Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kamila Kansy

Użytkownicy
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Kamila Kansy

  1. siarką twoja skóra iskrzy w moich palcach, gdy z kieszeni wyjmujesz fosforyzujące ostrza i bez słów uprawiamy swoją Chorobę. moja Krew krzepnie cicho w jasną smugę twoich ust. jaśnieją cicho płonące obręcze po szminkach, które zostawiam na wspiętym podbrzuszu. mówią, że postradaliśmy palce, gdzieś na kolejnych piętrach kręgosłupa, biegnąc na oślep do nieba; ja milczę, koję swój krzyk w twoich ustach.
  2. na chodnikach deszcz, dryluje spękane witraże, które wyszły spod ręki słońca. pachnie twoim karkiem, schodzącym coraz niżej w stronę obojczyka. lekkie zagłębienie, prawie niewyczuwalne pod opuszkiem palca. tętniące cicho, najciszej, jak się da. prawie tak cicho, jak nasze pocałunki na progu drzwi, gdy musisz już iść, a sen nie wraca. *** na ulicach nasze tętno pospiesznie okrada miasto z obłędu. brudnopisy duszy - pękają w szwach - wschodzące wiersze. jeszcze moja krew ci świeci, skuta rzeźbą żyły. czarne wrony na twych włosach, do śmierci układa. *** po ostatniej kawie zapaliła się latarnia. przez szklane okno wypuściła na ciebie wiązkę ostrego światła; rozbiła skórę na fraktale ud, ramion i ciemnych, choć zamkniętych oczu. ty wciąż śpisz, gdy ja ostrożnie nabieram w płuca powietrza, tego ciężkiego od twej obecności. drżysz i nie mogę uchwycić myśli, krążącej niespokojnie tuż pod sufitem. by cię nie zbudzić, milczę do ciebie. po drugiej stronie twoich powiek jest wyjście ewakuacyjne, gdy muszę odejść. ty już wiesz i śpisz. czarny atrament wylewam na papier. ktoś za oknem rozłożył parasol. zaczyna padać. w twoich onirycznych paranojach już biegniemy. przez zaciśnięte mocno oczy szepczesz mi lubię zapach chodników po deszczu. myślę: twój deszcz to rozkładające się ślimactwo, które ktoś przydeptał butem. ale milczę. teraz czuję coraz wyraźniej - to pachną śmiercią twoje odkryte ramiona. rankiem biały całun zamarł na jeszcze ciepłej skórze. gdy zaczęłaś tracić kolor, wróciłem do domu. kałuże tonęły barwą twoich włosów.
  3. po nocach śnią mi się grzeszne kobiety, cicho lśnię na ich białych żebrach. kolejne kwadry księżyca wschodzą na rdzeniu. szorstka krew dryluje kręte linie papilarne mózgu. mózg krwawi. śmierć ma słony smak, gdy twoja krew na języku jeszcze oddycha. przez nielegalną noc brniemy, fosfor zlepia palce, jak gwiazdy *** mów do mnie językiem przez skórę jasną śliną dokostnie promieniuj chcę iskrą w twoje palce spłonąć
  4. po nocach śnią mi się grzeszne kobiety, cicho lśnię na ich białych żebrach. kolejne kwadry księżyca wschodzą na rdzeniu. szorstka krew dryluje kręte linie papilarne mózgu. mózg krwawi. śmierć ma słony smak, gdy twoja krew na języku jeszcze oddycha. przez nielegalną noc brniemy, fosfor zlepia palce, jak gwiazdy. *** mów do mnie językiem przez skórę jasną śliną dokostnie promieniuj chcę iskrą w twoje palce spłonąć
  5. bo to już jest tak, że przychodzę a drzwi nie mają klamek od środka. na dworze świerszcze zdzierają sobie z nóg zieleń a ty plączesz w moje włosy ich smutną zaokienną muzykę. na wargach eksplodują mi nieba ogrody na wysokich obcasach bez gwiazd, które ronią dla mnie twe szklane usta. i jest zima, choć śniegiem ścielą się tylko moje lekko strawne i śliskie kobiece piętra. *** we śnie wydrapujesz czerwony lakier spod moich paznokci - pozostałość po morderstwie duszy Krwawisz poronioną miłością przemilczanej ciszy Na alabastrowych palcach czerwienią świecą ci latarnie moją krzepliwą kołysanką z prądem *** uderzasz we mnie wilgotno twardym kamieniem rozbijają się drżenia okręgami na wodzie *** pocałunki drżące krążą planetami wokół nagich orbit moich ud bezbłędnym ostrzem języka sięgasz już dna mojej ciepłej gęstej krwi związanymi żyłami biegniemy po niebo w zimnym deszczu parzą tobą mokre usta *** masz dłonie szaleńca i każdym palcem spętujesz we mnie papilarne krzewy bolesnym bluszczem pnę się w tożsamość twego ognia spalasz mnie jak drewno i uciekam, przeklęte parapety podsuwasz mi pod nogi, gdy otwieram okno którędy, jak nie piekłem mam się dostać do nieba
  6. Kamila Kansy

    obłęd.

    ulice przyciągają asfalt topi w sobie gwiazdy odciskam stopy jakbym prowadziła cię za rękę tuż przy granicy wieczność szepcze do mnie przepaścią twoje imię echo rozbija we mnie pędzące atomy bóg jest blisko pod kościołem żebrak pisze wiersze białe ćmy pękają ślepotą szklane latarnie ulic mój anioł jeszcze nie doszedł za bielizną mną się ręce na drodze bez krawężnika czyhają serca samobójcze nie zatrzyma nas już zmiana kierunku ruchu ziemi *** nasze paranoje, których świat już nie oddycha. na pościeli umierają twoje włosy, kliniczną koniecznością poranka. mam jeszcze boga na sumieniu, jutro zapłacimy za rozgrzeszenie. twój złamany ołówek wciąż stygnie na biurku. wiersz skończony rozdziobują głodne ptaki. do nieba pojedziemy na rowerze. motyle najpiękniej umierają w szprychach.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...