
Efrem Katz
Użytkownicy-
Postów
37 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Efrem Katz
-
Dworzec. Peron. Poczekalnia. Ludzie czekający i ludzie nie-czekający. Ludzie nie mający już na co czekać, ludzie, na których inni patrzą z obrzydzeniem, dezaprobatą, zgorszeniem i ignorancją. Gdy byłem tam, spotkałem takich ludzi. Jeden cały czas spał, drugi oglądał film w kolorowym telewizorze, jednym z wiszących na wszystkich peronach. Ubrany był w zmiętą, brudną koszulę, spodnie o nogawkach upaćkanych błotem i farbą, brudne, porwane skarpety i buty w podobnym stanie. Leżał na brunatnym, baranim futerku, złożywszy nogę na marmurowym stoliku. Obok niego nie było nikogo. Dopiero po jakimś czasie przyszedł przyjaciel prawdopodobnie. Odstawił kulę, na której się opierał, usiadł i schrypniętym szeptem zaczął rozmawiać z leżącym. W pewnym momencie doleciał mnie strzęp tej rozmowy, gdyż przybysz mówił głośno, ostentacyjnie głośno, wyzywająco. - I mam jeszcze całą zakąskę. Jeszcze całą. Ooo. - Tu sięgnął do przewieszonej przez ramię torby i wyjął jabłko, które uniósł do góry. - Zapłaciłem za nie całe sześćdziesiąt pięć złotych. Całe sześćdziesiąt pięć. - stwierdził w czasach, gdy oranżada na dworcu kosztowała sto osiemdziesiąt złotych. Następnie schował jabłko. Po kilkunastu minutach wstał, wziął stojące na sąsiednim stoliku dwie butelki po napojach i poinformował, że idzie po wodę. Wyszedł z trudem, drepcąc powoli. Jedni ludzie opuszczali poczekalnię, inni przybywali. Jakaś wzorowa rodzinka zebrała manatki i poszła do "swego" pociągu. Pozostawiła po sobie butelkę po "Ptysiu" i papier z kanapek. Butelkę "przechwycił" leżący, wcześniej opisany mężczyzna. Przechodzącego nastolatka zapalającego papierosa, niemym, nieśmiałym, jakby bolesnym gestem poprosił o zapałki. Ten, po chwili namysłu, ruchem miliardera, z pogardą rzucił pudełko na stolik obok. Facet wyjął "Mocnego", zapalił i rozejrzał, oczyma szukając śmietniczki, by wyrzucić zapałkę. Takowej nie było, więc schował ją do pudełka. Może pięć minut później wszedł kolejny staruszek. Z siwą brodą i okularami wyglądał jak profesor, Niebieską podkoszulkę okrywała marynarka. W rękach dźwigał duże reklamówki pustych butelek. Przywitał się z leżącym podaniem dłoni. Rozmawiali chwilę, lecz nie słyszałem o czym. W pewnej chwili, przez głośnik zapowiedziano opóźniony o sto dwadzieścia minut pociąg jadący do Kijowa. Prawie wszyscy w poczekalni rzucili się do wyjścia. Przepychając w drzwiach, tłoczyli do przodu swoje bagaże i swoje dzieci. Ogromny tłum zebrał się na krawędzi peronu. Pociąg nadjechał i wszyscy naparli na jego drzwi. Po chwili, co inteligentniejsi zaczęli włazić oknami. Człowiek z brodą powoli wyszedł przed poczekalnię, stanął i przyglądał ludziom, zabijającym się dwa metry przed nim. Po chwili zauważyłem, że ramiona zaczynają mu drżeć i podskakiwać. On ... śmiał się! Śmiał, patrząc na ludzi z przepełnionymi torbami, tłoczących się do brudnych wagonów, aby po kilku dniach trudów przywieźć jeszcze więcej bagaży, śmiał się tak, jak my śmiejemy się tylko po wódce. Kiedy wrócił, jego oczy śmiały się nadal. Usiadł, wyjął gazetę i zaczął czytać. Poczekalnia zapełniała się ponownie. Do siedzącego na ławce dupka w pasiastej koszuli, białych skarpetkach, bazgrzącego coś na kartce, dołączali inni podobni do niego.
-
Pisząc ten drobiazg uznałem, że pomysł nie jest wart niczego więcej ale może masz rację? Dać odrobinę życia postaciom, jakiś rysik osobowości i nieco subtelności nadejścia istoty treści? Dawno nie pisałem, może już czas? Dziękuję.
-
Korytarz wagonu był pusty i obficie oświetlony, Nie chciałem szukać miejsca w zatłoczonych przedziałach, gdyż przede mną była zaledwie półgodzinna podróż. Nudziłem się. Do czasu jednak, aż z przedziału, obok którego stałem, wyszła młoda, niebrzydka dziewczyna. Spojrzała na mnie z zainteresowaniem, życzliwie, co było rzadkością w mojej karierze "przystojniaka". Zwykle nikłem w tłumie. Zawsze mnie to męczyło. Chciała otworzyć okno, lecz to stawiło pewien opór. Oczywiście udawała, gdyż, jak wcześniej stwierdziłem, otwierało się zupełnie lekko. Ona jednak, "nie mogąc sobie dać rady", spojrzała na mnie z wyrzutem, iż nie spieszę z pomocą. Więc pospieszyłem. - Może pomóc? - stwierdziłem raczej niż zapytałem, otwierając bez trudu okno. - O tak, dziękuję - uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, nieco zalotnie. - Jaki ty jesteś silny! - zabłysła dowcipem. - O tak. - wpadłem w jej styl - Nigdy nie posądzałem się o taką siłę, nie myślałem, że drzemią we mnie takie brutalne instynkty i popędy, pierwotna moc. Dopiero dzięki tobie uświadomiłem sobie istnienie tego we mnie. Dziękuję. Schyliłem się, delikatnie ująłem jej dłoń i pocałowałem. Z nieukrywanym zadowoleniem ujrzałem na twarzy dziewczyny szczere i głębokie zdziwienie, a także wypływający na policzki rumieniec. Powinienem kontynuować rozmowę, lecz milczałem. Staliśmy tak chwilę, a potem ja poszedłem do innego wagonu. Miała brzydkie ręce.
-
Może jakimś wielkim, świadomym, ze skupienia wynikającym, naturalne skłonności przełamującym woli wysiłkiem kiedyś mi się uda ;-)
-
Wiem, co miałeś na myśli. W każdym razie to i tak dość niespodziewany i intrygujący dla mnie tok skojarzeń. Bardzo dziękuję za zainteresowanie i dobre słowo.
-
Z półprzymkniętymi oczyma
Efrem Katz odpowiedział(a) na Efrem Katz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Bardzo dziękuję. -
Z półprzymkniętymi oczyma
Efrem Katz odpowiedział(a) na Efrem Katz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wieczorem stawał pod drzewem i patrzył. Oczy miał przymknięte i świat pozostawał bez nieba i ziemi. Ciemność zakrywała horyzont, a wszystko, co widział, było płaskie. Długi pas ukazywał jasne "gdzieniegdzie" plamy, w których szczegóły raziły dokładnością i powodowały, że obraz stawał się jeszcze bardziej płaski. Na granicy światła i cienia, "dobra i zła", wszystko ulegało uwypukleniu i zaokrągleniu. Nieruchome i wieczne, umieszczone poza światem, leżały rzeczy. Jego umysł nazywał je, każdemu z nich przyporządkowywał kilka liter i kilka uczuć, czasami jakieś chwile dawno skończonego, żywego życia. Dzień nie przynosił zmiany. Jedynie szyba przysłaniała zalany mnóstwem bieli i jasności świat. Widać było tylko kontury. Przymykał oczy. Teraz musiał, nie był zdolny oprzeć się wdzierającemu pod powieki światłu. Dobru? Tam w dole, tam obok, chodzili ludzie. Oczy mieli otwarte i rozmawiali. Umysły ich pracowały. Analizowały, Przy okazji myślenia o sobie, myśleli o innych. A na parapecie usiadł ptak, którego mózg był nieporównywalnie mniejszy od połowy mózgu każdego ze stworzeń wędrujących deptakami w słoneczny dzień. Ptak żył, śpiewał i spacerował na krawędzi wielometrowej przepaści. Żył tak, wiecznie, stojąc wieczorami pod drzewem, a w dzień wyglądając oknem, choć jego życie skończyło się dawno temu. Staruszek, z półprzymkniętymi oczyma. -
Bardzo dziękuję za miłe słowa i przepraszam, że tak późno. Andrzeju - takich wrażeń w trakcie czytania się nie spodziewałam :-) Dziękuję.
-
Dziękuję za uwagi i przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam. Słusznie, to pozostałość mniemania z czasów, kiedy mówiło się o szkodliwości nadmiaru światła jarzeniowego .... Poprawiłem. To miał być zamierzony efekt, lecz nie został zrobiony dobrze. Byłoby dobrze krótko "... w bezruchu istotę ruchu..." ale w tej postaci jest złe. Zmieniłem choć nie jestem pewien czy chciałem to tak powiedzieć. Słusznie. Zmienione. A to już tak ma być :-) Z tym mam zawsze dylemat. Wydaje mi się, że jeśli użyję wielu określeń dla jednej idei, to każdy odnajdzie właściwe znaczenie, że któreś trafi, że bez tego pozostawię zbyt wiele swobody i nie dotrę z myślą. W innych sytuacjach te przymiotniki są niezbędne, bez nich rzeczy i zdarzenia zmieniają znaczenie, czasami są nawet od nich ważniejsze. Pewnie jednak powininienem poszukać w sobie więcej umiaru, a może zaufania do ludzi. Znaczenie słów nie dla wszystkich jest tak oczywiste, jak się wydaje tym, co je rozumieją. Miło było przeczytać uwagi i miłe słowa. Dziękuję.
