
Piotr Gortat
Użytkownicy-
Postów
9 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Piotr Gortat
-
witam i zapraszam.
-
Płonąc jak choinkowa lampka Słabo, ckliwie, kolorowo Raz w roku mamy wolne Raz w roku się cieszymy Chyba że ktoś potnie kable Chyba że ktoś wystrzeli korki Chyba że ktoś wyjmie wtyczkę Sto tysięcy sześćdziesięciowatowych żarówek Błyska co wieczór w ulicznych latarniach Ja bym wolał płonąć jak słońce Miliony neonów, abażurów, kinkietów Reflektory, diody, halogeny, jupitery Ja bym chciał prowadzić nocą księżyc jak gwiazda północy Będę dalej słabą, energooszczędną żarówką Co pragnie się szybciej stłuc niż przepalić Byle tylko świecić mocniej Może będę świecić mocniej Chyba że ktoś potnie kable Chyba że ktoś wystrzeli korki Chyba że ktoś wyjmie wtyczkę…
-
witam i zapraszam :)
-
Płonąc jak choinkowa lampka Słabo, ckliwie, kolorowo Raz w roku mamy wolne Raz w roku się cieszymy Chyba że ktoś potnie kable Chyba że ktoś wystrzeli korki Chyba że ktoś wyjmie wtyczkę Sto tysięcy sześćdziesięciowatowych żarówek Błyska co wieczór w ulicznych latarniach Ja bym wolał płonąć jak słońce Miliony neonów, abażurów, kinkietów Reflektory, diody, halogeny, jupitery Ja bym chciał prowadzić nocą księżyc jak gwiazda północy Będę dalej słabą, energooszczędną żarówką Co pragnie się szybciej stłuc niż przepalić Byle tylko świecić mocniej Może będę świecić mocniej Chyba że ktoś potnie kable Chyba że ktoś wystrzeli korki Chyba że ktoś wyjmie wtyczkę…
-
Łenefore Kendebice (Buongoherra II)
Piotr Gortat odpowiedział(a) na Piotr Gortat utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
...Nie pomogło mi to jednak strzelić kobiecie w plecy.... Pamiętacie? Tak Deckard powiedział. No cóż...ja miałem podobny problem, siedząc na gałęzi tego cholernego drzewa. Co innego gdybym miał sztruksy, ale nie! Ja musiałem akurat pić wino. To znów ja – Travis, ale tym razem nie będę nawijał o wyścigach konnych w Sztokholmie. Spróbuję zejść na ziemię i nie utopić się przy tym. Gdybyście widzieli ten bezmiar srebrzystego morza, nawet nie ma specjalnych tłumów. Co jakieś 7 miesięcy przechadza się tędy staruszek z dłonią w ręku, czy tam z ręką w dłoni, nieważne. Nie pamiętam, to przez te pomarańcze, które widzę pod oknem. To halucynacje. To przecież niemożliwe. To morze nie ma dna. 6 miliardów ludzi tworzy ten basen swoimi przejawami gniewu i zazdrości. I wszyscy poza snem. Wszyscy w sztruksach. Na środku ja, na ostatnim drzewie. Bez talii kart i opon czerwcowych. Sądząc po ptakach jest 73 stycznia ubiegłego roku a mnie już dawno tu nie ma, bo właśnie jestem na ulicy Powstańców Monachijskich w Tadżykistanie. Wszedłem do kiosku. Ściany były posklejane z jutrzejszych liści, znaczy to, że rzadko grywają tu w brydża. Pamiętam taką jedną blondynkę. Dużo paliła i bała się opowieści z książek fantasy. Ciężko pracowała i chciała tylko by ją zauważono. Jakiś głupi knur mógłby jej powiedzieć: „Jesteś sexy, chodźmy do hotelu” Ucieszyłoby ją to, a potem poderżnęłaby mu gardło. Nie była nigdy skąpcem, ale dawno jej już nie ma. Rozumiecie? Zasnęliśmy żeby ujrzeć rzeczywistość i wszyscy ci porządni ludzie zdjęli sztruksy i stracili tętno. Piją wino, jak ja. Dano mi szansę znów wędrować na końcu tęczy, kończącego się sensu. Blondyny tu jednak nie ma. Szukam jej i mojej Composteli. Bangkok, Jesień, Późno, Zimno – gdzie się da. Wszędzie jednak coraz droższe te gołębie. Mógłbym wam powiedzieć prawdę, że kocham ją, ale zapomniałbym, że istnieję. To taki nonsens, który mi kiedyś wyszeptała. Zapomnijcie, że jesteście gdy mówicie, że kochacie. Dotarłszy do pustyni, stwierdzam, iż rosół to kolejny kamień milowy, ale tylko na początek. Przeczytałem już wszystkie książki techno i wiem, że taki wiejący osobnik jak ten, którego widzę, nie powinien tak stać i pić wina z kieliszka. I znowu to morze. Wiatr. Rzuca obelgami w stronę mężczyzny. A oddech tego kogoś liczyłby sobie z 10 gruszek szwardzwaldzkich. Pustynia i wiatr. Niemodny wiatr. Choć powiadają, że moda wyszła ostatnio z mody. Pytam dokąd tak stoi. A on na to, że pije. Pytam po co ma taką rozwianą wiatrem wiatrówkę, a on na to, że nie chciała go przyjąć. Prosił i płakał w telewizji, a oni się śmiali. Więc ja pytam znowu co zrobił. Odpowiedział, iż próbował ogłuchnąć na te śmiechy przez tygodnie. I co? I co? – pytam. Co zrobił? Powiesił się... Nawet nie kupił sobie odcięcia tlenu, nie przypalił się o księżyc, nie zapytał czy może nagle rozdzielić się na sto kawałków, lub dwieście arbuzów. Nie rzucił słów na wiatr, by mu wyrwało wątrobę. Nie... On się powiesił, by widzieli, że ma gdzieś ich otworzone powieki, że ma gdzieś ich samochody z silnikiem Diesla, ich sensownych i wiarygodnych krytyków, że ma gdzieś ich ohydną telewizję i ich biura. I ma gdzieś ich sztruksy. Powiesił się. Śmierć w najbardziej ziemski i spodziewany sposób. Spodziewany jak śmiech, który przeczytać można było we wczorajszych gazetach. Ale czy celowe popadanie w sen o Buongoherze jest bohaterstwem? Na