Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Efrem Katz

Użytkownicy
  • Postów

    37
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Efrem Katz

  1. Moim zdaniem sytuacja wygląda nieco inaczej. Wszystko zależy od tego jak podchodzisz do słowa pisanego, czego od niego oczekujesz i czego oczekujesz od siebie w momencie czytania. To, co tu czytamy, to pisanie “z emocji”, w formie, która jest narzucona przez te emocje, jakby mimowolona, intuicyjna. Ze względu na to dociera ono, porusza jedynie te osoby, które znajdują w tym jakieś wspólne doświadczenia odczuwania, czytają “emocjonalnie” nie intelektualnie. Ten typ pisania musi trafić na właściwego czytelnika aby poruszać. Podobnie jest z resztą – jak mi się zdaje – z literaturą, którą Ty preferujesz, cenisz, gdzie pisanie jest świadomą manipulacją emocjami przez odpowiednią formę. Każda albo do kogoś trafia albo nie, albo jest rozumiana albo nie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto inaczej niż zamierzaliśmy odbierze, odczuje nasze pisanie, kto zobaczy w nim rzeczy, których naszym zdaniem nie ma, nie dostrzeże istotnych rzeczy, które zamieściliśmy, nadinterpretuje lub spłyci, będzie za mało inteligentny itd. Nie wartościuję, ot wyraziłem swoje zdanie dla przeciwwagi, bo w tym, co napisałeś jest w gruncie rzeczy wiele racji.
  2. Spotkaliśmy się? ;-) Stymulujące do jakiegoś podsumowania, spojrzenia "po latach". To miłe, że jeszcze coś bywa stymulujące.
  3. Miałem nadzieję, że chodzi o zawartość, jednak nic złego nie byłoby także w krytyce. W końcu po to między innymi wystawiamy tutaj teksty, aby usłyszeć opinie i spróbować jakieś konstruktywne wnioski z tego wyciągnąć. Napisałem to jakieś szesnaście, siedemnaście lat temu i zdaję sobie sprawę z niedostatków warsztatu. Forma także może być dyskusyjna a temat i odczucia - szczęśliwie muszę sobie o czymś takim teraz tylko przypominać. Dziękuję.
  4. Ze względu na treść, formę czy technikę?
  5. A ona śmiała się! Śmiała się! Twarzą wykrzywioną w przedziwnym, okropnym spazmie chichi- chichi- chichotu. Krtań jej szarpała się hiperbolicznie wysokimi tonami, które ogromną falą atakowały mój mózg. Mój mózg! Boże, mój mózg! Dotąd, tak spokojny, usystematyzowany, teraz ... Boże, dlaczego śmiech?! Zwykły śmiech, kobiecy śmiech, śmiech-bicz, śmiech-drwina, kpiący, raniący, kobiecy śmiech, śmiech! Zwykły, kobiecy śmiech. Boże ... Zanim nadeszła era śmiechu, ona małymi kroczkami zadeptując moją osobowość, ślicznymi, smukłymi paluszkami wydłubała ze mnie wolę. I tak oto, przed erą śmiechu stałem się jeszcze jednym mężczyzną, stojącym poza człowieczeństwem. Boże, wybacz ... To ona, przeze mnie, zadrwiła z twego dzieła. Z twego największego, jak głoszą, dzieła! Zadrwiła! Grała muzyka. Byłem sam. Byłem zły. Stałem w kącie. Przyszła ona. Odgadła. Wzięła za rękę. Wydobyła mnie. Wydobyła mnie! Tylko po co? Po co?! Ty wiesz ..., ona wiedziała, i ja już wiem, już wiem ... Zastanawiam się tylko, co będzie potem? Bo to chyba nie koniec? Nieee, skąd, to nie koniec, nieee, niemożliwe. Zbyt