dość błahy. Któregoś wieczoru zasnęłam na znienawidzonym szezlongu i przyśnił mi się ogromny pączek. Wbijałam zęby w mięciutkie ciasto i jadłam, jadłam bez końca. Niestety, mój sen został przerwany przez bestialski okrzyk Wolanda. - Dziuna, wstawaj, jedz jogurt i do roboty! – wydzierał się jak każdego ranka. Wtedy postanowiłam, że następnej nocy ucieknę. Jeżeli zostanę zabita, trudno, jeśli przeżyję, kupię sobie ogromnego, tłustego pączka. Dziesięć pączków... Piętnaście... Przez cały dzień cierpliwie przymierzałam tandetne różowe sweterki i białe szpilki z długimi noskami, układając sobie jednocześnie plan ucieczki. W końcu nadszedł upragniony wieczór. Godzinę po wyjściu Wolanda przystąpiłam do działania. Szybko uporałam się z zamkiem, pomagając sobie pilniczkiem do paznokci i ostrożnie wyślizgnęłam się z pokoju. Rozejrzałam się po korytarzu o purpurowych ścianach i podłodze wyłożonej dywanem w lamparcie cętki. Nie było nikogo. Nie miałam chwili do stracenia. Założyłam rolki, które znalazłam poprzedniego dnia pod szezlongiem, a potem ruszyłam przed siebie. Kółka trochę zapadały się w puszystym dywanie i pewnie łatwiej byłoby mi po prostu biec, ale zawsze uważałam, że odrobina fantazji jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Jechałam niekończącym się korytarzem, powtarzając sobie w duchu, że nie takie rzeczy się robiło w obronie prawa do samostanowienia albo w walce z wszechogarniającym głodem. Kauczukowe kółka niosły mnie ku wolności i piętnastu pączkom z dżemem borówkowym. Mój wysiłek przypominał marsz triumfalny Napoleona po zwycięstwie pod Piramidami. Pławiłam się w euforycznym samouwielbieniu. Do czasu... Nagle zobaczyłam, że kilkanaście metrów przede mną kawałek dywanu się porusza. Ułamek sekundy później byłam już świadoma swojej naiwności. Zatrzymałam się gwałtownie. Wiedziałam, że nie zdążę uciec. Sparaliżowana ze strachu patrzyłam na drobną, niewinnie wyglądającą postać o białym futerku i sterczących uszach, która kicała sobie po dywanie. Przypomniały mi się koszmary, które miewałam w dzieciństwie. Sny wypełnione przerażającymi stworami, emanującymi śmiertelną słodyczą. Nocne mary tworzyły przesiaknięty cukierkowym, zabójczym kiczem spektakl, sprawiając, że budziłam się z krzykiem. Zawsze główną rolę grał On – Królik Morderca.
  15. to fajnie, że ktoś żywi jakieś uczucia do wymyślonej przeze mnie bohaterki (może być i współczucie). mogę się łudzić: "to jakiś dowód, że nie jest tak do końca papierowa" (a tego się bałam)... nie rozumiem, co mają do mojego tekstu krasnoludki i starszy brat, ale chyba nie będę się wgłębiać ;) pozdrawiam, malarka
  16. Jak dla mnie między "tekst nie traktuje o problemach społecznych" a "tekst jest O NICZYM" jest ogromna różnica. Mogłabym się jeszcze dalej bulwersować, ale mi się nie chce. Ty i tak wiesz lepiej, prawda?