to pytanie sennik nie potrafi już odpowiedzieć. Trzeba by poczekać na gwiezdną terapię z czarami świń londyńskich. Muzyk – tak wyglądał pies siedzący na prawo od kasownika, umieszczonego na prawej ścianie, prawego pociągu, który jechał w prawy róg, prawej strony. Co było dalej to nie wiem, bo ja szedłem aleją, oddaloną o milion dni od tej afery z psem, który był jedynym lewym obiektem w świecie prawych. Rozumiecie dlaczego MUZYK? No, bo oni zawsze chcą się wyróżniać. Szedłem tak szybko, że słońce zajść nie zdążyło a ja znowu byłem Wczoraj. I taki dumny z mojego swetra. I aż 38 nieodebranych połączeń od rudej wiewiórki, która w wyobraźni matki była studentką, a na co dzień spotykała się z ludźmi takimi sobie. Tamci co szli za mną dosięgali swoich ramion w cieniutkim powietrzu, albo tylko tak twierdzili. Paliłem piwo. Już pierwsze, przesada. Tylu nigdy nie dałem rady nawet unieść. To przez tą nadzieję, że te bloki znikną kiedyś z horyzontu, długopisy przestaną być sprężynowe, jak ten co nie odebrał owych 38 połączeń, a wszyscy prawi staną się muzykami. Wtedy Compostela będzie mogła zasnąć tak, aby śmierć nie połknęła jej w tej przesiadce z kajdan w wolność. Ale to inne poszukiwanie, inny człowiek muśnięty jej dłonią. Przepraszam, tylko śpiewałem. To tylko lewicowe poglądy na uschnięte drogi. Dawno nikt ich nie rozkopywał. Stąd tyle tu puszek po cieście. Ale czerń niewiary, jak mrugnięcie, na chwilę znikła. Tak – w oknie wychodzącym z siebie na bramę, mignęła mi Blondyna. Z papierosem. Ale noc szybko powróciła. Ona nie była już taka jak kiedyś. Miała zadrapania wzdłuż ręki i obrazy na czole. Czyli była skąpcem, już nie prostą, miłą osóbką, pragnącą uczucia, tylko oziębłą, zamgloną duszą, której kroki słychać było na pół nieba. Bo tam chciała się znaleźć. Wybrała chciwość. Była dobra za coś. Czy to bezinteresowność? Kazała winić mnie samego, mówiła, że zrobiła to co musiała i jeśli był jakiś powód, to byłem nim ja. Wy, w swoim kąciku nazwalibyście ją złodziejką zapałek. Ale one szybko gasną. Ja powiedziałbym raczej, że nie czas na mecz hokeja. Prędzej ja jestem piekarzem łóżek niż jutro spadnie gołoledź. Bo widzisz tato, ja, gdy mi ktoś każe nie naciskać i mówi, że musi coś powrzucać do jakiegoś kartonu i, że mam zamilknąć na tydzień, bo potrzebuje samotności, to ja się czuję odsunięty. Ale dlaczego od razu tak reaguję? Po co? Zapytajcie osoby z kartonu. On był Kompostem przez 3 lata i trudno mu znów wrócić do lasu. I ja o tym wiem i boję się odsunięcia na bok z braku powagi związku i uczuć, a z Włoch dzwonią i dzwonią, a ja chcę do Hiszpanii. A tam nie wolno, bo cisza, bo samotność, bo porządki. Nie dość, że szukam jej serca po całym globie, to jeszcze cały ten półwysep zapadł w zmowę ciszy i posępienia. Taki chłód, ku moim oznakom miłości i chęciom opieki. Tak tato, ale nie wiem po co gadam do twoich uszu, skoro jeszcze żyjesz i jesteś nad morzem. Są tacy co wycięli cię ze zdjęć, bo stanąłeś z brzegu. Było dużo zdjęć. Niektóre pocięli, inne spalili. Dla niektórych wisiałeś jak komendant obozu za kradzież ciężarówek, wiozących żarówki i pręciki, pełne ciepłej białości. Kradłeś radość z osiągnięcia szczęścia poprzez tworzenie marnej sztuki. O to nawet cię oskarżyli w gniewie. I posyłali swych bogów na drogi, którymi podążałeś. Ta ślizgawka, ten przystanek. Ten zgon, to ozdrowienie. Może bogowie jednak ich nie lubią i dali ci wiele kolejnych szans, talii smoków i żółwi. Jak w twoich filmach co? A ta sztuka? Czekaj, bo dochodzę właśnie do śniegów zeszłorocznej zimy. Tak, to tu gromadzą się zmartwienia, tak niewinne, różnych zabłąkanych, poplątanych w smutku i nadziei. Te zmartwienia, które ludzie w sztruksach mieli w nosie i potem płakali na grobach 24 minuty i 9 sekund. Tyle przewiduje ustawa. Tyle nakazuje przeciętność i spokój, by nikt się nie czepiał. No więc ta sztuka. To dla niej kiedyś mędrzec, ubogi człowiek z jachtem, chcący kupić sobie pół Norwegii, powiedział, iż był taki pan z siwą brodą , który nigdy nie był mnichem i wy też nigdy nie będziecie mesjaszami grunge’u. „Spieprzajcie żarówkarze!” To już razem 54 nieodebrane połączenia, a od Composteli głucho. Jej sweter, gruszki, zegarek bo pada, owszem, mam. Ale ona myśli o sensie, o logice, o przyszłości. ...O sztruksach... Nie słyszy szalonych skrzypiec, nie pije wina zrobionego dziś rano. Ona czyni głośniejszymi swoje ciche kroki nocą. Bo wiesz...ona wszystko analizuje, zastanawia się. Już raz przez nią umarłem, tam w Atenach. Ale wciąż to jutro i jutro. I okienko z grzywką i kreseczkami i milczeniem nic nie mówi. Gołębie siedzą w dzwonnicy a chleb usycha na placu. A ja bym chciał żeby na życie można było zarabiać wyobraźnią. Tym, że ujrzałem poezję w błysku, na metalowym koniuszku zdobionej, nocnej lampki. Namalował to właśnie mój kolega z dala. Ten, z zaciemnioną swą drugą stroną. Ktoś tam stęka, że pierwszy raz dopiero jutro. Jutro, jutro i jutro. Ulubione słowo gołębiarzy. I nawet ta solówka taka od „Daj