proste, zbyt banalne. To nie ona. To nie ta kobieta. Za mało śmiechu. Cha, cha, cha. Zbyt mało. A natura? Jej natura. Przecież była tak ciekawa, tak interesująco pociągająca. Godna zgłębienia. Tak! Lecz niemożliwa do poznania! Niemożliwa! Ona sama nie potrafi jej poznać! Nikt! Nikt! Nikt ... Myśli czy czuje? Myślała czy czuła? Wyrafinowanie czy zmysłowość? Wyrachowanie czy emocjonalizm? Jedno i drugie? Powiedz! No, powiedz, kurwa! Powiedz! Intuicja; Natura; Instynkt? Dotykała mnie. O jakże wspaniale mnie dotykała. Już cień jej palców, zarys piersi, pośladków, ciemny skrawek łona, kolor skóry zmieniany przez wytarty, wyblakły abażur, jej smak, już ... Boże, Boże ... Boże? Dlaczego ku tobie się zwracam? Tyś - duch, a to - ciało... Ciało ... Czas, tkwiący w nas. Czas, który sami kreujemy. Czas względny. Względność czasu. Względność czasu, dalej względność uczucia, względność doznań, wrażeń, myśli, wiedzy, właściwego kierunku, właściwej drogi, świata. Ale to tylko słowa. Symbole. Pisanie bez treści, bez znaczenia, bez konceptu. Względne pisanie. Mała intryga. Dygatowsko nie rozpoczęta i dygatowsko nie ... Czy śmiech trwa? Nie. śmiechu już nie ma. Właściwie to jest, tylko nie tu i nie dla mnie. Mój śmiech kobiecy odszedł, śmiech odszedł poprzez śmiech i dzięki niemu. Choć krtań pozostała. Choć usta pozostały. Choć ciało pozostało. Choć ułożył się rym. Boże, czy znowu muszę ... Muszę? Jesteś pewny? Dlaczego? No wiesz. Co? Tak, na nic więcej mnie nie stać, lecz ... No cóż, takim mnie stworzyłeś i tak przecież lepszym nie jesteś, ty matryco moja! Byłem pełen wiary w nią i jej. Taki mądry, dobry i wielki. Boże, byłbyś dumny ze mnie! Ale pamiętaj: nigdy nie wierz innym, choćby ci mówili, że jesteś genialny lub boski. Nigdy nie wierz. Oni nie kłamią, lecz to nie prawda. Po prostu mylą się. Wybacz im, chcą dobrze. To często dobrzy ludzie. Mądrzy ludzie. Pełni wiary. Wiara, szacunek, władza, posłuszeństwo. Tak, wdepnąłem, plum, plum, w to bardzo, oh, oh, jak bardzo, chlip, chlip, chlip, tak przykro, pożałuj troszkę swego chłopczyka, chlip, chlip, .... , dobry chłopczyk, grzeczny chłopczyk, posłuszny chłopczyk, wybaczam chłopczykowi ... oh, dziękuję, dziękuję, przepraszani, cmok, przepraszam, cmok, cmok, chlip, cmok, chlip, chlip. Smark! Chusteczkę chowam do kieszeni, tulę jej ciało do swego ciała, czuję poprzez ubranie jej szczęśliwość i właściwie też jestem szczęśliwy. Tak! Szczęśliwy-chyba-kurwa-jestem! Boże, chyba nie znasz tego? Z całą pewnością... Co? Niebo? Cóż niebo! Niebo to tylko połowa westernu. Prymityw. Dobre do marzenia, do oglądania, modlenia się, ale nie do życia w nie-życiu. Nawet w zwykłym nie. Tak właściwie, to ty niewiele sam przeżyłeś. Nie wiesz, co to przyjemność! Co? Masz co do tego wątpliwości? Oj, oj. Jakaś ciemna przeszłość snuje się za tobą, oj, oj, oj, Oj, Czulku, też chyba kiedyś byłeś młody ...?! Swój chłop jesteś, tylko trochę nierozgarnięty, wstydliwy i zamknięty w sobie. Pewnie ciężko ci z tym? Nie?! Gadasz do chmur? No, nieźle! Ja też czasami. Eee, bzdura, bzdura... A może ...