-
Po pustych, cichych i jakby zastygłych o tej porze dnia salach wystawy powoli przechadzał się staruszek o kamiennej, częściowo ukrytej za białą, starannie przystrzyżoną brodą, twarzy. Pomimo laski, którą się podpierał, jego kroki były równe i miarowe, co sprawiało, iż chwilami marsz ten zdawał się dostojnym. Tylko chwilami, gdyż człowiek ów więcej czasu spędzał nieruchomo, przyglądając obrazom. Ciało jego zamierało, a jedyną oznaką życia były poruszające się oczy. Mężczyzna ten to Jan Freeze, dobrze znany "z widzenia" kasjerce i bileterowi, stały gość intrygujący oboje. Milczący, powolny, uważny, zjawiający się o różnych porach ale zawsze wtedy, gdy w salach pustoszało. Ta intuicyjna prawdopodobnie zdolność była powodem ciągłego zdziwienia i nieustannych, nieodzownych w czasie jego odwiedzin, dociekań dwojga pracowników, Kiedyś spróbowali go wciągnąć w rozmowę ale zbył ich dość oschle: - Przepraszam, lecz nie przyszedłem tu rozmawiać. - Była to pierwsza i ostatnia próba nawiązania z nim kontaktu. Wszystko pozostało jak dotychczas, niewiadome, więc dziwne. Jan Freeze uznawany był za dziwaka także w innych sytuacjach, a raczej w innych muzeach, galeriach, na innych wystawach. Bo właściwie, jeżeli już opuszczał swoje mieszkanie, to wyłącznie w tym celu, aby udać się w jedno z tych miejsc. Mieszkał samotnie, zatrudniał jedynie lokaja, dystyngowanego, zasuszonego starca, który ujawniał swą obecność tylko na dźwięk dzwonka, co zdarzało się bardzo rzadko. Większość czasu Freeze spędzał w fotelu, starym, masywnym, z drewnianymi oparciami, znakomicie spełniającym pokładane w nim nadzieje. Zresztą wszystko w tym domu było podobne do niego co najmniej jedną cechą. Ciężkie, a jeśli nie ciężkie, to przynajmniej wyglądające masywnie, twarde, a jeżeli nie twarde, to przynajmniej sztywne. Nic zwiewnego, nic ulotnego, może tylko sam nastrój mieszkania lub wymowa niektórych sprzętów. Gdzieś na segmencie statuetka sokoła jakby ciągle spadającego, przymocowana do ściany dłoń w geście zdziwienia, metalowa piłka niejako przed momentem kopnięta. Wszystko w ruchu, a jednak statyczne. Zsynchronizowane z właścicielem. W wieku osiemdziesięciu kilku lat Jan Freeze na niewiele już się zdobywał. Większość dnia spędzał w fotelu, wdychając zatęchłe powietrze nigdy nie wietrzonego pokoju, męcząc coraz słabsze oczy sztucznym oświetleniem, gdyż grube, ciemne zasłony nie dopuszczały naturalnego, dziennego światła, które mogłoby przecież pulsować, zmieniać się i nadawać ruchome cienie meblom. Poza tym wspominał. Jego myśli - dawniej i wspomnienia - teraz, to także zjawiska statyczne, stałe i niezmienne, choć żywe. Pozostało dawne pragnienie, lecz dołączył do niego żal. Nie tyle żal niespełnionego pragnienia, gdyż nadal wierzył, że wreszcie nastąpi jego spełnienie, lecz żal z powodu braku środków na szersze próby. Kiedyś widziano w nim ekscentrycznego bogacza. Mniemanie to opierało się na dość mocnych podstawach. Odziedziczona fortuna pozwalała mu na niezależność i dawała olbrzymie możliwości. Cel, na który ją poświęcał, wynikał z fascynacji, która stopniowo przeobraziła się w obsesję. Pragnął uchwycić w statycznym dziele istotę, kwintesencję, duszę, jaźń, osobowość życia lub ruchu. W różnych czasach różnie to nazywał. Pomimo niechęci, którą żywił do pociągów, czasami decydował się na wyjazd do innego miasta, kraju, aby odzwiedzić nową galerię, zobaczyć wystawę. Siedział wtedy przy oknie, usiłując nie słyszeć ciągłego stukotu kół i skupić na odległym fragmencie krajobrazu, księżycu, gwiazdach lub błogo oślepiającym, słońcu. Podróże zdarzały się jednak bardzo rzadko. Częściej kazał przywozić sobie kilka obrazów lub rzeźb i ustawiać w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju. Nie był przy tym obecny i wkraczał, gdy wszystko było gotowe. Potrafił spędzić kilka godzin, dni, nocy, tygodni na oglądaniu i kontemplowaniu jednego dzieła. Czasami kupował coś, co wydało mu się właśnie tym, czego szukał, lecz wrażenie po jakimś czasie mijało i odsprzedawał to za byle jaką cenę komukolwiek. Organizował nocne spotkania, na które zapraszał znanych, artystów. Siadywali w obszernych fotelach, wygodnych do siedzenia, sprawiających kłopot, gdy ktoś usiłował się poruszyć, i cicho rozmawiali. Nikt nie palił, nie gestykulował, jedyny ruch wykonywały wargi, oczy i ręce unoszące kieliszki pełne ciemnego wina. Próbował im wyjaśniać, lecz nie mogli pojąć, czego od nich oczekuje. Wtedy uciekał się do pomocy wynajętej grupy baletowej, której aktorzy czasami tańczyli, czasami siedzieli i bezgłośnie prowadzili żwawe dyskusje, czasami wykonywali powszednie lub niepowszednie czynności, a Jan Freeze co chwila, w najbardziej niespodziewanym, trudnym do przewidzenia momencie, pstrykał palcami i cała grupa zamierała w bezruchu. Wtedy mówił do swych gości: - Widzicie! To prawie to! A to, o co mi chodzi, osiągnąłbym, gdybym mógł zatrzymać ten ruch bez udziału ich woli. - Artyści patrzyli, kiwali głowami ale później okazywało się, że nie rozumieli, a jeśli nawet, to nie posiadali wystarczającego talentu, by tworzyć sztukę odzwierciedlającą to zrozumienie. Może po prostu było to niemożliwe? Na jedno ze spotkań zaprosił hipnotyzera, który sprawił, że ludzie zastygali w pozach najbardziej dla siebie naturalnych, choć zadziwiających. Po kilku godzinach uważnej obserwacji, gdy zarówno medium, jak i jego "ofiary", byli u kresu sił, Jan Freeze stwierdził tylko: - To życie jest wyflaczone. Odejdź. Nowa nadzieja zabłysła w jego umyśle, kiedy nastała era fotografii. Jednakże efekty pracy znakomitych wynajętych fotografików nie zadowoliły go. Podobnie bezowocne były próby udzielania im wskazówek lub ścisłego ukierunkowywania ich pracy. Później ... skończyły się pieniądze. Na bardzo skromnych resztkach dożył swych starczych lat, nadal szukając, obserwując i rozmyślając, wynajdując w gazetach anonsy o nowych galeriach. Na przykład tej, zatytułowanej: "Życie - galeria na płocie", którą planował właśnie zobaczyć. Wsłuchał się w siebie, by ustalić, czy czas, Tak. Wstał, założył ubranie i wyszedł na ulicę. Ruch był znikomy jak na te czasy i to miasto, lecz i tak irytował go. Dreptał, stukając cicho laską i usiłował niczego nie widzieć i nie słyszeć. Nawet bicia własnego serca, które nagle zakłuło go silnie. Przystanął, chcąc przeczekać atak, lecz kłucie wzmogło się. Zaczęło mu brakować tchu. Osunął się na kolana, laska wymknęła z ręki, ból wzmógł się, upadł na twarz. W tym momencie ponad cierpienie wzleciało odczucie, a później już świadomość, że oto za chwilę dopełni się jego życie, że za chwilę ujrzy to, czego szukał od tak wielu lat! Z trudnością przewrócił się na wznak, by widzieć. Poczęli zbiegać się ludzie. Jedni zdziwieni, inni zaciekawieni, przestraszeni, obojętni, cyniczni, stoiccy, nawet roześmiani. Szeroko otwarte oczy Jana Freeze widziały ich wszystkich. Czekał, wiedział, że to już tylko sekundy, sekundy, sekunda. Wreszcie stało się. świat znieruchomiał. To było to: statyczni ludzie pełni życia ale jakże bezradni! I ci stojący bez ruchu, i ci usiłujący mu pomóc, i ci przechodzący gdzieś obok. Twarze, gesty, pozycje, ... Dla Jana Freeze był to obraz radosny, obraz, który zapamiętały jego oczy. Oczy człowieka martwego, w których ci, stojący bliżej, mogli ujrzeć samych siebie.