mi Spokój” A kasa kasą. I zrobią wszystko, nawet zatańczą i puszczą w telewizorach, które inni też robią dla zielonej trawki, jak kury w kurniku jajka znoszą. Bylebyśmy chcieli na to patrzeć. Czy tam jakiś alpinista na hotelu, któremu nie wyszło. To nie egoizm. Oni zrobią telewizor, ktoś wytopi plastik, ktoś sprzeda elementy, ktoś go przetransportuje za grosze, by dać chleb dzieciom, by mieli siłę oglądać kury w kurnikach, znoszące jaja w takim samym czarnym pudle. Jeśli tylko chcemy na to patrzeć. I milion dolarów dla ludzi prowadzących to wszystko. Oto ich przebudzenie, sens. Taki jakiego podobno nie ma w moim głosie, w mojej historii. A tam poza snem, czy jest logika? Czy jest sens w rozmyślaniu nad uczuciami tak zwanego serca? Ja nie wątpię i nie pytam innych jak kochać... Sens i konkrety przemawiałyby więc za mną. Ale czy sens to sens właściwy czy tylko zjawisko, określające to co jest poza snem? Bo jeśli tak, to ja sobie kupuję tabliczkę z napisem NONSENS. Ale by ją zdobyć, muszę się obudzić i przejść na ich stronę. Stronę aryjską. Ha! Tam tak często pada słowo NONSENS. Oczywiście w znaczeniu negatywnym. A już przez chwilę, nie śpiąc rzecz jasna, miałem iskierkę nadziei. Taka kobieta stała na mrozie. Postać iście z mojej wyobraźni o zbuntowanej i wrażliwej osobie, którą odwiedza normalny, lub jak kto woli nienormalny, były żołnierz. Taka podobna, już się cieszyłem, że coś się ruszyło, bo może cały mroźny świat nagle przesiąkł naszymi myślami i marzeniami. No cóż...była sobie okoliczność i zbiegła się z drugą. Zasnąłem znowu, bo to było tylko skapnięcie kropli do oceanu szarości i szukaj w takim diamentu, albo wśród całej planety szkieł. Tak to jest. Uda ci się coś znaleźć to od razu to gubisz. Bo wsiadłem w autobus i zapomniałem już jej twarz i oczy. A ten żołnierz? Aha, ale dopiero gdy wysiądę z karetki, wiozącej mnie do kwiaciarni. Z kwiatkami kojarzy mi się Compostela. Kwiaty w kwiaciarni?!!! O nie!, to niemożliwe! Chyba zaczynam normalnieć!!! Już nawet nazywam te światy, to czysta logika, o nie! No więc jestem i nie widzę jej. Jeszcze sprząta kompost do kartonu i wszystkie zeszłoroczne śniegi, które on miał gdzieś, a które ich zakończyły jako parę. Wychodzę z płytą w dłoni. No! Płyta z kwiaciarni to dowód, że znów jestem sobą. Więc ten żołnierz był wyklęty tylko dlatego, że robił rzeczy dobre zupełnie bezinteresownie. Pracował z uśmiechem na twarzy, by mógł kupić pączka albo ciastko swojej ukochanej Dakocie, która miała to w nosie, bo wolała być Paryżanką. Ale w końcu on ją uczy jak zasypiać i tamci go zabijają. Bo był dobrym człowiekiem. Nie wyglądał im na normalnego, bali się, ale o sobie mówią: „Jesteśmy, staramy się i musimy być prawymi.” I tam jest sens a tu nie? W takim razie idę do teatru. O! A po co?! Wypożyczyć buty na grudzień, rzecz jasna! A rozentuzjazmowany Rycerz, który dla Wiewiórki zrobiłby wszystko? Ba! Zjadłby katedrę wręcz! A ona? Nie! „Ty kłamiesz!” – mówi mu i wkurza blondynę, gardząc przy niej tym, o czym ona marzy, harując jak wół. Ale to już odległe wnioski. Teraz jest mgła i chciwość. Poddały się i Rycerz też. A ty? Mówisz, że 1 grudnia to dobry dzień na wystrzał. Dobry. Skończyłeś już co trzeba. Nie szukasz nowych misji? A może ja? A może ta Angielka co nie chce na wyspę? No tak, ona woli ślepe uczucia. To taki stan pomiędzy nimi a nami. Nie jest z nią tak źle. A może ten półroczny Niemiec z ludzkim imieniem. Chcesz być odważny, tajemniczy czy romantyczny? Krew i skowyt psa – to coś osobliwego. Racja. Po co trwać do zimy?! Cholera, zima w grudniu – znów to samo. Już nie traktor, tylko chmury? – No, wracam do siebie. A co w moich ramionach, co z moim gniewem i krzykiem. Co z nim? Mam już dosyć swetra i czasu, który szumi w uszach. Co z tym, że miałem Cię trzymać? I ją? Kiedy wreszcie opadną zasłony i powiedzą mi to co chcą. Po co kłamać i ukrywać to, że się kłamie i ukrywać to, że się ukrywa, że się kłamie i kłamać, że się nie ukrywa i ukrywać, że się kłamie, że się nie ukrywa. I na koniec nazywać to wszystko sensem?!!! Już nie chcę. Kolana mnie bolą, słońce mnie męczy i miasta milczą. Nie przybędą tu, bo nie ma pieniędzy dla tych, którzy pragną się bawić. I nic już nie cieszy. A tak chciałem śnić i z radością słuchać skrzypiec i pić wino i nie znać jutra...i kochać. Ale ona nie chce i już idzie po sztruksy. I nie ma już dokąd uciekać. Więc gdzie pójdę? Wszak nie ma już takich jak ja. Już nie ma. Czy mam z nimi czuć się lepiej? W ułaskawionym, znieczulonym istnieniu. Bez bólu, bez poświęceń, bez wiary. W rutynie i w spokoju. Bez prostoty w marzeniach. Bez dążenia do pragnień serca. Czy mam porzucić ciężar pracy, potrzebnej do kupna jednego kwiatu dla ukochanej. Czy mam przyłączyć się do produkcji telewizorów, byśmy mogli oglądać kurnik i problemy jego mieszkańców przy wysiadywaniu jaj? Może tak... Już nie mam celu. Zniknął koniec mojej drogi. Nie mam wyboru. Chyba się obudzę. A może nie? Chyba powinniście teraz zamilknąć, bo Compostela właśnie dzwoni... -