  6. Moje życie rzeczywistością skończyło się, kiedy miałem piętnaście lat. Złożyłem egzamin wstępny do szkoły średniej i zostałem przyjęty. Wydawało mi się to całkowicie nierealne. Pokonanie kolejnego schodka egzystencji. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że właśnie wstąpiłem na ruchomą platformę imaginacji istnienia. Rodzaj podejrzliwości i niedowierzania, jaki zakiełkował we mnie w tym czasie, pozostał mi do dzisiaj. Do dzisiaj usiłuję znaleźć ślad rzeczywistości w zdarzeniach, które mnie spotykają, w twarzach ludzi, z którymi obcuję, w otoczeniu, które mnie dotyka, w przeszłości, której ścieżki przemierzam tak ciałem, jak i umysłem. Wieczorem wyruszam na spacer wąską uliczką, którą przez dwanaście lat chodziłem do szkoły. Jest tam takie miejsce, gdzie dwa, stojące po przeciwnych stronach ulicy, kilkupiętrowe domy prawie łączą się ze sobą wysoko nad głową przechodnia. Przyciąga je ku sobie rozpięty pomiędzy dachami przewód telefoniczny, a może wysokiego napięcia, dzielący niewielki, widoczny tu skrawek nieba na dwie nierówne części. Ściany obu domów są ciemne i pokryte grzybem. Odpadający miejscami tynk stworzył na nich przypadkową mozaikę czerni i szarości. Jest tam także okno. Element dopełniający geometrii tego miejsca i burzący jego symetryczność. Z powodu tego właśnie okna przychodzę tutaj wieczorami, zatrzymuję się, zadzieram głowę i cóż widzę? Zaledwie cień przeszłości na parapecie otwartej połowy. Próbuję go w pewnej odległości czasowej, lecz zwodzi mnie jego drżenie, ciągła zmiana intensywności. Jeśli złożyć to z podobnym stanem mej świadomości, drżeniem jej niepewności i zmianą natężenia imaginacji otoczenia, oczywiste musi być moje niezdecydowanie. Kiedy nie miałem jeszcze piętnastu lat i żyłem w prawdziwym świecie, w zimowe, ciemne popołudnia wracałem z lekcji tą właśnie boczną, mało znaną uliczką. Był to najbardziej ponury fragment mej drogi do domu. Nawet śnieg zdawał się brudny i zdeptany przez nachylające się nad nim ściany. Przechodziłem tędy z zadartą głową przyglądając się oknu na wysokości drugiego piętra. Siedziała tam drobna staruszka ubrana na czarno, z rzadkimi, nieuczesanymi siwymi włosami. Opierała łokcie na parapecie i w całkowitym bezruchu wsłuchiwała się w nieliczne echa odgłosów ulicy, a może w ciche dźwięki harmonijki ustnej dochodzące gdzieś z głębi jej nieznanego mi mieszkania. Nie było w tych dźwiękach rytmu czy melodii; czyste, nie zorganizowane, ciche dźwięki. Te kilka metrów dzielące mnie od staruszki to była dla mnie wtedy olbrzymia odległość, mimo to wydawało mi się, że w jej pokrytych zaćmą oczach dostrzegam odbicie obu połówek nieba. Nigdy się wtedy nie zastanawiałem, kim jest ta staruszka, z czego żyje, z kim mieszka, kto gra na harmonijce w jej mieszkaniu i czy robi coś innego, poza siedzeniem w oknie. Nie myślałem o tym, czy je, czy widzi, czy słyszy, czuje, oddycha, czy żyje. Ona po prostu tam była. Później skończyłem piętnaście lat a świat przestał być realny. W szkole średniej dowiedziałem się o koegzystencji, relacjach i tworzeniu. Nadal tą samą trasą wracałem do domu. Śnieg skrzypiał mi pod butami, kiedy równym krokiem przechodziłem pod oknem staruszki. Mając dwadzieścia lat, w drodze ze szkoły kupiłem torebkę orzechów i zatrzymałem pod oknem staruszki. Była jakby jeszcze drobniejsza, a domy przestały nachylać się ku sobie. Podział nieba pomiędzy ich dachami wydał mi się czymś zupełnie naturalnym. Kiedy ucichły moje kroki, żaden odgłos nie mącił spokoju ulicy. Nie było słychać nawet harmonijki. Płuca, które tłoczyły w nią powietrze odeszły gdzieś, może osłabły, może