  17. wiesz, mi właściwie nie chodziło o "rozmiar" Twojego tekstu, tylko o to, że on, wybacz, jest o niczym i czekałam na jakieś rozwinięcie... pozdrawiam, malarka
  18. parę słów komentarza: mogłeś to napisać o niebo lepiej... pozdrawiam, malarka
  19. hmm, ale chyba nie wkleiłaś całego tekstu? pozdr, malarka
  20. gratulacje, moja tęsknota za patologiami wszelkiej maści została na jakiś czas zaspokojona, jak dla mnie bardzo dobrze napisane, nie podoba mi się tylko "era paniki", dlaczego zaraz era? to aż tak długo trwało? Reszta ok, trafny ten brak uporządkowania, pasuje jak ulał. pozdrawiam, divna malarka
  21. dzięki za komentarze, cieszę się, że w moim tekście absolutnie nic nie intryguje z w y j ą t k i e m... ;) // właściwie morderców w tytule miało być kilku, w tym jeden kac, ale odpuściłam. aha, bez obawy, będzie dalej ;p ku przerażeniu co niektórych... Drogi P.R. też nie wiem, jak to się stało, że zacząłeś czytać moje teksty, mi by się nie chciało :) tym bardziej doceniam, a nawet z każdą kolejną Twoją uwagą zaczynam Cię bardziej lubić (o ironio!) pozdrawiam, malarka
  22. Pęd powietrza łaskotał moje policzki, utrzymując mózg w jakiej takiej przytomności. Serce waliło mi tak mocno, że jego łomot rozsadzał mi głowę. A może to był stukot pędzącego pociągu? Tak, chyba tak... Stałam na korytarzu wagonu drugiej klasy i próbowałam sobie przypomnieć, co też działo się od momentu, kiedy sięgnęłam po kolejny kubek taniego wina do chwili, w której ocknęłam się w pociągu. Po kilkunastu minutach uznałam, że przypominanie sobie czegokolwiek jest aktualnie wysiłkiem ponad moje możliwości i zajęłam się wyglądaniem przez okno. Nie miałam pojęcia, dokąd jedzie ta góra żelastwa, a ja w niej. Liczyłam, że wiedzą moi kumple, którzy najprawdopodobniej załadowali mnie do tego wagonu, a teraz siedzieli w przedziale i pierdolili o bzdurach. Zawsze jakoś wolałam towarzystwo facetów. Nie obrażali się o pierdoły. Z Łysym, Myszą i Wolandem znaliśmy się od podstawówki. Śmiali się, że jestem ich najlepszym kumplem. W liceum zaczęliśmy włóczyć się po Polsce i tak nam zostało. - Co tam? – chciał wiedzieć Woland, który nie wiedzieć po co wyszedł na korytarz. - W porządku. Lubię tak stać i się gapić... – odburknęłam. - Kac Morderca cię nęka, co? – postawił diagnozę. Nie doczekał się odpowiedzi z mojej strony. I tak wiedział, że ma rację. Uśmiechnął się kpiarsko, jak ktoś, kto akurat wyjątkowo nie ma kaca, podczas gdy inni mają. Potem poinformował mnie, że jedziemy do Wrocławia. Wujek Łysego wyjeżdżał na urlop i prosił, żeby siostrzeniec popilnował mu mieszkania. Ludzie bywają naiwni. Nawet mi odpowiadała ta zmiana lokalizacji. Trzy tygodnie nad morzem to zdecydowanie za długo. Poza tym lubiłam jeździć pociągiem. - Dziunka, stacja, stań w drzwiach przedziału, jak cię ludzie zobaczą, to nikt nam nie wlezie – Łysy postanowił wykorzystać moją miłą aparycję dla dobra ogółu. - Zapodaj browara, to będzie bardziej malowniczo – targowałam się. Dostałam puszkę Dębowego. Otworzyłam. Przyjemnie syknęło. Pociągnęłam kilka łyków. Tego mi było trzeba. Tymczasem przez korytarz przetaczało się jakieś paskudne babsko, ciągnąc za sobą dwójkę bachorów. Cała trójka popatrzyła na mnie lekko przerażona. Poszli dalej. Uśmiechnęłam się. Połączenie fioletowe dredy plus obdarte spodnie plus browar działało zawsze. Ten ostatni czynnik nie był zresztą konieczny, ale co tam. Pomagał przepędzić kaca. Po chwili pociąg ze zgrzytem ruszył dalej. Usiadłam obok Łysego, podając mu puszkę. Woland otworzył swojego Żywca. Mysza nie pił. Nikt się go nie czepiał. Nawet na trzeźwo był największym zjebem z nas wszystkich. Kiedyś w górach wyciągnął nas o trzeciej w nocy z knajpy pod pozorem wycieczki na jakiś tam szczyt na oglądanie wschodu słońca. Byliśmy narąbani, więc poszliśmy. W końcu zgubiliśmy szlak. To nie było takie trudne, nie mieliśmy latarek. Musieliśmy czekać gdzieś w lesie na świt. Po tym radosnym epizodzie uznałam, że to jednak dobrze, że Mysza nie pije. I tak stanowił wystarczające zagrożenie. Mniejsza z tym. Pociąg toczył się systematycznie na południe. Oparłam głowę na ramieniu Łysego i zasnęłam. Śniło mi się, że spadam w jakąś czarną otchłań, a wokół mnie wirują butelki z mineralną. Próbowałam chwycić którąś z nich, ale zupełnie mi to nie wychodziło. Kiedy butelki zamieniły się w oszronione puszki z piwem, nie wytrzymałam i obudziłam się. Dojeżdżaliśmy do Wrocławia. /cdn/
  23. koleżance??? ;p
  24. Czekam na ciąg dalszy, skoro ma nastąpić :)
  25. dziekuję za komentarze, gratulacje dla P.R., który jako pierwszy wytknął mi kiczowatość postaci... a zamiłowanie do tego rodzaju kiczu przejawiam od dawna, tylko jakoś nikt nie zauważył :) a szkoda! Aha, nie chciałam, żeby opowiadanie było o tej dziewczynie, to barman wszystko wykrzywił ;)
×
×
  • Dodaj nową pozycję...