miodzio stary...doskonale to zrozumiałem ;)
-
I Nazywam się Travis Ivory i mieszkam, jak sądzę po tych dziwnych chmurach w Londynie. Urodziłem się 39 lipca tego roku i mam 23 lata. Umrę za 4 lata na astmę. Nigdy nie chorowałem, ale ta woda...W bułgarskich kranach płynie srebrna woda! A tylko w Bułgarii mogę zaopatrywać się w wodę, bo tu nie ma ani kropli. Mógłbym kupować ją w Glasgow, ale nigdy nie mogę tam trafić. Nie wszyscy chorują przez wodę, większość ludzi uodporniło się na nią, jedząc kaukaskie brzoskwinie, dojrzewające tylko nocą w dni parzyste. Ale są paskudne więc ja ich nie jadam. Nie studiuję. Uczelnie nie lubią Anglików. Wszystkie uciekają na Alaskę, gdy tylko słyszą ten akcent. Za to podróżuję! Tak. W Rzymie widziałem koreański sklep zoologiczny, który uciekł przed pewnym Hiszpanem tylko dlatego, że ten zapytał o somalijskie żaby śnieżne?! W Rzymie rzadko można spotkać koreańskie sklepy, toteż fotografia jednego z nich przyniosła mi duży zysk w agencji National Geographic. Teraz siedzę w szpitalu, jest wrzesień, 9 maja 1967 roku. Już tylko dwa dni do moich urodzin. Mam je 16 lutego 1980, zawsze w parzyste roczniki i parzyste dni lutego. Za oknem pewnie Moskwa bo już pół godziny tu jestem, czekając na wypis. Gdy tu przybyłem była Lubeka. Do szpitala można się dostać tylko przez Lubekę. A to dziwne miasto bo trolejbusy jeżdżą tutaj tylko gdy wieje wiatr i rosną trufle. Im większe, tym trolejbusy częściej kursują i są tańsze. Ludzie często smarują te trufle dżemem. Ach ci Szwajcarzy! Nie wiem co oni mają z tym wspólnego, ale zawsze tak mówię gdy ktoś jest cwany. Przeczytałem o tym w „Glamour” gdy byłem na Krymie rowerem. A propos rzodkiewek to w Genewie też kiedyś byłem i nie spotkałem ani jednego autobusu. Tam już dawno wszyscy mają samochody bo są tak bogaci, że radia nawet nie słuchają przed snem, co by im się nie śniły podarte ubrania i koty, które nie jedzą Royal Canin. Ach ci Szwajcarzy! Wybaczcie mi, znowu gadam bez związku. No więc czekam na wypis. Nie chcą mi go za bardzo dać bo przecież nigdy nie leżałem na żadnym z tutejszych oddziałów. Ale wypis by mi się przydał, by móc stąd wreszcie wyjść. No i czekam. Tak czekałem, aż nastał następny dzień. Był to 18 listopada, 1952 roku. Dziwny ten kalendarz wiedeński; żeby lipiec był zaraz po maju zamiast odwrotnie. Ale cóż. Nie codziennie jest środa. Wymyślili go Niemcy na potrzeby wojska, żeby Rosjanie nie mogli bezkarnie strzelać do ich bydła. Dali mi ten wypis, więc wyszedłem. Tak się guzdrali, że nastała Wenecja, spóźniłem się na Moskwę. No tak...powinienem był przeczytać rozkład odjazdu miast. Poznałem, że to Wenecja po Japończykach z aparatami. Nie lubię Wenecji. Udałem się więc szybko na tramwaj, by uciec do Aten. Po drodze jakiś człowiek poprosił mnie o pomoc w uruchomieniu bryczki ale nie miałem czasu się schylać. Wsiadłem do tramwaju w ostatniej chwili i spytałem starszej pani, chyba Portugalki, na które jedzie piętro. Ta spytała zaś „Skąd pan wie?” i wiedziałem, że się spóźniłem na ten tramwaj. Gdybym był wcześniej to pewnikiem bym zdążył do Aten, a tak klops. Stara Portugalka w białym płaszczu zawsze zwiastuje burzę. A gdy grzmi, na ulicach tworzą się strajki i ciężko zdążyć do Aten i miasto to zawsze odjeżdża bez ciebie. Tak było i tym razem. Burza i strajk. To były czeskie renifery, domagające się zamknięcia ukraińskich kopalń i utworzenia w ich miejsce szkół dla starych talentów. Chciały, by umierający staruszkowie mogli tam uczyć się gry na instrumentach muzycznych. Zablokowały całą ulicę. Na miejscu byłem dopiero w środę, 2 czerwca 1981 roku. Nie było Aten. Spóźniłem się więc na tramwaj. Znalazłem się w Nowym Orleanie i natychmiast się naćpałem. Cholera, zawsze to samo! Chciałem wejść do kwiaciarni. Po drodze przeczytałem „Wojnę i Pokój” Kwiaciarnia uciekła, zobaczywszy norwesko brzmiące nazwisko autora. Przez chodnik przebiegł niedźwiedź polarny z tabliczką na szyi. Napis na niej mówił: „Wyzwolić Tybet i Katalonię!!!” Osobiście wkurzają mnie te społeczne zwierzęta. Za grosz luzu i anarchii. Wtedy, idąc do ambasady przypomniałem sobie, że nie mówiłem wam jeszcze o mojej ukochanej. To Hiszpanka. Nosi zielone, śpiewające buty i wełniane spodnie. Kupiła je w Irkucku. Ona zawsze wie jak wyjść ze szpitala by dobrze trafić. Nawet gdy długo stoi po wypis w kolejce, to zdąży. W dodatku zawsze dadzą jej pomarańcze gratis. Ale tylko niedojrzałe. Ona takie lubi....i wódkę też, ale owoców i alkoholu nie znosi. Tak jak długich rozstań ze mną. A trwa to już dość długo, bo jakieś dwa lata odkąd wyszedłem ze szpitala. Trufle w Nowym Orleanie rosną gęsto, więc mało nie rozjechał mnie trolejbus. Oprócz tego, pod zakładem fryzjerskim dla krabów, trzy razy ukradli mi zegarek. Nie mogłem zatem zadzwonić do Composteli, mojej ukochanej. Mogę do niej dzwonić tylko gdy pada deszcz, a jak mam to wiedzieć bez zegarka?! Ambasada była zamknięta, lało jak z cebra, jak zawsze tutaj. Ale nie mogłem