na chodnikach deszcz, dryluje spękane
witraże, które wyszły spod ręki słońca.
pachnie twoim karkiem, schodzącym coraz
niżej w stronę obojczyka. lekkie
zagłębienie, prawie niewyczuwalne pod
opuszkiem palca. tętniące cicho,
najciszej, jak się da. prawie tak cicho,
jak nasze pocałunki na progu drzwi, gdy
musisz już iść, a sen nie wraca.
***
na ulicach nasze tętno pospiesznie
okrada miasto z obłędu. brudnopisy
duszy - pękają w szwach - wschodzące
wiersze. jeszcze moja krew ci świeci,
skuta rzeźbą żyły. czarne wrony
na twych włosach, do śmierci układa.
***
po ostatniej kawie zapaliła się latarnia.
przez szklane okno wypuściła na ciebie
wiązkę ostrego światła; rozbiła skórę
na fraktale ud, ramion i ciemnych, choć
zamkniętych oczu.
ty wciąż śpisz, gdy ja ostrożnie nabieram
w płuca powietrza, tego ciężkiego od
twej obecności. drżysz i nie mogę
uchwycić myśli, krążącej niespokojnie
tuż pod sufitem.
by cię nie zbudzić, milczę do ciebie.
po drugiej stronie twoich powiek jest
wyjście ewakuacyjne, gdy muszę odejść.
ty już wiesz i śpisz. czarny atrament
wylewam na papier. ktoś za oknem
rozłożył parasol. zaczyna padać.
w twoich onirycznych paranojach już
biegniemy. przez zaciśnięte mocno
oczy szepczesz mi lubię zapach
chodników po deszczu. myślę:
twój deszcz to rozkładające się
ślimactwo, które ktoś przydeptał
butem. ale milczę. teraz czuję
coraz wyraźniej - to pachną śmiercią
twoje odkryte ramiona. rankiem biały całun zamarł na jeszcze
ciepłej skórze. gdy zaczęłaś tracić
kolor, wróciłem do domu. kałuże tonęły
barwą twoich włosów.