-
Kiedy pierwszy raz przechodziłem obok muru, widziałem, jak on dotykał go delikatnie opuszkami palców. Przekrzywiał lekko głowę, zbliżał i oddalał twarz, wąchał i chyba nawet smakował. Zaintrygował mnie, lecz nie zatrzymałem się, gdyż spieszyłem, by załatwić pewne ważne sprawy. Powtórnie pojawiłem się tam po kilku tygodniach. Pomimo tego, iż znowu brakowało mi czasu, przystanąłem na moment. Znacznie zwiększyła się liczba przechodzących obok muru. Prawie wszyscy zatrzymywali się i przyglądali mu. Wydawali się rozczarowani. Być może dlatego, iż właściwie nic się nie działo. Nieruchomo, całym ciałem przywierał do muru. Rozchylił nogi, rozwarł ręce i palce, twarz policzkiem przytulił do tynku. Tak, jakby chciał stać się jego częścią. Jakiś człowiek splunął w jego stronę, inny roześmiał się. Odszedłem, by, wiedziony ciekawością wrócić wieczorem. Czy nadal tam jest? Stał w dokładnie tej samej pozycji, jak w chwili, kiedy go opuściłem. Blady, matowy, z błyszczącymi w świetle latarni, nienaturalnie rozszerzonymi oczyma. Tym razem podszedłem bliżej, co pozwoliło mi zauważyć, że wykonuje nieznaczne, powtarzające się co kilka minut ruchy wargami. Poza tym: nie mrugał, nie drżał pomimo lekkiego wieczornego mrozu, nie dostrzegałem nawet, czy oddycha! Wyrobiłem sobie pewien pogląd o nim, może niezbyt precyzyjny i dość brutalny, lecz wydający się trafnym. Wariat. Upośledzony umysłowo, który powinien znajdować się gdzieś w klinice, szpitalu, czy czymś takim, pod opieką lekarzy. Postanowiłem zadzwonić do pogotowia, aby zabrali go, bo w końcu zrobi sobie krzywdę. Albo ktoś inny mu zrobi. Właściwie, dlaczego wcześniej nikt nie dał znać, komu trzeba? Bezduszność i obojętność ludzka nie zna granic. Powiedzieli, że już jadą. Nie zdziwili się, nie pytali o szczegóły. Zasypiałem rozmyślając o słuszności swej decyzji. Być może moja ingerencja zburzy jego szczęście? Szczęście człowieka, który coś odnalazł lub człowieka, który odnalazł to szczęście właśnie w szukaniu czegoś, człowieka nieuleczalnie chorego. Zaufanie do lekarzy - specjalistów, wiedzących, co czynić, pozwoliło mi przespać noc spokojnie. Rano poszedłem tam, by zobaczyć, czy ludzie nadal przychodzą. Ogromne było moje zdziwienie, gdy ujrzałem go nadal stojącego przy murze. Odgoniłem dzieciaki, które podśmiewały się i szydziły z niego, wyjaśniając niestosowność ich postawy i szybko wróciłem do domu, by ponownie zadzwonić. Odpowiedzieli, że tam nikogo nie było i żebym więcej nie robił takich głupich dowcipów, bo mogą przyjechać po mnie. Oburzyłem się i zbluzgałem ich. Koło południa wróciłem tam znowu. Zbliżyłem się. Prawie bez ubrania, bardzo nieznacznie ale widocznie poruszał się. Językiem żłobił podłużny rowek w tynku, podobnie kolanami, łokciami, palcami i innymi częściami ciała, które miały styczność z murem. Przyglądałem się ponad dwie godziny, W międzyczasie ktoś mnie opluł ale zignorowałem go. Gdy pod jednym z jego palców pojawiła się rdzawość cegły - uciekłem. Nie na długo jednak. Zaciekawienie i irytacja przywiodły mnie tam wieczorem, tego samego dnia. Spędziłem całą noc wpatrzony w jego oczy, niewidzące nikogo i nic poza murem, lecz mające wyraz oczu kogoś, kto dostrzega wszystko: dociekliwe, myślące, pałające. Przykuwały moją uwagę. Może dlatego, iż w ciemności nie mogłem dostrzec wyraźnie nic więcej. O świcie próbowałem odejść, lecz nie udało mi się. Człowiek przy murze zmuszał mnie do pozostania przy sobie. Kolejna próba, podjęta po południu powiodła się. Jednak spokój, który mnie ogarniał i nadchodząca wraz z nim bezmyślność, drażniły mnie. Po godzinie wróciłem. Nie byłem zaskoczony bujnymi pnączami powoi, oplatającymi ciało przylegające do muru. Nie wywołały we mnie żadnych uczuć czy myśli. Nie przeszkadzały w obserwacji. Straciłem poczucie czasu, lecz wiem, iż był dzień, gdy zbliżył się do nas jakiś człowiek. Wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć stojącego przy murze. Wtedy pojawiło się we mnie poczucie własności. On jest mój! Rzuciłem się na przybysza, przewróciłem i zacząłem dusić. Szamotał się, aż wreszcie zdołał wyswobodzić i uciec. Zbliżyłem się do człowieka przy murze, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Gdy zobaczyłem płynącą z jego nadgarstka strużkę krwi, która nie zabarwiała na czerwono ani tynku, ani powoi, odskoczyłem przerażony. Przez jakiś czas stałem, a zgęstniałe powietrze z trudnością przedostawało się do płuc. Strach powoli przeradzał się w złość. Chwyciłem kamień i rzuciłem w mur, obok przytulonego doń człowieka. Nie zareagował. Podniosłem następny i tym razem celując w niego, rzuciłem. Nie trafiłem. Następne rzuty także nie przyniosły żadnych rezultatów. Po pewnym czasie zacząłem wybierać kamienie, ważyć je w dłoni, celować jak najdokładniej, lecz efekty nadal były takie same - chybiałem! Nie mogłem...! *** Kiedy pierwszy raz przechodziłem obok muru, zobaczyłem człowieka rzucającego weń kamieniami. Zaintrygował mnie. Betonowa ściana była zupełnie gładka, bez żadnej rysy, odprysku czy wgłębienia, a człowiek ten wyglądał jak ktoś próbujący trafić w jakiś wyraźnie określony cel.
-
Nie pamiętam ale nie sądzę. Nigdy nie pisałem niczego świadomie inspirowanego literaturą. Dziękuję
-
W jego uśpioną świadomość wtargnął bardzo nachalnie cichy stuk. Był sygnałem. Czuł to, lecz nie kojarzył, do czego sygnał ten wzywa. Nagle doznał olśnienia! Gwałtownie odrzucił koc i skoczył do drzwi, chcąc choć przez chwilę ujrzeć cień dłoni strażnika. Tym razem spóźnił się, drewniana miska już stała, a klapka była zamknięta. Nawet nie spojrzał do wnętrza naczynia, nie interesowała go jego zawartość. Wiedział, że jak co dzień jest w nim mączna papka nasiąknięta mlekiem lub wodą i jakiś owoc. Usiadł w swoim ulubionym miejscu. Nie był świadom, że to jego ulubione miejsce ale tu siadywał najczęściej. Wyprostował nogi, tak, że od kolan w dół omywane były snopem światła, wpadającym przez otwór w suficie. Zdawały się stanowić odciętą, odrębną część jego ciała. Jednocześnie stawały się nim całym, były jego uosobieniem, przedstawicielem, reprezentantem. Nagie, brudne, zarośnięte, znużone, zwiotczałe i apatyczne. Spojrzał w górę, gdzie w jasnym okienku wisiała siatka chroniąca go przed insektami. Pokryta kurzem, była siedliskiem niezliczonego mrowia martwych i żywych, pełzających stworzeń, nad którymi unosiła się nie mniej liczna zgraja much, komarów i innego paskudztwa, będącego zmorą tego klimatu. Mimo, iż przyćmiewały nieco światło, były obiektem jego sentymentu. Cały ten mały owadzi świat był zwiastunem i zwiadowcą wszystkiego, co znajdowało się na zewnątrz. Gdy godzinami wpatrywał się w nie, co większe osobniki przybierały postacie strażników. Wiedział, że to oni, gdyż sam ich sobie stworzył. Z cienia dłoni, który pojawiał się trzy razy dziennie w jego celi wyklarował mu się obraz strażników, ich wygląd, charakter, a nawet głos. Teraz ludzie jego umysłu chodzili tam, w górze, spotykali ze sobą, rozmawiali lub nie. Czasami widywał też inne osoby, które mówiły o nim albo o znanym mu świecie, świecie, który pamiętał. Bardzo rzadko zdawało mu się, że słyszy dokładnie ich słowa, że dowiaduje się, jak Tam Teraz jest. Denerwował się, gdy rozmowy dotyczyły jego i jego położenia, gdyż nie ofiarowywały mu dokładnie nic. Oczy zaczęły go boleć, a żołądek domagał jedzenia, bez względu na to, co miałoby nim być. Opuścił wzrok na miskę. Tak, papka i banan. Owoc odłożył na bok, miskę, lewą ręką uniósł pod brodę. Palce drugiej, powolnym, rutynowym ruchem wytarł o spodnie. Zrobił to machinalnie i niedokładnie. Nawyk, który przestał mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Zarówno pierwsza, jak i ostatnia porcja jedzenia, którą wkładał do ust, była ohydna. Żałował jednak, że pozwolił papce wyschnąć. Gdy była mokra, szybciej i łatwiej się ją jadło i przy okazji gasiła pragnienie. Właściwie już nie czuł smaku tego jedzenia. Gdy skończył, powtórnie wytarł rękę o spodnie i odstawił miskę. Papka rozmiękała i pęczniała mu w żołądku, coraz bardziej wzmagając pojawiające się uczucie przesytu. Zawsze tak było. Jednak tym razem wyzwoliło nagłe, głębokie obrzydzenie. Do wszystkiego: jedzenia, siedzenia, strażników, ścian, siebie samego, owadów, nogawek, upału, ziemi, miski, ..., świata. Dawniej, być może, rozpłakałby się, teraz siedział odrętwiały, obojętny. Wzrok nie mówił nic o odrazie, która panoszyła się po jego wnętrzu, skierowany był na jasno oświetlone nogi. Nie pierwszy raz znalazł się w takim stanie, stanie, który mijał, gdy zbliżała się pora następnego posiłku, gdy zaczynał odczuwać głód, gdy żołądek strawił niskokaloryczne jedzenie i domagał się kolejnej porcji. Zanim to