umarły. Cisza ta zaniepokoiła staruszkę. Jej głowa poruszyła się kilkakrotnie. Poczułem wzbierającą w sercu satysfakcję. Po chwili, głośno szeleszcząc torebką, wyjąłem orzechy. W ponownie nastałej ciszy włożyłem jeden w usta i szybkim ruchem rozgryzłem. Trzask pękającej skorupy uniósł się wzdłuż ściany ku oknu staruszki i obu połówkom nieba. Kobieta drgnęła. Upuściłem resztki orzecha i wyjąłem następny, głośno rozgryzłem, wyplułem, rozgryzłem kolejny. Po kilku razach staruszka gwałtownie cofnęła się w głąb mieszkania. Roześmiałem się głośno i poszedłem do domu, gdzie zjadłem resztę orzechów. Wróciłem tu po kilku latach spędzonych w innym mieście, gdzie pracowałem, uczyłem się, bawiłem, kochałem i tworzyłem. Preparowałem świat wokół siebie, wyimaginowane życie, które rozpoczęło się, gdy miałem piętnaście lat. Wtedy zrozumiałem, że nie ma znaczenia, jaki będę w tym niby świecie. Okrutny czy dobry, głupi, mądry czy przeciętny. Stworzyłem imaginację świata, z której teraz nie potrafię się wyrwać. Siedzę na zimnych płytkach chodnika, na kolanach trzymam zeszyt, w którym opisuję wyimaginowany świat. Czasami unoszę głowę, szukając w oknie po drugiej stronie ulicy zarysu sylwetki staruszki i jej przesłoniętych zaćmą oczu, lecz dostrzegam tylko podzielone na dwie, nierówne części niebo z mego wyimaginowanego opowiadania.
  7. Zupełnie samotnie tkwił w fotelu. Zmierzch zapadł już dość dawno. Nieruchomość świata powodowała paraliż jego mięśni i zmuszony był siedzieć tak do czasu, aż świat ten nie zmieni się. Wreszcie, za różową zasłoną drgnęło coś jasnego. Zerwał się natychmiast i skoczył w stronę okna. Wyszarpnął płótno z zaczepów pod sufitem. Pociemniało mu na chwilę w oczach. Gdy przyszedł do siebie, z ogromną złością na twarzy, w ruchach, i nienawiścią emanującą z całego ciała, zwinął zasłonę w niekształtny gałgan i zdeptał. Oparł dłonie o szybę, a oczy wytężył w poszukiwaniu tego nowego, co zdarzyło się na świecie. Miał dobry wzrok, bardzo dobry wzrok, świetny wzrok, wzrok nadludzki, niespotykany, niewyobrażalny, niemożliwy wzrok, którym dostrzegł to, czego widzieć nie mógł, nie powinien, czego nie było, a co tkwiło w nim. Choć tego nie było. Przewrócił się, lecz oczy zostały przy szybie, wpatrzone nieruchomo w okno naprzeciw. Reszta ciała, zdziwiona takim przebiegiem sprawy, również wpadła w apatię, a może w nieruchomość, będącą zaczątkiem tchnienia śmierci. Zastygł także mózg, zastygły myśli, zastygła logika, wyobraźnia, pamięć. Instynkt, po prostu instynkt samozachowawczy. Niestety, oczy skamieniałe, wpatrzone w ... jak oczy ofiary pamiętające mordercę, pamiętały te obrazy, wszystkie, tak obrzydliwe dla jego świadomości, tak natarczywe jednak, pomimo braku jakichkolwiek formalnych więzi, przenikały mu do głowy, do kory. Obrazy, które już nie były tymi obrazami, a jednocześnie były nimi. Ot, paradoks? Obrazy, które były lub nie były. Nagie ciało, leżące, a raczej tkwiące na drugim nagim ciele, zastygłe w wiecznym, niezniszczalnym, jedynym niepozbawionym sensu, jedynym wewnętrznym, prawdziwym, celowym ruchu, w akcie kopulacji dwojga ludzi. Dwa ogromne pośladki, wynurzające się co chwila ponad prozę tego ruchu, wypełniające swą pomarszczoną, zielonkawą skórą, przypominającą skórę na twarzy starej, zużytej kurwy, która nadal pragnie uchodzić za piękną... Tak, wypełniające, wylewające się za okno, obwisłe, wyciągnięte przez pięć, siedem pięter, elastyczne do granic wyobraźni i nadal pomarszczone. Piętro niżej, ten sam ruch, ten sam, ruch, ten sam, ruch, ten sam, ruch, ten... Powtarzany, zwielokrotniony, wymyślony tak dawno, dublowany