być na tyle pewny, że pada by ryzykować telefon do żony. Nie stać mnie na to. Zwłaszcza, że budki telefoniczne tak szybko uciekają ostatnio, że nawet taksówką ciężko jest je złapać. Udałem się na dworzec. Spotkałem bezdomnego Białorusina, który nawijał coś o końcu ludzkości. Obiecywał mi, że już za 10 lat bogowie będą nas pytać jak mają rysować świat. Mówił, że miasta będą nam posłuszne i, że drogi nie będą złośliwie skręcać w pola i lasy. Mówił, że Montreal znów będzie pachniał naftaliną, a Madryt znowu będzie wpuszczał turystów, nawet tych okropnych obdartusów Polaków. Pijak stary i kłamca – Madryt już od dawna nie obraża się na nikogo. Nie słuchałem go dłużej i wsiadłem do pociągu relacji Miasta Unii Afrykańskiej – Czwartek. Czemu by nie? W czwartek są moje urodziny i chciałem się jak najszybciej znaleźć w tym dniu. Jechałem w przedziale dla nie uprawiających joggingu i jedzących zielone gruszki. Nie miałem biletu, więc konduktor wyrzucał mnie z pociągu co drugą stację. Wiele widziałem: Meksyk, Jugosławię i Sobotę. Tak się stało, iż Sobota była ciepła i mglista. Tak, mówiłem, że jechałem pociągiem do Czwartku. Za oknami panowała cisza, choć trudno było mi ją dostrzec przez te drzewa. Podobno każde z nich to jedno zapomniane wspomnienie ludzi, kochających pamiętać. To okropne. Wszystko na czym nam zależy znika, a potem zamienia się w drzewa. Ziemia jest pełna lasów. Kochałem Compostelę, teraz widziałem ją przez okno pociągu, gdzieś między Dublinem a Grudniem. Była limbą i szumiała. Stała na skraju lasu, pochylona ku dębowi, którym zapewne ja byłem. Nie wiem, nie przyjrzałem się. Gdy wjechałem do Grudnia, było już późno. Nastał 1 kwietnia, 1916 roku, było więc już blisko do moich urodzin. Za oknem świt. Kolorowy! Ptaki latając nisko, kłaniały się nam, pokazując swój wykwintny strój. Piękny! Wszystko to za moimi zamkniętymi oczyma. Świat wygląda dużo wspanialej przez zamknięte powieki. W końcu wysiadłem i zapaliłem papierosa. Udało się, byłem w Czwartku, 16 lutego, 1980 roku. Wszyscy wręczali mi kwiaty. Świeciło słońce ale zaryzykowałem. Kto wie, może to akurat deszcz?! Zaczaiłem się za pewnym klonem, który miał na imię Dolly i był wspomnieniem lodu pewnego pisarza. Podszedłem cicho i z głupim, greckim akcentem zawołałem „Buongoherra!!!” Budka telefoniczna, zaskoczona jak dwa króliki, przyrządzone według przepisu mojej nigdy nienarodzonej ciotki, nie miała odwagi uciekać. Poddała się. Wszedłem i zadzwoniłem do Composteli. Odebrał najpierw jakiś renifer, który krzyczał: „Precz z rudą żelaza!” Potem przełączył mnie na inną linię. To była moja kobieta. Płakała. Spytałem co się dzieje. Odparła, że oddali jej mój zegarek. Stwierdziła po nim, iż bardzo się postarzałem. No tak, u niej w domu był Paryż, sierpień, 1944 roku a ja byłem kilkadziesiąt lat starszy. Nie znosiła podróży. Ale musiałem szukać tych cholernych wróbli, znających przepowiednię o początku ery psa. Modliłem się o te czasy. Koniec ze srebrną wodą i długimi kolejkami w szpitalach. Compostela dalej płakała, składając mi urodzinowe życzenia. Chociaż gdy wszedłem do budki był już wtorek, następnego roku. Takie są te niemieckie budki, wiecznie wadliwe. Coś przerwało połączenie. Pewnie indyjskie koty beżowe strajkują znowu. Odkąd weszły w skład rady nadzorczej ministerstwa łączności, ciągle coś psują, domagając się równouprawnienia kocich homoseksualistów. Jeden z nich, kot gej, imieniem Laos, chciał piastować urząd premiera Chin Ludowych w Mozambiku. Zabrakło mu jednak dwóch punktów na ustnym egzaminie z astrokinetyki klasycznej. Podobno ktoś specjalnie ich nie policzył, widząc jego czerwone spodnie w zielone grochy. Nietolerancja szerzy się w zaskakującym tempie i nie można już spokojnie rozmawiać przez telefon. Gdy wyszedłem, spóźniłem się na prom do Karlskrony. Choć nie zamierzałem tam płynąć, ale tak czy siak odpłynął beze mnie, cham. Skąd mógł przecież wiedzieć, że ja nie chcę do Szwecji?! Na ulicy minęło mnie chyba 20 portugalek, ubranych na biało. Chwilę potem znów zaczęło padać. Postanowiłem schować się w ogromnej, gotyckiej katedrze, w parku świętej Łucji. Na wielkich drzwiach było napisane: „TO NIE JEST PRZYTUŁEK DLA UBOGICH TALENTÓW, MY DEMOLUJEMY RYNEK!” Od razu zorientowałem się, że jestem w San Remo. Tak, to tu jeżdżą papierowe czołgi na zimowych oponach. W katedrze było pusto. Przy ołtarzu klęczał tylko jeden człowiek. Gdy chwyciłem go za ramię, spojrzał na mnie i rzekł: „Ci co kryją się przed burzą, boją się życia w spokoju. Spokój odnajdujemy w pięknie, a piękno w chwilach, krótkich niczym walka Tysona z Gołotą. Musisz nauczyć się żyć chwilą, czyli nie myśleć o jutrze, a co za tym idzie; o konsekwencjach. Ci co uciekają przed burzą, boją się jej konsekwencji...Włosy zroszone wiosennym deszczem to dowód miłości do świata i własnego istnienia. Żegnaj młody głupcze!” Znowu pewnie jakiś narkoman. Miał podkoszulek z napisem „Gratyfikujemy Potrzeby Narcystyczne” Gdy nastała zima, wyszedłem z kościoła i