nastąpiło, siedział przez kilka godzin doskonale nieruchomy a jego umysł był doskonale czysty, jeśli nie liczyć wszystko obejmującego obrzydzenia. Teraz także siedział nieruchomo, martwo wpatrzony w wirujący w świetle kurz, lecz ta nieruchomość nie była idealna. Na policzku drgnął mu mięsień, na moment przymknęła powieka. Przez chwilę na nowo zastygł w bezruchu, lecz oto krótki skurcz mięśni poruszył mu palcem u nogi. Po kilku sekundach ruch ten powtórzył się. Gdyby nie martwota oczu, można by pomyśleć, że w głowie jego zachodzą jakieś procesy myślowe. Przez następne kilka minut już nic nie sugerowało odmiennego od zerowego stanu jego myśli. Jednak to coś, co zmąciło jego spokój, odezwało się ponownie. Gwałtownie wykręcił głowę i spojrzał pustym, nic nie mówiącym wzrokiem w najchłodniejszy zakątek celi, gdzie znajdował się otwór, przez który sączyła się woda. Było to bardzo perfidnie, przez człowieka, a może przypadek, wykonane urządzenie. Mała szczelina przepuszczająca znikomą ilość wody, która zbierała się w niewielkim, wyżłobionym w występie muru zagłębieniu. Nigdy nie przelewała się przez brzegi. Zawsze, gdy wypełniło się, więzień już odczuwał pragnienie i wypijał ją. Nim uzbierała się ponownie, suchość w gardle zmuszała do opróżnienia niecki. Zastanawiał się, co było, gdy przebywało tu na przykład dwóch więźniów. Pewnie umierali z pragnienia. A może zawsze siedział tu tylko jeden człowiek? Kiedyś próbował powiększyć szczelinę, lecz poranił sobie jedynie palce, gdyż tylko ich mógł używać. Podniósł naczynie i żwawo ruszył w tamtą stronę. Wypił wodę, która się przez pół nocy uzbierała, oblizał wargi i spróbował na niewielkiej półeczce umieścić miskę. Ta okazała się jednak zbyt duża. Chwilę siedział zmartwiony jakby, potem wziął miskę i dokładnie wybrał z niej resztki jedzenia. Zrobił z nich kulkę, ugniótł nieco i użył do zamocowania naczynia na półeczce. Wciskał papkę pomiędzy miskę i mur, tak, by trzymała się solidnie. Zadowolony z siebie usiadł pod przeciwległą ścianą. Woda zbierała się bardzo powoli, a on siedział, wpatrując tępo w wilgotne miejsce na ścianie. Z kilkugodzinnego odrętwienia wyrwał go szczęk klapki. Odruchowo doskoczył do drzwi, spod których sączyło się światło. Nie postawił miski - nie dostanie jedzenia. Strażnik, nie otrzymawszy miski, odszedł, Relacja: miska - jedzenie, ustalona została już dawno ale dopiero teraz naprowadziła go na pewien pomysł. Tak! Chęć utopienia się była bzdurna! Rozwiązanie leży gdzie indziej. Przecież tak łatwo jest zagłodzić się! Będzie męczył się. To nic i tak cierpi. Skończy z tym. Z dziwnie wykrzywioną twarzą odskoczył w swoje ulubione miejsce. Odczuwał mściwą radość. "Teraz załatwi strażników i ich wszystkich, teraz im pokaże!" Cały czas myślał o ludziach na zewnątrz. Z ukosa spoglądał na drzwi. Ten wspaniały stan zakłócony został upadkiem miski. Papka wyschła i coraz cięższe naczynie oderwało się od muru. Woda rozlała się po ziemi, która natychmiast ją wchłonęła. Sekunda, może dwie upłynęły, zanim skoczył tam i zwilżył usta, przykładając je do mokrego klepiska. Wciągał powietrze, wysączając resztki wilgoci. Gdy po wodzie nie pozostało śladu, wrócił na swoje miejsce i zapatrzył na żyjące ponad siatką owady. Po pewnym czasie znów przyszedł strażnik, tym razem, nie wzbudzając w więźniu żadnych emocji. Bardziej zajmował go własny, ssący żołądek, który zmuszał do prawie ukradkowego spoglądania na leżącą pod ścianą miskę. Później przyszła noc. Spał niewiele. Częściowo dlatego, iż był głodny, częściowo, gdyż w ogóle nie chciało mu się spać. Raz wstał i napił się. Woda przyniosła ulgę wyschniętemu gardłu, lecz wywołała kolejne skurcze żołądka. Nad ranem udało mu się jednak zasnąć. Jak zwykle obudził go szczęk klapki w drzwiach. Mięśnie naprężyły się, aby po ułamku sekundy ... zwiotczeć. Natychmiast przypomniał sobie o głodzie. Powlókł się do szczeliny i wypił wodę, która się tam uzbierała. Potem wrócił pod ścianę. Głód nie był już tak natarczywy. Powrócił dopiero wieczorem. W nocy przyszło nagłe osłabienie, nie spodziewał się tego tak szybko. Doczołgał się do miejsca, gdzie zbierała się woda i ... tak pozostał. Leżał skulony, nie zdając sobie sprawy, że cicho jęczy. Nie spał już. Zapadł w majak, w którym strażnik w postaci wielkiej muchy przyssał się mu do brzucha i językiem-tarką skrobał wnętrze żołądka. Stwór nie pozwalał mu ruszyć się, silnie trzymając sześcioma kończynami. Czasami odchodził na chwilę, wtedy on unosił się na łokciach i chłeptał wodę. Przerwy nie trwały długo. Strażnik-mucha wracał i ponownie dobierał do jego brzucha. Stracił rachubę czasu. Za każdym razem, gdy odzyskiwał świadomość, nachodziła go myśl, aby podać miskę strażnikowi. Wtedy nie czuł bólu, więc mógł oprzeć się tej pokusie. Płakał, nie roniąc nawet jednej łzy, nieszczęśliwy, że jeszcze żyje. Potem znowu wracała mucha. Wreszcie, po którymś odejściu owada, zmusił odrętwiałe ciało do wysiłku. Chwycił miskę i podczołgał do drzwi, świtało. Wsunął naczynie pod drzwi i czekał. Po chwili przyszedł strażnik-żuk i ogromnymi szczękami zaczął wyżerać mu wnętrzności. Gdy nastał kolejny okres świadomości, z przerażeniem stwierdził, iż jest wieczór a miska nadal pusta, Chciał krzyczeć, lecz krtań, prócz cichego charczenia, nie była w stanie wydać innego dźwięku. Chciał wstać i walić pięściami w drzwi, lecz nie miał siły. Przeraził się, że znowu przyjdzie żuk lub mucha i będą go powoli zjadały. Przeraził się. Nie był w stanie ruszyć ręką, przygniecioną tak lekkim - ciężkim ciałem. Ogromnym wysiłkiem odchylił opartą o drzwi głowę, a potem rozluźnił mięśnie szyi i karku. Głowa uderzyła w drewno, wydając cichy stuk. Gdy tylko pozwoliły mu na to siły, uderzył jeszcze raz, A potem przyszedł żuk. Szczęki zagłębił w jego brzuchu, ale rękami, które wyrastały z jego pokrytego mundurem korpusu, otworzył klapkę pod drzwiami i wsunął miskę napełnioną jedzeniem. Majak natychmiast zniknął. Ciało, wzmocnione nadzieją, dokonało cudu - sięgnęło po miskę. Drżąca, skostniała dłoń wyciągnęła ją spod drzwi. Wsparty na łokciu, w ciągu kilkunastu sekund wepchnął całą zawartość w obolałe gardło. Prawie natychmiast wszystko zwymiotował. Pomimo to, odwykły żołądek zaczął produkować soki trawienne, które zajęły się pozostałymi z niedawnego posiłku drobinami jedzenia. Trwało to bardzo krótko i po chwili brzuch zaczął domagać się kolejnej porcji. Przewrócił się na bok i powoli, systematycznie zjadł to, co przed kilkoma minutami zwymiotował. Tym razem żołądek nie zbuntował się. Dopiero po skończeniu posiłku przyszło kilka skurczy, lecz była to drobnostka, w porównaniu do cierpień, jakich doznawał wcześniej. Zdobył się na ostatni wysiłek wstawienia miski pod drzwi i zasypiał, ze snującą się po głowie myślą o tym, iż ta papka to też jedzenie. Obudził się głodny, Podczołgał do drzwi i wyjął pełną miskę. Papka była sucha, pewnie przespał jeden posiłek. Szybko pochłonął zawartość miski i zakąsił bananem. Znowu poczuł to wspaniałe uczucie sytości. Przez dwa dni nie ruszał się spod drzwi. Jadł i spał. Potem zaczął powoli spacerować wzdłuż ścian celi. Kolejny raz narastało w nim uczucie obrzydzenia. Tym razem, tylko do samego siebie. Nie do świata, świat jest obok, jest - jaki jest. Obrzydzenie do siebie. Przecież musiał być tak blisko końca, tak niewiele mu brakowało. Jedyny całkowicie ludzki odruch pokonany został przez instynkt przetrwania. I znowu będzie żarł jak zwierzak, srał jak zwierzak, a poza tym - wegetował. Przez następne dni próbował zastanowić się nad swoim położeniem. Myśli bardzo opornie wędrowały po jego mózgu. Nie posuwały rozumowania do przodu, lecz wracały do punktu wyjścia i powtarzały. Nie przynosiły żadnych rozstrzygnięć i wniosków. Dominowały obrazy, imaginacje, w których zatracał się coraz bardziej. Powtórnie odnalazł świat powstały z cienia dłoni i małych, ruchliwych owadów ponad siatką. Kolejnego, podobnego do poprzednich ranka, wstał w chwili przyjścia strażnika. Podszedł do drzwi i wziął miskę. Usiadł, zjadł papkę i zaczął obierać banana, Niemile się rozczarował, gdy owoc okazał się zgniły. Ze złością cisnął nim o ścianę i usatysfakcjonowany stwierdził, że pięknie przykleił się do gładkiego w tym miejscu muru. Chwilę przyglądał się nieregularnej, organicznej plamie, później podszedł i zaczął ugniatać ją, aż utworzyła ośmiornicę. Zadowolony przyglądał się swemu dziełu, które szczególnie korzystnie wyglądało z pewnego oddalenia. Zaczął przekształcać zgniłą bananową masę w coraz to nowe kształty. Zrobił coś, co przypominało konia, później stworzył krowę, psa, kota, żuka. Ostatnie "płaskorzeźby" niewiele podobne były do zamierzonych zwierząt, gdyż