do znudzenia od nieskończoności, zastygły w zastygłych oczach, tkwiących przy szybie w oknie naprzeciw. A niżej, jeszcze niżej, niżej, na samym dnie, niżej, tam, gdzie niżej nie ma już nic, wbrew oczekiwaniom, wbrew waszemu, naszemu doświadczeniu, wbrew wyobraźni i wiedzy, znajdował się ogromny, nabiegły krwią, napęczniały, sprawiający wrażenie czegoś, co nie ma prawa być tak żywotnym, tak wiecznym i trwałym, czymś takim, czym jest, potężnym, niezwyciężonym fallusem, fallusem samca z najwyższego piętra. Fallusem, będącym osią świata i tak, jak cały świat, zastygłym w naturalnym, pierwotnym rytmie, wycywilizowanym na miłość. Obudził się około siódmej. Umył swe ciało i zjadł śniadanie. Później założył ubranie i punktualnie o ósmej był w biurze. Piątek, dzień dość wesoły, będący zapowiedzią sobotnio-niedzielnego wypoczynku, przeleciał mu w miłym nastroju, Umówił się z przyjaciółmi na brydża i po zjedzeniu obiadu w restauracji wrócił do domu. Jakiś czas oglądał telewizję, a po kolacji wyszedł na spacer po alejkach jesiennego parku. Pomimo lekkiego chłodu, pod kurtką było mu ciepło. Szedł i szedł, i właściwie przestawał już wiedzieć, czy to chodzenie sprawia mu przyjemność, przestał wiedzieć, dlaczego wcześniej mogło mu to sprawiać przyjemność. Tu i ówdzie dostrzegał jakieś parki, zdążające w pośpiechu gdzieś tam, dokądś tam. Szedł coraz szybciej. Nogi zrównały się, w miarowym, równym, szybkim rytmie, z biciem serca, co wywołało spazm bólu. Otworzył drzwi, W pomieszczeniu, była tylko ekspedientka. Drżącymi dłońmi wyjął pieniądze. Kobieta uśmiechała się, opierając o ladę swe potężne piersi, Na chwilę odwróciła się i sięgnęła na półkę z alkoholem, później znów wyłożyła na ladę swój towar, który pewnie był pierwszej jakości i pewnie zawsze "chwytał". Nieruchomość o istocie wiecznego ruchu zawisła nad nimi, jak coś niepokojącego, bo nieuchronnego. Uśmiechnęła się, a wargi jej przeobraziły w usta bezzębnej, śliniącej się staruszki, a następnie w mokre wargi sromowe. Rozchylone, pomarszczone, wilgotne, zachęcające, pociągające. Wargi. Symbol. Piersi kobiety zaczęły pęcznieć, rosnąć, wylewać się dekoltem fartucha. Jak dwa ogromne balony napełnione jakąś cieczą, spłynęły mu pod nogi. Odznaczające się bardzo wyraźnie sutki zbliżyły do jego stóp. Nagle pękły i trysnęły strugą mleka. Uciekając przed tą falą, przypominającą ślinę gruźlika zmieszaną ze spermą, zdążył chwycić butelkę. Park był spokojny, lecz zewsząd dochodziły go różne odgłosy. Nie mógł ich odróżnić od śpiewających w mózgu myśli. Usiadł na jakiejś ławce i opróżnił butelkę. Zataczając się wszedł w pobliskie krzaki. Widok splecionych, poruszających się ciał, nie zaskoczył go. Z obojętną miną przyglądał się dwóm parzącym mężczyznom. Stał jakieś dwa metry od nich i dokładnie widział pot pokrywający ich skórę. Jądra mężczyzny leżącego na wierzchu podskakiwały rytmicznie w takt ruchów swego nosiciela. Podskakiwały, robiąc się coraz większe i większe, stając się magazynem przyszłych, równie zakochanych w tym rytmie pokoleń. Wielka, bardzo wielka nadzieja ludzkości, która zebrała go na wymioty. Opróżnił się na tarzających po trawie i wyszedł na ścieżkę. Rozpiął rozporek, z którego wynurzył się sterczący penis i dwa zwisające jądra. Krzyknął i stracił pamięć. Rano, na moralnym kacu, dotarł do swego mieszkania. Wziął "alka-prim", kąpiel i lekko skacowany, po smacznym obiedzie, poszedł na umówionego brydża. Tenże przeciągnął się do późna w nocy, rozszerzył o kilka osób i przemienił w spotkanie towarzyskie. Było kilka ładnych kobiet. Jedną z nich upił nieco i uwiódł. Kochali się cztery minuty.