wszedłem do kiosku, by znaleźć się w Anchorage. Chciałem koniecznie zwiedzić te wszystkie budynki, uciekające przed Anglikami. Hotele, supermarkety, uczelnie i kina. Widziałem Harvard, Yale i hotel Niedźwiadek. W żadnym z nich nie było śladu wróbli. Wszędzie tylko te gazety z morświnem na okładce. Takim samym jak ten, który tankował ropę w mojej wypożyczalni filmów na płytach chodnikowych. Anchorage trwało krótko, a ja miałem już 27 lat. W każdej chwili mogłem się przewrócić i umrzeć na astmę. Była Saragossa, 8 września, 2000 roku. Starzy ludzie grali na lutniach, klarnetach i cymbałach a dumne renifery, ubrane w czeskie flagi siedziały na ławkach w słońcu i podziwiały srebro gwiazd. Szedłem główną ulicą i marzyłem o pocałunku Composteli. Tylko ona mogła przywrócić mi zdrowie, a czułem się już zupełnie źle. Na drzewach wisiały rozkłady jazdy genewskich autobusów. Szwajcaria sprzedała je za opony do samochodów i czołgów. Wiał wiatr, więc byłem wysoki i gruby. Jakieś wróble coś ćwierkały o psie dingo, który zjawi się wraz ze śmiercią chorego na astmę Szkota i wyzwoli świat z jego snów. Mówiły, że politycy wyjdą z cel, muzyka znowu zarobi 10 miliardów funtów, szkoły będą na nowo uczyć pierdoł, a ludzie zaczną kłamać i się uśmiechać. Skończą się te ohydne wizje marzeń, kolorowe liście na drzewach i śmiejące się chmury. Wszystkie rzeki będą śmierdzieć a dzieci rodzić się będą w słodkiej nieświadomości o więziennych kratach, widocznych tylko w cierpiących sercach tych, którym miłość została odebrana przez białe, wysadzane perłami budynki i garnitury z marokańskiego jedwabiu. Znów nastanie wolność, takie fajne słowo, o którym oni wszyscy nie mają najbardziej jasnego odcienia koloru zielonego ze wszystkich zielonych pojęć. Wolność dla perłowych, ograniczonych wyższymi siłami ludzi, napędzanymi potrzebami innych. Nie słuchałem śpiewu tych wróbli. Pod gmachem Sądu Najwyższego, po drugiej stronie ulicy, gdzie zaczynała się już Grecja, stała Compostela. Ubrana w czarną suknię. A gdzie jej wełniane spodnie? Przeszedłem ledwo na drugą stronę. Spostrzegłem okropny grymas na jej twarzy, rysowany przez dłoń utartej czasoprzestrzeni i moralności, nazywanej często rzeczywistością. Moja żona była smutna – to chciałem wam powiedzieć. Smutna, jak cały świat, gdy kończy się sen. Słyszałem jęk ofiar wojen i odgłos sypiących się monet. Oto dzień. Jasny, choć ciemny. Znów zegary chodziły w prawo. Upadłem, na tym ateńskim, zabytkowym chodniku. Umarłem. Godna to śmierć, u stóp ukochanej, w ulubionym mieście. Pies nadszedł, zaszczekał i zniknął ze mną gdzieś w nicości. Piękna ta ciemność jest, gdy nie widać wody pełnej oszustw. Nastał znów normalny dzień, słońce wzeszło i wszyscy niewolnicy otworzyli szeroko zmęczone oczy... 25.07.2003
-
Mister Koks z Amerykańskiej Kotłowni
Piotr Gortat odpowiedział(a) na Piotr Gortat utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
zapraszam serdecznie...narazie jest to jedna z dziesięciu części dekalogu..i to akurat ostatnia...postaram sie powklejać potem pozostałe...pozdrawiam ze środka nocy -
Mister Koks z Amerykańskiej Kotłowni
Piotr Gortat odpowiedział(a) na Piotr Gortat utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nazywam się Travis Ivory. Mam 20 lat. Jest noc. Mglista i przeszywa chłodem. Stoję ubrany w wełniany sweter i sztruksy na pomoście, nad ogromnym jeziorem. Daleko od domu. Już nawet dalej niż mi się wydaje. I jeszcze dalej niż wy sądzicie. Nie żyję od 25 lipca 2003 roku. Ale nic nie szkodzi. Ludzie zauważą to dopiero za kilka lat, gdy moje serce przestanie bić. Na razie wciąż wydaje mi się, że działa. Widać, ma powody. Zapalam papierosa. Ostatniego. Przedostatniego w paczce, ostatniego tutaj. Jest ze mną mój zegarek. Compostela postanowiła mi go oddać. Pada bowiem deszcz. Jak niegdyś. Wszyscy myśleliście, że jestem waszym przewodnikiem. Że poprowadzę was ku czemuś jaskrawszemu. Przewodnikiem. Chyba, że rezonansu akustycznego. Stoję tutaj tak, bo postanowiłem na chwilę się oddalić i coś wam opowiedzieć. O nas. O tych, których głosy dochodzą mnie z niedaleka. Tak. To przyszłość. Zapowiadam ją. To się jeszcze nie wydarzyło. Tu, na pomoście mam już więcej niż 20 lat. Patrzę w tą otchłań w nocnych głębinach i zastanawiam się czy miałem rację. Czy istotnie wolność mieszka poza krawędziami świata. I czy tam mija smutek w nas. Nieważne. A więc po kolei. Dawno już temu straciłem przytomność w tramwaju. Uzewnętrzniłem swój ból na niewinnych pasażerów. Pewna przemiła koleżanka obdarowała mnie chustką. Jak podczas ukrzyżowania Chrystusa. Byli też inni. Jednemu z nas nie spodobał się film produkcji polskiej i też zrecenzował go szczerym „Błeeeeeeeeeeeerrrrrrrrrchhhhhhh!!!!!!” drugi koleś powiedział: „W sumie uważam, iż mój przedmówca miał rację co do tego obrazu. Również jestem zdania, iż ten film „Błeeeeeeeeeeeerrrrrrrrrchhhhhhh!!!!!!” I wyszli jak gdyby nigdy nic. Wiele miesięcy później pan w okularach był zdania, że prędzej zginie cały świat