materiał coraz bardziej zużywał się i było go coraz mniej. Zawiedziony wrócił na swoje miejsce w rogu celi. Nie zdążył się jednak dobrze usadowić, gdy strażnik otworzył klapkę pod drzwiami. Miska leżała na środku, pomieszczenia. Błyskawicznie chwycił ją i wsunął pod drzwi, Natychmiast zniknęła, a na jej miejscu ukazała się druga, pełna. Szybko wyciągnął ją i wziął banana, Obrał w pośpiechu, lecz tu czekał go zawód, świeży owoc nie nadawał się na materiał do lepienia. Rzucony w ścianę, nieco tylko zgnieciony opadł na ziemię. Tak, na pewno się nie nadaje. Przygnębiony oparł się plecami o ścianę. To ciekawe, jak szybko zszedł mu czas na lepieniu. Bawił się tak całe popołudnie. Westchnął i zabrał do jedzenia papki. Po pierwszej porcji doznał olśnienia. Papka! Surowiec idealny! Doskoczył do ściany i wytrząsnął przed nią zawartość miski. Wybrał dokładnie resztki, a miskę wstawił pod drzwi. Papka nie trzymała się dobrze na ścianie, lecz znakomicie dawała się kształtować na ziemi. Pierwszym dziełem był leżący pies. Później miał ochotę stworzyć jakąś stojącą postać, lecz masa była za rzadka do tego celu. Pies przekształcił się w kota, trzymającego mysz, a następnie, po rozklepaniu, w dwa walczące żuki. Nabierał coraz większej wprawy. Figurki były kształtne i budziły w nim zadowolenie. Do następnych dodał otoczenie: kępkę trawy, murek, krzak, kamień. Materiału nie brakowało - strażnik przyniósł kolację. Nie czuł głodu, zmęczenia. Pracował. Przerwał dopiero wtedy, gdy ciemność uniemożliwiła mu dokładne oglądanie postaci. Ostatnim jego dziełem była kobieta, zrobiona w prawie całkowitych ciemnościach. Rano przespał przyjście strażnika. Budził się powoli, niechętnie. Wstał, podszedł do drzwi i wziął miskę. Dopiero wracając, zauważył leżącą na ziemi pod ścianą, wyschniętą figurkę kobiety. Nie przywołała wczorajszych emocji. Była szara i niekształtna. Usiadł i powoli zjadł papkę, później nieco przejrzałego banana. Południowy skwar przespał. Wstał dopiero na posiłek. Był osowiały i zobojętniały. Żadnego wrażenia nie zrobił na nim świeży, soczysty ananas, a przecież rzadko dostawał coś innego od banana. Może to była niedziela? Ożywił się dopiero przed kolacją. Wstał, podszedł do wyschniętej mącznej papki, symbolizującej kobietę, a na twarzy jego pojawił się grymas niezadowolenia. Zbyt prymitywna. Zbyt nieproporcjonalna, a poza tym - sucha. Zgniótł ją w kulkę i namoczoną w wodzie zjadł. Czuł ogromną sytość. Położył pod ścianą i zamknął oczy. Kobiety, piękne kobiety. Czyste, szczupłe, białe, delikatne, pachnące, miękkie kobiety. Spacerujące alejkami parków, bawiące dzieci, śmiejące się. Kobiety o długich, białych, puszystych, miękkich, lekkich i wonnych włosach, atłasowej skórze twarzy i miłym uśmiechu. Ubrane w białe lub różowe, zwiewne, półprzeźroczyste suknie, pod którymi kryją jędrne, kształtne ciała. Mnóstwo kobiet. Myśl o nich wprowadziła go w błogi stan półsnu. Spacerowały po jego wyobraźni. Wszystkie piękne, wszystkie roześmiane, wszystkie tak bliskie i realne. Spacerowały w słońcu, pojedynczo, parami, grupkami. Pojawili się młodzieńcy, którzy przechadzali się wraz z nimi. Równym, wolnym krokiem, prowadząc panny pod rękę, przemierzali ocienione alejki. Niektórzy siedzieli na ławkach w ustronnych, łagodnie mrocznych miejscach. Zobaczył siebie, czystego, ogolonego, wykwintnie ubranego, prowadzącego piękną, młodą kobietę, tulącą się do niego i namiętnym wzrokiem spoglądającą co chwilę w jego oczy. Powoli zapadał zmrok. Szli wolno, on opowiadał coś o ostatnio widzianej sztuce. Alejki pustoszały. Usiedli na zielonej ławce pod jakimś ukwieconym krzakiem. Zamilkli. On delikatnie ujął i musnął ustami jej białą i miękką, ciepłą i pachnącą dłoń. Potem mocno przytulili się do siebie. Przyciągnął jej ciało do swego i pocałował. Długo, namiętnie. Czuł jej pełne wargi, widział zamknięte w geście rozkoszy oczy. Jej twarde piersi falowały w szybkim oddechu, nachalnie przyciskając się do jego ciała. Rękę, leżącą na dziewczęcym pośladku, przycisnął jeszcze mocniej. Ich uda zetknęły się, nogi splotły ze sobą. Poczuł, jak błogie ciepło rozlewa mu się po całym ciele. Otworzył oczy. Było ciemno, parno. W górze prześwitywał szary prostokąt nieba. Spostrzegł, że trzyma rękę w spodniach. Wyjął ją, wytarł o ziemię, nogawki. Zwinął się w brudny kłębek, jęknął i zasnął. Ranek zastał go w takiej samej pozycji. Zjadł śniadanie i ponownie usnął. Obudził się przed następnym posiłkiem. Leżał nieruchomo, policzkiem dotykał chłodnej ziemi. Nie otwierał oczu. Trwało to godzinę, może półtorej. Przyszedł strażnik, postawił jedzenie, a on nadal leżał. Wreszcie wstał, zjadł i zaczął przechadzać po celi. Po pewnym czasie klęknął i poczynając od jednej ściany, uklepał i wygładził ziemię. Gdy cała cela była w taki sposób uprzątnięta, delikatnie stąpając ruszył w kąt, od którego zaczął. Kucnął, wytarł w strzęp koszuli wskazujący palec prawej ręki i zaczął nim pisać na ziemi. Powstało pierwsze zdanie. Przerwał na chwilę, uśmiechnął i wrócił do przerwanej czynności. Historia ta zdarzyła się już dość dawno. W lepszych czasach. Zamek rodziny Camperberry stał na pięknym, pokrytym lasami wzgórzu, w okolicy spokojnej, lecz licznie odwiedzanej przez krewnych i znajomych. Sama rodzina składała się z czterech osób. Hrabia William Camperberry był pięćdziesięcioletnim mężczyzną, namiętnie zakochanym w polowaniach, hrabina, lady Elisabeth - w młodości niespotykana piękność, teraz dojrzała kobieta, zajmująca się czytaniem i wychowywaniem dzieci; dalej Valeria, nad wiek rozwinięta, szesnastoletnia dziewczyna, podkochująca się w swym służącym, silnym, przystojnym Franco. Słabość tę zauważał, a w duchu podśmiewał się, jej brat Garry, student Oxfordu, który spędzał w zamku tylko wakacje. Poza tym, w domu zawsze pełno było służby, młodych, ładnych kuzynek i przystojnych kuzynów, gości i babć. To, o czym chcę opowiedzieć, zdarzyło się pod koniec lata. Do zamku przyjechał w odwiedziny młody kuzyn z Włoch, czarnowłosy Andreas. Od pierwszego spotkania wzbudził żywe zainteresowanie córki państwa Camperberry, co z resztą ... Zdanie goniło zdanie, litery stawały się coraz mniej czytelne. Pisał bez zastanawiania się, bez wahania. Przerywał jedynie po to, by w pośpiechu zjeść posiłek. Wreszcie przyszedł moment, gdy skończyło się miejsce na pisanie. Klęczał w kącie, a tuż przed jego kolanami biegły rządki liter. Z bólem spoglądał na pokrytą małymi znaczkami podłogę. Opuścił głowę i zapłakał. Bezgłośnie i krótko. Po chwili ze złością uderzył pięścią w ścianę. Później jeszcze raz. I jeszcze. Coraz silniej. Jeszcze raz, jeszcze, jeszcze ... Ręce miał pobite, poobdzierane i zakrwawione. Obtarty od pisania palec, niczym nie różnił się od reszty dłoni. Nie czuł jednak bólu, nie widział krwi kapiącej na ziemię. Zerwał się i wybiegł na środek celi. Wzrok skierował na moskitierę. - To wy! - z gardła wydobył mu się chrapliwy głos. Dłonie zacisnął w pięści, kryjąc w nich pył z ziemi zmieszany z potem i łzami. - Uważacie się za bogów? Cholerne owady! Żyjecie, a ja tu gniję! Czekacie, aż siatka puści i przyjdziecie, by drążyć me ciało i umysł. A gówno! Gówno! Ja nie jestem dla was! Pieprzcie się tam sami na górze! Żyjcie, zabijajcie, kłóćcie, rozwiązujcie problemy, pierdolcie, róbcie co chcecie! Pozwalam wam! Oddaję wam to wszystko. Ja mam tu swój świat! Jest mój! Nie macie i nie będziecie mieć tu wstępu! Wara! Zgniłe, parszywe gówna! Powinniście teraz przede mną czapki zdejmować. Te wasze paskudne, zielone czapki ze sztywnymi daszkami! Nie jesteście warci tego, by mnie całować w dupę! Splunął i groźnie spoglądając w górę, ułożył na podłodze. Zasnął, kręcąc się i pomrukując. Na ziemi pozostały wyraźne ślady jego bosych stóp. Stóp, które zdeptały słowa. Obudził się długo przed śniadaniem. Zerwał szybko i zabrał do ponownego uklepywania podłogi. Gdy skończył, urwał jeden z nielicznych guzików od swej koszuli, przełamał go i za pomocą połówki, obolałymi rękami zaczął pisać. Andreas i Valeria zachowywali się tak, jakby nic między nimi nie zaszło. Przyszli na śniadanie, przywitali się zimno i włączyli do rozmowy rodziców. Jednak ... Jeszcze przed obiadem zapisał całą powierzchnię podłogi. Szybko, nieuważnie i niedokładnie starł i zabrał się do dalszej pracy. Tak jak poprzedniej nocy, leżeli przytuleni do siebie, zmęczeni i szczęśliwi. Noc była ciepła. Ich ciała, pokryte kropelkami potu, lśniły w blasku księżyca. Zasnęli, wsłuchani w swoje oddechy. ROZDZIAŁ 3. Działo się tak każdej nocy. Co rano Andreas ... Pisał szybko, coraz mniej wyraźnie i mniejszymi literami. Przerywał po to jedynie, by w pośpiechu zjeść posiłek lub napić wody.