  8. Dziękuję za dobre słowo i wyrozumiałość.
  9. Profan w domu Poetów...?
  10. Dziękuję bardzo za miłe słowa.
  11. Ciągłe stukanie w okno Doprowadzało go do szału Dżungla W porze deszczowej
  12. Zdarza się, że w głowie zakołacze ci jakaś myśl. Jesteś wypoczęty, masz czas, masz chęci, więc podążasz labiryntem umysłu śledząc ją. Siedzisz jej na karku i właściwie jesteś bodźcem jej ruchu. Ruszacie wytartymi już szlakami, czasami trafiacie na ścieżkę grząską i błotnistą, czasami na osnutą pajęczynami i wydaje ci się, że oto wspólnie drążycie nowe korytarze, razem - jakże groteskowa para - ty i twoja myśl! Labirynt wydaje się nieskończony, a przecież jest ograniczony pojemnością mózgu. Właściwie niewielka przestrzeń, lecz wydaje się wszechświatem! Bezwiednie poddajesz się tej iluzji, trwasz w niej samej i jej gloryfikowaniu. Żądasz przewodnika, który niedostrzegalny dla ciebie, otumanionego przez zmysły, oprowadzi cię po zakamarkach twego własnego /!/ umysłu, skutecznie sugerując, iż jest to jego umysł, iż ukazuje niedostępne ci miejsca, nowe światy! I jesteś zachwycony tym rolowaniem twego własnego /!/ umysłu, obrzydliwie zniekształconego przez przeźroczystego przewodnika, pozostawiającego rysy w korytarzach. To one błyszczą później odpychającym, jarzeniowym światłem. A przecież wystarczy ochłap sensu na pożarcie dla myśli, by zakołatała się gdzieś, tam ... I wystarczy wtedy przyjaźnie poklepać ją po plecach i ramię w ramię ruszyć, by poznawać bez pomocy jakichkolwiek szkieł! I przyniesie to radość jeszcze większą, gdyż bez narzuconych iluzji, bez potykania się, gdy przewodnik idzie zbyt szybko. I masz wtedy czas, by przystanąć, rozejrzeć się i poznać siebie! I możesz wybierać! Warto zaryzykować, gdyż nieprawdą jest, że istnieją jakieś wejścia do labiryntu umysłu lub jakieś z niego wyjścia. Zostajesz tam wciągnięty przez impuls myśli, która ujawniła się gdzieś, tam ... I jeśli nawet trafisz w miejsce, w którym już byłeś, to masz szansę jeszcze raz dostrzec coś naprawdę własnego; i wiedzieć, że to ty! Wystarczy odrzucić przewodnika, aby zmysły, zamiast iluzji, dawały ci więcej życia! Cena, którą możesz zapłacić za przewodnika jest zbyt duża. To zbyt wiele za pospieszne błądzenie po korytarzach umysłu; najczęściej tych samych, lecz zdewastowanych nie do poznania. Umysł jest labiryntem, do którego nie ma wejść i z którego nie ma wyjść, więc nie potrzebujesz błądzić prowadzony za rękę, możesz błądzić sam. Nie ma sensu kalać go cudzymi ostrogami, niszczącymi twoją indywidualność i udającymi mądrość. To nie one drążą nowe korytarze! Nowe korytarze powstają tylko dzięki tobie. Im lepiej poznajesz siebie, im dalej odrzucasz obcą iluzję, tym więcej ich dostrzegasz. I bez przewodnika! Dobrze się zastanów nim wykonasz następną czynność!
×
×
  • Dodaj nową pozycję...