niż on utraci trzeźwość umysłu. Obstawał przy swoim, nawet gdy przegrał. To się nazywa bronić swego stanowiska. Zresztą chyba mu uwierzyli bo pozwolili mu spać w korytarzu udostępnionym dla całej załogi wycieczki. Pamiętne słowa : „Najpierw się odlejemy, a potem go pozbieramy” śmieszą mnie nawet teraz, gdy to wszystko jest tylko wspomnieniem. Bywały też przypadki, że owa wybawczyni, która wspomogła mnie chustką, założyła się, że zje katedrę. Zostały jej już tylko zabytkowe drzwi, gdy będąc pewną siebie, wyrzuciła z siebie wszystkie cegły na podłogę. Nie chciała by to widzieli, więc zamknęła się z tymi cegłami w pomieszczeniu służącym do tego. W tej zresztą melinie, nie tylko ona miała przygody z autopilotem. Pewien przemiły jegomość łapał się drzew, niedługo po tym jak podał mi numer do swego ojca na komórkę. Chciał zadzwonić i powiedzieć, że nie wróci na noc. Numer brzmiał 504 126 889 576 345 234 787 556 120 503 12 81. Jakoś tak. Sami rozumiecie, że nie mogłem nic zrobić. Wzywał potem imię swej ukochanej. Szkoda, że mnie z nią pomylił. W ogóle zdarza mu się mnie albo nie poznawać, albo mylić z innymi. Wołał mnie kiedyś po całym lesie i ciągnął za rękę bym pomógł mu mnie szukać. Swoją drogą w tym lesie to działo się nie jedno. Rozładowywanie stresu przed maturą, przed ważną świętą wojną zwaną POLSKA – ANGLIA. I inne. Rosyjskie produkty, które są tanie lecz szumią. Był nawet ten co to zawsze nawija przez telefon. Nawija i nawija. I zawsze wraca do domu przed świtem. Nosiło się już każdego. Ten z kolczykiem w brwi, chciał chyba coś powiedzieć ale układ oddechowy pomylił mu się z pokarmowym i zademonstrował nam swoją kolację, która w pewnym klubie, zwanym chyba tramwaj czy pociąg, wylądowała na nogawce tego, co jako pierwszy zrecenzował film, wiele miesięcy wcześniej. Takie to były akcje. Papieros mi się kończy. Dochodzę do filtra. Gwiazdy tak błyszczą jakby wstawili im nowe stu watowe żarówki. Myślę sobie o tej ławce na największej nekropolii w mojej okolicy. O leżącej przy niej przyjaciółce. Bogowie! Nawet jej nigdy na oczy nie widziałem. Taki ze mnie matoł wiejski. I o tych zielonych, śpiewających butach mojej Hiszpanki. Nosiła wełniane spodnie zanim kupiła sobie sztruksy. Podobne do moich. Pamiętacie drugą część najpopularniejszego filmu animowanego? Wkurzało mnie to, że miałem na płycie kopię nagraną w kinie. I te śmiechy małych dzieci. Zwłaszcza jak ten cholerny osioł pyka w karecie z kalarepy. Taka dygresja. Zapomnijcie o tym. Po prostu myślę sobie, jakim trzeba być beztroskim, żeby się z tego śmiać. Ja już wiem, że to wszystko minęło. Nie przerywajcie mi. Nie zaprzeczajcie, nie kręćcie głowami. Z kobietami to nie jest tak, że ja wcale ich nie rozumiem. Niejedna, która tak naprawdę albo wcale mnie nie zna albo nie zdaje sobie sprawy z zaszczytu bycia kobietą powie, że jestem baranem wsiowym i nie potrafię się obchodzić z kobietami. Jak traktować kobiety...Cała magia nie polega na tym, żeby otwierać im drzwi od samochodu i puszczać przodem w każdym głupim korytarzu. Można to robić z zasady. Ale kobiety! Czy czujecie się naprawdę docenione, gdy facet zrobi to co przeczytał w Savoir vivre? Moim zdaniem magia leży daleko od tych tradycji Windsoru. Wszystko chowa się gdzie indziej. W tym, że wiesz, że najadła się gdy spędzała z tobą popołudnie, w tym, że nie było jej zimno. W tym, że poznałeś po jej uśmiechu, iż dobrze się bawiła, że nie zmarnowałeś jej wieczoru. W tym, że raduje ją, że przeżyła coś nowego. W tym, że zwróciłeś uwagę, że specjalnie dla ciebie ułożyła inaczej włosy. W tym, że zapiąłeś jej spinkę, a ona nie poczuła najmniejszego pociągnięcia. W tym, że potrafisz docenić jej możliwości, zwłaszcza te typowo męskie, jak na przykład kilka wypitych piw, czy piłka kopnięta nie z czuba...W tym, że dla niej poświęcisz się i nie będziesz spał od ściany. W tym, że będziesz się szczerze cieszył, gdy zrobi ci jakąś długo planowaną niespodziankę. To doceń szczególnie, bo rzadko im się zdarzają takie pomysły...W tym, że powiesz, że ładnie wygląda, zwłaszcza wtedy, gdy się nie wystroi. Jest jeszcze milion istotnych szczegółów, ale kim jestem ja, żeby was pouczać próżni czytelnicy. Pytacie o łóżko?! Czy słyszę te żądne głosy z dalszej trybuny?! Łóżko to tylko przenośnia. Klasyczny symbol rytuału ludzi bez wyobraźni albo bez innych perspektyw, a tych drugich niestety jest więcej. I tam też, jak zawsze, wyobraźnia jest najważniejsza. Wszystko inne pracuje dla ciebie. Nie ma schematów, nie ma zasad. Ile kobiet, ile różnych pomysłów, tyle doznań, tyle przeżyć, tyle magii. Podobno niewidome kobiety kochają się z mężczyzną każdym centymetrem ciała, każdym porem na skórze. Odważnie powiem, że nie trzeba być wcale niewidomą kobietą. Jasne, że można to zrobić RACH CIACH, zwłaszcza gdy napięcie i żądza bierze górę nad całą ceremonią, ale można też uczynić z tego coś więcej. Próżny, męski czytelniku! I nie tylko męski! Zawsze bądź oddany. Egoizm to jedyna cecha obu płci, która prowadzi