-
Szedł chodnikiem, uśmiechał się do ludzi. Na widok kobiet przewracał nawet oczami. Wysoki, trzymający się prosto, o spojrzeniu, które nadawało jego twarzy wyraz myślącej i inteligentnej, mógłby nawet zyskać ich przychylność, lecz brudna, szara bluza i błyszcząca od potu, naszpikowana ocierającymi się o wysoki kołnierz czarnymi włosami skóra odpychała wszystkich. Zabłocone buty były na tyle znoszone, iż jego chód sprawiał wrażenie posuwistego i człapiącego. Rozmiar obuwia ostro kontrastował z obcisłymi, zielonoszarymi spodniami. Ciężar natomiast, jeszcze bardziej łagodził zamierzoną sprężystość jego kroków, która zdradzała się jedynie przez obijające o uda, wypchane kieszenie bluzy. Przechodząc obok szaletu miejskiego, bez zastanowienia, tak, jakby był to cel, do którego zmierzał, skręcił w ciągnące się w dół schodki. Miejsce, w którym spotykają się obcy sobie ludzie, w którym odkrywają przed sobą to, czego nie byliby skłonni pokazać gdzie indziej, w którym ich moralność ulega chwilowej metamorfozie, gdzie na krótki czas stają się innymi ludźmi, wojownikami, członkami wspólnoty, pobocznej straży plemienia. Miejsce sterylne a jednocześnie ogromnie brudne, skażone, odrażająco swojskie, miejsce - azyl. Podał siedzącej w okienku starszej kobiecie monetę i w zamian otrzymał skrawek papieru toaletowego i klamkę od kabiny. Wszedł do pierwszej z lewej, zamknął drzwi, zsunął spodnie i usiadł na sedesie. Opróżniał się, słysząc jak robią to inni. Odgłosy te łączyły ich, choć każdy pozostawał sam i inny. Łączyła ich też anonimowość. Więź ta nie była uczuciem zwyczajnie uświadamialnym, nie podlegała analizie, racjonalności ich umysłów, nie poddawała pamięci. Pozostając poza wzrokiem ludzi, nie uśmiechał się. Być może dlatego, iż miejsce to przypominało mu bardzo to miejsce. Jego oczy powoli, nieświadomie lustrowały białą, łuszczącą się farbę na drzwiach, a ubranie i włosy coraz bardziej nasiąkały zapachem lizolu, który unosił się w powietrzu. Powietrzu tego miejsca. Pojawił się na ulicy, powtórnie stając uśmiechającym do ludzi włóczęgą "nie stąd". Miasto nie było duże, większość uliczek istniała w stanie czasowego zawieszenia, które naruszane było przez pojedyncze sylwetki przechodzących ludzi. Wszystkie te miejsca były nowe, a mimo to, on wyglądał na kogoś, kto zna je od bardzo dawna. Szedł, uśmiechał się, czuł miasto, domy, trawniki, sklepy i ludzi, do których się uśmiechał. Było popołudnie. Słońce już tak nie przygrzewało, więc mniej zwracał na siebie uwagę stosunkowo dużą ilością odzieży. Z resztą na tej drodze nie spotykał już przechodniów. Pojedyncze, rozrzucone co kilkadziesiąt metrów parterowe domki ukryte w ogrodach lub sadach, odcinały się od niego metalowymi prętami ogrodzeń i gęstą siatką, odprowadzając z niechęcią i nadzieją tego "obcego". Czuł to i nadal uśmiechał. Wiedział, że będzie musiał tu wrócić. Zawsze musiał wracał i zawsze uderzało go to, iż miasto ulegało mu, poddawało się. Łąka - pusta, odkryta - niebezpieczna - doprowadziła go do małego lasku, na którego skraju odnalazł piaszczysty wykop. To było odpowiednie miejsce. Chwilę postał na krawędzi, potem ruszył pomiędzy drzewa. Idąc, niepewnym ruchem sięgnął za plecy i spod bluzy wyjął długi, wąski tasak o wygodnej rękojeści. Trzymając go w ręce, przez jakiś czas szwendał się po lasku, jakby szukając czegoś. I wreszcie znalazł. Kilkumetrowe, proste, młode drzewko po jednym cięciu ostrego narzędzia zeskoczyło niejako z krótkiego, cienkiego pieńka, który pojawił się nagle tam, gdzie wcześniej zdawała się rosnąć cała roślina. Kilka szybkich, pewnych ruchów stworzyło dla niego około półtorametrową drewnianą laskę. Zważył ją w dłoni i ruszył do miejsca, w którym wszedł do lasku. Po drodze nazbierał trochę suchych gałęzi. Wykop skutecznie chronił od wiatru. Ognisko dało się łatwo rozpalić i płonęło niewielkim ale równym i spokojnym płomieniem, który łagodnie podpiekał ukradziony rano kawałek boczku. Kolacja nie była obfita ale na swój sposób zaspokoiła jego głód - uśmierzyła go i odgoniła na jakiś czas. Robiło się coraz chłodniej i światło zaczynało znacznie blednąć. Zimno wyrwało go z poposiłkowego letargu. Lekko spłoszony ruszył w powrotną drogę do miasta, pozostawiając tlący się żar ogniska. Drewniana laska ściskana w ręce powodowała, iż ciągle towarzyszący mu strach nieco zmalał. Powtórnie znalazł się między domami. Były wyraźnie zrezygnowane, tak, jakby wiedziały, że on wróci, wróci na pograniczu paniki, ale silny i dominujący nad nimi. Chronił się w mieście a ono przyjmowało go, nie mając innego wyjścia. Przyjmowało i zaczynało mu ufać, oddawało mu się i już wtedy nie czuł się jak uciekinier szukający pomocy, lecz jak ktoś potencjalnie mogący jej udzielić. Rozkoszował się tym stanem, świadomością, iż leży to w jego mocy; poczuciem władania, lecz... wyrzut, rysa na przeszłości, rysa na charakterze, na pamięci - nie pozwalała mu zagubić się w tym i trwać, pielęgnować... Na ławce w parku poczekał do czasu, aż miasto zapadło w sen. Nieco zziębnięty odszukał otwartą piwnicę w jakimś bloku i w jednym z jej kątów ułożył się do snu. Zasypiał bardzo powoli. Niespokojny, wypełniony strachem, który objawiał się przyspieszonym biciem serca, lekkim drżeniem rąk i tępym bólem żołądka, kołysał się na krawędzi świadomości, świadomości ciepła, niewygody... kołysał się... świadomości ciepła, ciepła ciała, ciepła krwi... Chłód nocy uspokajał mu oddech, zwalniał puls, znikał strach. Powoli, charakterystycznym dla siebie krokiem zaczął iść przez osiedle. Po chwili zostawił za sobą bloki. Równy krok, równy puls, równy oddech. Spokój nocy, spokój duszy. Równy krok. Monotonia jaśniejszych części chodnika oświetlonych przez latarnie i ciemniejszych - bardziej oddalonych. Jasne - ciemne - równe. Spokój, chłód, dreszcz, zawiesina. Krok i krok. Z konturu w kontur. Jasny i ciemny. Kroki. A wszystko równe. Raptem minął coś! Obejrzał się: domek, zielony domek z ganeczkiem. Jak wiele innych na tej ulicy, Dom z gankiem, do którego drzwi są uchylone. Zawahał się jeszcze, stanął. Serce. Serce. Spojrzał na drzwi, za którymi tkwiła nieznana ciemność. Podszedł tam stąpając ciszej niż zwykle. Dotknął muru, zimnego i szorstkiego, przywarł do niego policzkiem. Szorstkość. Serce. Przez szczelinę wślizgnął się w mrok wnętrza. Przystanął na moment, aby z pochwy na plecach wyjąć tasak i aby oczy przywykły do ciemności. Dostrzegł drzwi. Ostrożnie otworzył je, nie wydały spodziewanego skrzypu. Wszedł do kuchni. Przez okno wpadało światło ulicznej lampy. Stół, kilka krzeseł, kredens, chodnik, piec kaflowy, spokój i tętno, skroń, tętno - łóżko i ktoś śpiący w nim. Podszedł bliżej i zobaczył, że ten ktoś był nakryty kołdrą aż po głowę. Wyraźnie odznaczał się zarys ramienia, bioder. Serce, krew, puls. ... Ten ktoś nie widzi! Nie widzi go! Uniósł tasak, na ułamek sekundy zatrzymał w górze a potem uderzył w miejsce, gdzie powinna być szyja. Raz, drugi. W głowę. Puls. Serce. Trzeci. Czwarty. Pod kołdrą ciało drgnęło kilka razy i wydobyło się niezbyt głośne charczenie. Puls. Puls. Serce. Po dwunastym uderzeniu nieruchomego już ciała usłyszał inny odgłos. Zastygł ze wzrokiem utkwionym we wzorzystej, grubej kotarze oddzielającej kuchnię od sąsiedniego pomieszczenia. Zastygł. Puls zwolnił. Ktoś zbliżał się. Szuranie. Płótno odgięło się i w powstałym otworze pojawił się mężczyzna w pasiastej pidżamie. Poruszał się nieprawdopodobnie powoli. Robił długi krok, powoli unosił głowę, później zaspany wzrok, który wykwitł w przestrach. Puls napastnika przyspieszył, a oczy ofiary powiększyły się i twarz jej dosięgło ostrze maczety. Kolejny cios - w szyję. Serce. Puls. Krew. Krew. Krzyk. Krew. Wszystko obryzgane krwią. Wszędzie krew. Jakiś krzyk. Cios i jeszcze jeden cios. Mężczyzna padając zaczepił o stojące tak blisko łóżko i spod kołdry wysunęła się biała w nikłym świetle lampy ręka. Podobnie jak pościel, stawała się coraz bardziej czerwona. Wszystko - czerwieniało. Krew. Puls. Skroń. Serce. Krzyk, kotara, kobieta. Zasłoniła się ręką. Cios. Dłoń spadła na podłogę. Krzyk. Krzyk. Krew. Puls. Skroń, Uderzenie. Kobieta upadła zrywając kotarę. On cofnął się. Krew. Czerwień. Uniósł tasak i ciął powietrze. Ludzie! Co-to-za-ludzie?! Dlaczego oni?! Krzyk. Czy jeszcze ktoś? Kto? Jeszcze cios? Krew? Tyle krwi. Wybiegł na ganek. Szorstka ściana. Blednące coraz bardziej światło lamp. Nic nie widać! Nie ... Czerwień, krew! Nie ... Czerwień zatopiła go, zachłysnął się nią ale biegł, biegł, brakowało mu tchu. Boże, czerwień! Ta czerwień! ..... Piwnica. Wybiegł na zewnątrz. Do piersi tulił kij. To TO miejsce! Już TO miejsce! Świadomość powoli powracała. Bloki, tak bloki. Noc. Zimno. Czerwień! Nieeee!!! Zrobiłem to, znowu zrobiłem to! Nieeee ...
-
Dziękuję za zainteresowanie i dobre słowo.
-
Stoję na skraju przepaści. A przepaść ta wcale nie jest alegorią. Najzupełniej realnie patrzę w dół. Noga obsuwa mi się nieco. Podciągam ją. Spada kilka kamieni. Stają się punktami. Nikną. Wokół szczyty. Lasy. Zieleń. Mgła. Lekki wietrzyk, którego nie czuję, lekki chłód. Bez znaczenia. Stoję, lecz przychodzi mi do głowy, że mogę usiąść. Więc siadam. Wprost na śniegu. Nagi i nieostrożny. Zsuwam się jeszcze bardziej na krawędź. Mogłem spaść. Nie czuję strachu. Rozglądam się. Biel śniegu, jaskrawa i ostra, nie razi mi oczu. Rozrzedzone powietrze szczytu nie przeszkadza oddychać. Umarłem i jestem szczęśliwszy. Przyplątał się jakiś pies. Zjeżył sierść, wyszczerzył zęby, ale boi się zaatakować. Warczy. Szczeka. Urywa się skarpa wisząca dotychczas nad zwierzęciem i bryła śniegu przywala go. Widać tylko pysk, jedno na pół wypłynięto oko i jedno sterczące ucho. Przychodzi mi do głowy, że mógłbym wstać i pogłaskać go. Robię to. Pod dotknięciem mojej ręki oko wypływa całkowicie. Słyszę ciche i chyba żałosne skomlenie. Pisk śmierci? Umarłem i jestem szczęśliwszy. Nad przepaścią pojawia się osoba, która była "najdroższą mi osobą na świecie". Patrzy, chyba z wyrzutem, w moją stronę, teraz chyba z nadzieją, robi krok i spada. Krzyczy. Odruchowo podchodzę do krawędzi i patrzę jak znika. Staje się punktem. Umarłem i jestem szczęśliwszy. Na małym skrawku trawy, na lewo ode mnie, kocha się jakaś młoda para. Chichoczą. Zauważyli mnie. Obok, nie pozostając w żadnym związku z nimi, unoszą się duchy, wampiry i dawno umarli. Straszą mnie. Na biało-szarym tle okolicznych szczytów, które mają chyba piękne kształty. Umarłem i jestem szczęśliwszy. Słyszę warczenie, to była kiedyś "osoba, której najbardziej nienawidziłem na świecie". Patrzy z nienawiścią i mściwą satysfakcją. Biegnie. Skacze. Chwyta mnie za rękę, tę, którą pobrudziłem sobie zwłokami psa, i skacze w przepaść. Spadamy. Umarłem i jestem szczęśliwszy.
-
Oczywiście, to niczego nie tłumaczy i usprawiedliwia. Napisałem to jedynie informacyjnie. Choć z drugiej strony, może nic nowego, oryginalnego nie istnieje a jedynie czasami nam polotu bądź oczytania brakuje? Może to rzeczywiście dobry czas na odświeżenie pewnych lektur. Choć Camusa czytałem jedynie najsławniejsze chyba powieści, za to Sartre`a zapewnie wszystko. Dziękuję.
-
Dziękuję. Poprawiłem. Ten dysonans miał dwa podstawowe cele: moment pewnej fraternizacji pomiędzy głównymi bohaterami i zatarcie podziału na ważne, podniosłe, trudne i proste, zwyczajne. Mam teraz jednak wątpliwości, czy zabieg ten mi się udał. Dziękuję.
-
Takiej interpretacji się nie spodziewałem ale miło jest być zaskoczonym. Poza tym lubię ten typ dowcipu. Dziękuję
-
Kiedy to pisałem - nie wydawało się ograne. Dla mnie było szczere, osobiste i oryginalne. Trochę czasu już jednak minęło. Masz na myśli jakiegoś konkretnego autora? Dziękuję.
-
Od blisko dwóch godzin opowiadał mi swą historię. Zapadł zmrok i, jak zwykle o tej porze roku, zrobiło się zimno. Przyjemnie było czuć promieniujące z jego pleców ciepło i wsłuchiwać się w zharmonizowaną z oddechem, monotonną przypowieść o aniele. Nie wiem dlaczego właśnie mnie wybrał na swego spowiednika. Przypuszczam, iż nie mógł wiedzieć, że go zrozumiem, że uwierzę. Jestem pewien, że tego nie wiedział. Nie wiedział także, że poczuję dla niego podziw i stanę się odrobinę zawistny, że uznam całkowitą słuszność jego motywów. Pochlebiało mi słuchanie tego, co mówił. Czułem zadowolenie ze wspólnoty naszej wiary i naszej wiedzy. Smuciło mnie tylko, że nie byłem w stanie przekazać mu tego, co czułem, nie byłem w stanie pocieszyć go, nie mogłem wstać i powiedzieć: "Słuchaj stary, postąpiłeś dobrze, to nie było i nie jest szaleństwo i ja to wiem." Nie mogłem. Spotkaliśmy się przypadkiem, a może jakimś zrządzeniem losu, i od razu go polubiłem. Wybiegł z lasu lekko zdyszany, często oglądał się za siebie. Na jego twarzy nie było strachu ale nie było też pewności siebie, tak bardzo ludzkiego zamknięcia się we własnym ja i traktowania otoczenia jak widowni cyrkowego popisu. Dostrzegł mnie, podszedł i bez słowa usiadł obok. Po chwili poczułem ciepło jego ciała i zwalniający oddech. Być może monotonia krajobrazu, prawie czarna, wieczorna zieleń trawy na tej ogromnej łące, a może po prostu zmęczenie milczeniem spowodowało, że zaczął mówić. Głos miał zachrypnięty, co jest chyba czymś normalnym po około trzydziestu godzinach marszobiegu. Oczywiście, jeżeli przyjąć, że trzydziestogodzinny marszobieg jest czymś normalnym. To było zaledwie noc temu. Obudził go krzyk dziecka, nie płacz - co byłoby zwyczajne, lecz niepokojący krzyk. Krzyk kilkugodzinnego dziecka, którego łóżeczko stało w tym samym pokoju, co trumna matki. Chciał, może naiwnie, aby ich syn przebywał z nią jak najdłużej, aby odczuł jej ducha, ujrzał duszę. Już wtedy poczułem w nim bratni charakter. Wiedziałem, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Wieczny absurd: jakże inni a przecież tacy sami! Pomyślałem: "Mów dalej, stary!" Kiedy wszedł do pokoju, było już cicho. Szeroko otwarte oczy dziecka odbijały słaby blask dwóch gromnic stojących u wezgłowia zmarłej. Dopiero po chwili dostrzegł szarawy, podłużny kształt pomiędzy katafalkiem a łóżeczkiem. Zbliżył się i zrozumiał, że to anioł. Leżał na boku a krew przesiąkała mu przez skrzydła. Dziecko nieruchomo wpatrywało się w lekko poruszającą pierś zjawy. Wyraźnie dostrzegł przestrach i prośbę we wzroku syna, choć ten nie patrzył na ojca. W tym momencie, tak jak ja wiele razy, czuł się zbędnym elementem mistycznego spektaklu, intruzem, zbłąkanym cudzoziemcem, który nagle wszedł do cudzego mieszkania, a nikt nie zwraca na niego uwagi. Wtedy anioł wyszeptał: "Potknięcie, zwykłe potknięcie, dlaczego ...?" Głos mu drżał, kiedy mówił: "Nie wytrzymałem. Wybiegłem i zatrzasnąłem drzwi ale nawet tam czułem zapach krwi." Zamknął oczy, tak, jakby po raz drugi tego doświadczał. Po raz drugi, milcząc. Potem usłyszał krótki krzyk syna. Ponownie wszedł do pokoju. Niemowlę miało zaciśnięte piąstki, podkurczone nóżki, zamknięte oczy i wtuloną w ramiona główkę, jakby chciało stać się na powrót embrionem. Przeczuwał, wiedział, że anioł umarł. Pozostał tylko zapach krwi dominujący nad swądem zwłok żony. Syn powoli wyprostował się w swym łóżeczku, przekręcił główkę i błagalnym wzrokiem spojrzał na swego ojca. Wiem, jak bolesna musiała być walka jego uczuć z wiedzą o tym, czego żądało dziecko, czego pragnęło, o co żebrało. Choć o tym nie mówił, wiem, że próbował nie dopuścić do siebie tej myśli. Czuję jego strach przed zwerbalizowaniem w umyśle niemej prośby: zabij mnie. Milczał, a ja czułem to, co on czuł wtedy, myślałem, co on myślał. I cierpiałem tak samo jak on. Wtedy usłyszeliśmy psy. On drgnął, spojrzał w stronę lasu, obrócił się i mocno mnie objął. Zobaczyłem jego młode, lecz zniszczone świadomością dłonie, a wyobraźnia podsunęła mi ich obraz: zaciskające się na drobnej szyjce dziecka, którego oczy wyrażały już jedynie miłość i wdzięczność. Teraz ręce te, spocone przywierały do mnie, tuliły się. Czułem ich drżenie i słyszałem jego głośny, nierówny oddech, który spowijał mnie ciepłym całunem wspólnoty. Słychać już było trzask suchych gałązek pękających pod stopami ludzi i psów. Po chwili ich ciemne postacie pojawiły się na skraju lasu. - Tam jest, sukinsyn morderca, tam jest - krzyczeli a on jeszcze mocniej przytulał się do mnie. Ci bez psów podbiegli i zaczęli go szarpać, niektórzy kopać. - On nie mógł żyć! Nie mógł! - mówił szybko a paznokciami wpijał we mnie. - Nie mógł, znał prawdę! Uwierzcie mi, znał ją! Anioł się potknął! Potknął się! Byłem bezsilny a oni nie słuchali go. Krzyczeli - Odciągnijcie go od tego głazu! Oderwijcie go! Cały czas prosił, by uwierzyli, by zrozumieli, że życie jego syna byłoby nie do zniesienia, byłoby koszmarem, lecz uważali go za szalonego. Za szalonego dzieciobójcę. Byłem zrozpaczony. Zdawałem sobie sprawę z bezowocności jego wysiłków i czułem, jak jego ręce powoli słabną i ześlizgują ze mnie. Z wysiłku, mówił tak niewyraźnie, że chyba tylko ja go rozumiałem. - On nie zapomniał! Nie zapomniał prawdy. Anioł potknął się, gdy chciał go uwolnić od brzemienia wiedzy. Potknął się. Potknął i wykrwawił. Oderwali go ode mnie i wykręcili ręce. Szarpiącego się poprowadzili w stronę lasu. Później usłyszałem tylko słaby krzyk, skierowany do mnie, a może ku Bogu? - Musiałeś mnie zrozumieć! Przecież musiałeś! Mój boże, jestem tylko kochającym ojcem! Nie chcę być świętym! Słuchałem tego roniąc łzy duszy w niemym cierpieniu. Być może jeszcze bardziej osamotniony niż on. Łatwo przewidzieć karę, jaka go spotkała. Łatwo przewidzieć jego koniec. A jak przewidzieć mój?