do nieporozumień w łożu. I nie tylko tam, jak mawia kocia wróżka. Wszystko inne jest poznaniem, zrozumieniem, empatią, wyczuciem, zaufaniem....nie wiem, może i miłością, za głupi na to jestem. Każdy sam wie chyba jak sobie na to odpowiedzieć. Mam pewnikiem za mało tej wyobraźni, pewnie ci obdarzeni większą jej ilością będą mnie uczyć miłości i jej praktyki. Ja wiem jak by to mogło wyglądać w Buongoherze, tej wyśnionej, gasnącej krainie spełnionej miłości, wielokrotnych orgazmów lub, jak kto woli to nazywać; wszechświatów i żądzy przeogromnej, którą można zawsze zastąpić kimś na kim nam zależy. Nieważne, nieważne. Compostela nie chciała słuchać. Nigdy. I umarła w przekonaniu, że mężczyźni mogą tylko dwie godziny. Dlaczego naszło mnie to właśnie teraz, tutaj?! Co z tego, że stoję tutaj nad tym jeziorem? Przecież i tak będę musiał tam wrócić. Tam, gdzie nikt nie widzi, że od ponad roku nie żyję. Wiem, że to tylko wspomnienia. Las, ruskie napoje. Miski, chustki. Czasem jeszcze próbujemy przywołać te czasy. Ale wszyscy jakoś szybciej zasypiają. Chodzą do domów, mniej pieniędzy wydają. Gitary nie grają. Recenzent nie ma mnie zatem za co bluzgać od szmat. Nawołują mnie z namiotów. Słyszę ich zmęczone, nieświadome kresu głosy. Myślę też co tam słychać u Noela. Co tam sobie teraz czyta. I czy Compostela czasem wspomina mój zegarek. Co rano wkładała go na nadgarstek, więc pamiętała. A teraz? I siostry miłosierdzia? Czy idą dalej tym wyboistym szlakiem? Czy ta, która gotowa okłamywać cały świat żeby się udało, da radę bez swojego mistrza pisać fałszywe świadectwa przeciw bliźniemu, matki, swemu? Jest ich trochę. Może królowa snów nadal jest taka zdystansowana, a Pantera ciągle ma w palecie tylko odcienie różu i błękitu. Jakoś mi się mydli ta granica aryjskości z Buongoherrą. Jeszcze mi żal tych, których powołałem do życia i brak mi tchu żeby ich przez nie poprowadzić. Te moje dzieci, które mnie potrzebują. Jallen, Salyhay, Castilliana, Esteban, Simon, Christine. Oni siedzą tam i czekają aż pióro znów zapuka do ich drzwi. Jeszcze widzę wszystkie liczące się twarze, które wynurzają się spod powierzchni wody, by mnie ocalić. Pijąca wina ze swym facetem cetem etem. Mała drobna kobiecina, opisana przeze mnie jako postać w koszulce z antykoncepcją na 6! I oni wszyscy, którzy tam byli i to widzieli. Te dwie, co mnie odwiedziły tu, na tym pomoście i pytały co tu robię. Tak wiele razy tu byłem. Tysiące razy. Tak uwielbiam tu być. To moje dzieciństwo, moja młodość, moja beztroska, moja radość. Moja pamięć i moje wspomnienia. Moje niebo. Moja wieczność. Te deski, tamte głosy w nawiasie, czasem słońce, czasem deszcz. To miejsce nad jeziorem jest moją stolicą Grecji. A ten pomost tymi zabytkowymi schodami, na których upadłem, ciągnąc Compostelę za brzeg czarnej sukienki. Nadciąga burza. To tylko przedsmak tego co was czeka. Zostajecie tu. Z moimi zdjęciami. Z całą stertą moich zdjęć. I pustymi butelkami. Nie do końca zapisane kartki, ubrania w szafie, bilety z odbytych podróży. Masa płyt. Kilka książek. To wszystko co mnie reprezentuje w moim życiu beze mnie. Zdjęcia, płyty, kartki i słowa i miliony myśli tych, którzy mnie spotkali. I na swój sposób zapamiętali. Inni tylko z fotografii, niektórzy z cytatów, czynów i z min. Recenzent na pewno zapamięta moją twarz gdy wszedłem w marcu do piwnicy najokrutniejszego szefa świata. Trudno. Zapalam ostatniego papierosa z paczki. Głosy ucichły. Nie chciało im się tak długo czekać i poszli spać beze mnie. Wracam zaraz. Do mojego domu pośredniego na Oruni. Jutro już nie będzie tych gwiazd. Odlecą i zamienią się z innymi. Ta woda jutro rano będzie przejrzysta. Ja zniknę gdzieś w tłumie. Nie odwiedzi mnie ani ta uszczęśliwiona w życiu tylko raz, o 22:52:17 w pewną niby zwyczajną sobotę, ani ta, która już nie chciała pamiętać o mnie co rano, gdy witała się z Jakiem. Ani ta, która się już mnie nie boi. Ani ta, której nigdy na oczy nie widziałem. Kurczę! Aż tyle ich było! Chyba muszę rzec, że byłem najszczęśliwszym młodzianem jakiego znam. Szczęśliwi czasu nie liczą. Żegnaj Jake! Spoczywaj w pokoju na dnie tego jeziora! Dobra już, dobra. Wracam. Jeszcze o was trochę pomyślę. Nie mogę zapomnieć. Zawsze są zdjęcia. One nie potrafią się zmienić. I zawsze się do nas uśmiechają. Więc gaszę papierosa i wracam do pracy. Jeszcze trochę szablonów do wycięcia i Ekodent do zmontowania we Wrzeszczu. I już tylko tydzień do wypłaty. Sekunda do szarości. Krok do codzienności. Odległa o 500 mil przyjaciółko! Raz w życiu swym tylko radosna i wzruszona! Uczyń głośniejszymi swe kroki na korytarzu, nocą. Wyprzedź znów dla mnie wschód słońca. Ścigaj twarz księżyca. Zaskocz mnie czymś. Bo wciąż jestem tłumem. Tumultem. Hałasem. Chaosem. Statystą. Człowiekiem. Śmiertelnikiem. Stoję sobie na pomoście nad ranem, gdy mgła mija się ze słońcem i ćwierkaniem ptaków. Nazywam się Travis Ivory. I mieszkam, jak sądzę po tych dziwnych chmurach w Londynie... 15.11.2004 Travis Ivory Gortat