-
Życie tego człowieka trwało. On sam mawiał nawet, że toczyło się. Wiedział, iż jest to kłamstwo, gdyż nie istniała siła, która pchnęłaby jego życie z miejsca czasu, w którym się wykluło, w którym zatrwało. Leżał w łóżku i marzył. Zapalił kolejnego słabiutkiego papierosa i myślał o tym, że ten papieros jest tak słaby, iż go w ogóle nie czuje. W ogóle nie czuł papierosa, którego palił. Kolejnego. Patrzył na dym, który początkowo gęsty, po krótkiej chwili rozpływał się w powietrzu. W ciszy. Bezboleśnie. Bez znaczenia ... Tak, jak jego świadomość. I tak oto dopełniły się marzenia tego człowieka. Lecz wiem o tym tylko ja. Od tego czasu zadaję sobie pytanie: czy wszystkie marzenia dopełniają się w ciszy? I zapalam kolejnego słabiutkiego papierosa.
-
Kwestią przypadku było jego widzenie. Kwestią przypadku - jego śmierć. Siedząc pod kwitnącą czereśnią, usiłował dotrzeć do istoty pojęcia Bóg, do istoty istoty Boga. Miał pusty żołądek, rozgrzane przez słońce ciało i poczucie wolności. Włosy poruszał mu delikatny, letni wietrzyk, nozdrza koił przynoszony przez niego zapach kwiatów. Pośladkami czuł trawę, piętami moc ziemi, potylicę opierał o twardą korę drzewa. Pomiędzy tym wszystkim krążyła jego myśl, nieświadomie nadając dystynkcje światu. Zrozumienie znalazł w momencie, gdy oczy wtrysnęły w jasność słońca, które wychyliło się zza gałęzi, członek stwardniał, a jądra podjechały do jego nasady. Serce zatrzymało się, krew zamarła, bodźce zniknęły. Lecz osławiona siła świadomości sprawiła, że pozostało pachnące kwiatami czereśniowe drzewo o twardej korze, lekki wietrzyk, łagodzący skwar, ziemia, trawa i pusty żołądek. Pozostał także Bóg, "jedyny niezmienny, kiedy wszystko kruszeje, rozpada się i wali, pozwalający spocząć w sobie, dający siły, gdy ...". Wtedy serce zaczęło ponownie bić, pierś poruszyła się, wciągając kilka litrów powietrza. Wieśniak wstał i z twardym członkiem ruszył w stronę szałasu, gdzie czekał na niego sen. Idąc, kopnął jakiś kamień, zerwał źdźbło trawy i włożył je pomiędzy wargi.
-
Coś zawieszone w powietrzu
Efrem Katz odpowiedział(a) na Efrem Katz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Miło mi, że Twój odbiór był bliski zamierzeniu przy pisaniu (o ile dobrze pamiętam). Emocji nie powinno być, erotyzm jest tylko środkiem do przekazania idei tej powiastki. Co do słowa "natchnione" to taka nieudolna próba ironizowania w kierunku: natchnione - napuszone - ulotne. Bardzo dziękuję za opinie. Pozdrawiam -
Coś zawieszone w powietrzu
Efrem Katz odpowiedział(a) na Efrem Katz utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
czyli opowiadanie natchnione ________________________ Leżał w łóżku, i czuł. Powoli nadchodziło pragnienie. Wypełniało najpierw myśli, potem wyobraźnię, następnie robiło gwałtowny przeskok do realności. Wtedy porzucał analizę i zaczynał działać. Wstał i wyszedł do ... drugiego pomieszczenia. DRUGIEGO POMIESZCZENIA. Siedziała tam dziewczyna. Ładne, szczupłe ciało, opięte obcisłym kostiumem, uwydatniającym, oczywiście, jej kształtne, jędrne piersi i okrywającym oczywiście zgrabne, opalone nogi. Inteligentne, choć bardzo dziewczęco naiwne oczy przypatrywały mu się, oczywiście, z zaciekawieniem. Zaintrygowane. ZDARZENIE z DRUGIEGO POMIESZCZENIA czekało na niego. Czuł napływające podniecenie. Stał pewnie, spoglądając na dziewczynę wzrokiem, który niektórzy uznaliby za bezczelny, świadomy, a może przeświadczony o swojej przewadze, czuł się silny. Jego wyższość polegała na wiedzy, iż to ON wszedł do DRUGIEGO POMIESZCZENIA, że ZDARZENIE czekało na niego. Aktualnie napływające odczucia były tak absorbujące, że w jego umyśle nie było miejsca na kiełki podejrzeń, iż to dziewczyna mogła przywołać JEGO, iż to ON może być ZDARZENIEM. Ale czy w ogóle taka ewentualność istniała? Milczeli oboje. On, przeciągając chwilę swego tryumfu, ona lekko skrępowana, lecz zaciekawiona i przepełniona oczekiwaniem. Milczenie było elementem ZDARZENIA. Całkowicie kontrolowane. Zasięg tej kontroli zdawał się rozciągać w nieskończoność ZDARZENIA. Podszedł do niej powoli, usiadł obok. Wyciągnął rękę i dotknął nagiego ramienia, potem biodra, nogi. Poczuł jej ciepło. Ciepło ciała atrakcyjnej dziewczyny. Słyszał jej cichy oddech i widział poruszające się piersi. Podniecenie rosło. Z początkowego dotknięcia palcami przeszedł do delikatnego przesuwania całej dłoni. Bardzo powoli, Patrzył na ciało, które znikało z jednej strony jego ręki, a pojawiało z drugiej. Było ciepłe i uległe. Nie napierało. Było rozkoszne w swej miękkiej atrakcyjności. Dziewczyna patrzyła na jego ramię. A przynajmniej powinna była patrzeć. Panował pewien rodzaj absurdalnego, luźnego napięcia. Kontrola zawieszona nad ZDARZENIEM. Zmienił pozycję: uniósł także drugą rękę i lekko nacisnął na jej barki. Poddała się i odchyliła w tył. W ruchu tym zawarła się esencja ZDARZENIE, mająca swój wyraz w ich spojrzeniach, podwyższających napięcie emanującą namiętnością. Jego. JEGO pragnienie nadawało kształt ZDARZENIU. Nadawało mu sens i to coś ulotnego, co objawiało się w "kontroli", a było tym czymś, czego nie potrafimy nazwać, lecz, w zasadzie, wszyscy w życiu szukamy, czego pragniemy i czego nam brakuje. Do szczęścia? Dotykał ją a podniecenie pochłaniało mu umysł. Nie było myśli. Pragnienie wyolbrzymiało się. Rosło i pęczniało. Wraz z podnieceniem i wraz z członkiem, oczywiście. Swoim ciałem dotykał jej ciała. Zawsze fascynowały go kobiece piersi. Jej piersi: duże, twarde brodawki. I brzuch. Płaski, kobiecy brzuch. Skóra opinająca biodra, pośladki. W tej chwili poruszające się. Pośladki, uda, łydki, stopy, brzuch, piersi, ręce, szyja, usta, język, włosy. Poruszające się, zmysłowe ciało kobiece. To ciało, w pewnej chwili, pełnej napięcia, choć nie napięcia oczekiwania, drgnęło wbrew naturalnemu biegowi ZDARZENIA. Dziewczyna odezwała się. Głos jej - wypełniony pragnieniem "jego", cichy i dobrze brzmiący - niszczył: - Czy ty jesteś teraz z kimś? Zastanowił się przez moment, pozwalając ruszyć swemu umysłowi, choć nie za bardzo. Właściwie, przygotowany na to pytanie, mimowolnie posmutniał, - A czy to ma jakieś znaczenie? Już, kiedy wypowiadał te słowa, miał świadomość KRACHU. Załamania kontroli, załamania swej wyższości, sensu, podniecenia. Wiedział, jak dziewczyna zrozumie to, co powiedział, wiedział, co pomyśli. Ich krótki dialog wymknął się ZDARZENIU. Myśl ta pojawiła się w jego świadomości. Wstał, wyszedł z DRUGIEGO POMIESZCZENIA i położył na swoim łóżku. Czy to na pewno było JEGO ZDARZENIE? Nie było czucia i pragnień, nie było niczego "zawieszonego w powietrzu". Nadszedł niepokój i smutek. Pospolitość. A może kolejne ZDARZENIE? Tym razem nie odczuwalne jako JEGO ZDARZENIE? Może wszystkie, otaczające go DRUGIE POMIESZCZENIA są jedynie terminalami ZDARZEŃ innych ludzi? Leżał na łóżku. Dlaczego właściwie? Na co czekał? Leżał. Na pragnienie? Na zew kolejnego zdarzenia? Czyjego? Na świadomość? A może to, co się dzieje jest JEGO kolejnym pragnieniem? Bardziej wyrafinowanym, sięgającym korzeni jego chuci? Pocieszenie? Szukanie samopotwierdzenia, usensownienia świadomości własnego istnienia. Strach przed sterowaniem. Kropki, ale jak zasygnalizować coś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem...